Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-07-2013, 23:05   #30
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Wyjące Wzgórza, obóz dowódcy straży - sierżanta Glandira Torrinssona
Aubentag 8, Pflugzeit 2524 KI
Drum - Daar 5569 KK

Dzień po tym jak Helvgrim najął się do straży wykopalisk, nadarzyła się okazja do zapoznania z współpracownikami i rasowymi kuzynami zarazem. Kilka metrów od czerwonego namiotu Glandira płonęło spore ognisko. Była prawie północ, lecz strażnikom nie chciało się spać szczególnie.

- Gdzie ten nowy? - Rzucił Grindar w stronę dwójki kompanów, którym dotrzymywał towarzystwa przy ognisku.

- W swoim namiocie pewnie .- Odrzekł stary Arriksson.

- A jak on na imię ma? - spytał Grindar.

-To Helvgrim. On nazywa się Helvgrim. - Głos zabrał Glandir, odsuwając na chwilę od ust swoją fajkę, przedmiot, który miłował na równi z toporem.

-Zawołam go. - Zaproponował Grindar. Rink dowódca skinął tylko głową na znak, że nie widzi żadnych przeciwwskazań.

Grindar prędko odszedł od ogniska i skierował się do polowego namiotu, gdzie swoje skromne, drewniane i skrzypiące łóżko miał Helv.

-Helvgrimie. Pójdź do nas. Sam siedzieć nie będziesz, kiedy to można fajkę popykać i historyji zacnych posłuchać. - Zaprosił kusząco Grindar.

Sverrisson dźwignął się ze śmierdzącego wilgocią siennika i podszedł do Grindara, który stał przed namiotem i cierpliwie czekał z uśmiechem na ustach. Młody khazad zaprosił gestem dłoni by Helvgrim zasiadł przy ognisku... Helv tylko skinął głową na znak zgody i ruszył by zająć wskazane mu miejsce. Przezornie wziął ze sobą cynową flaszkę... pełną wódki.

- Dzięki wam za zaproszenie mnie tutaj... to zaszczyt. - Sverrisson ukłonił się i podał butelkę Grindarowi, po czym usiadł na drewnianej kłodzie obrzuconej wełnianym kocem. - Rozlej... przytargałem ten flakon z Norski... mocna wódka, dobra. - Łysy khazad powiedział do Grindara.

- To się nazywa gość... gość w dom, łyk w grzdyl, jak to mówią. - Arriksson wylał co tam miał w kubku w ognisko aż syknęło, i nadstawił naczynie po porcję destylatu, widać za kołnierz nie lubił wylewać.

- To o czym prawicie kuzynowie? Ja opowieści wiele mam na języku, ale wolałbym dowiedzieć się raczej o co chodzi z tą kopalnią. - Helvgrim mówiąc, spoglądał na ponure wejście do jaskini od którego wiało chłodem.

- Ojeee...- burknął nieco zdegustowany Grindar - ...my tu o przyjemnościach a ty o robocie... - zażartował brodacz -... jutro będziemy o tym myśleć. - Rzekł uśmiechając się do każdego z trójki pozostałych brodaczy zasiadających na pieńkach przy ognisku.

Siedzący obok Glandir lekko uniósł kącik ust, po czym pyknął z fajki.

- Co byś nie powiedział o tej robocie, to jest całkiem fajna. - Dodał po chwili, gdy skończył się śmiać. - Mamy żarcie... - zaczął wyliczać na palcach -... gdzie spać. Wystarczy pospacerować trochę z tarczą i kuszą po wyznaczonym terenie i za to nam płacą. A wieczorem? Wieczorem siadamy razem i bajamy do świtu marudząc cały dzień żeśmy nie wyspani. - Zaśmiał się, lecz surowa mina Glandira sprawiła, że Grindar od razu spoważniał. - Żartowałem oczywiście. Nasz dowódca dba o to byśmy byli w pełni sił na służbie. Jak do tej pory nic się nie działo, ale lepiej dmuchać na zimne he? - Klepnął Helvgrima w plecy.


Grindar był młodym i energicznym krasnoludem. Miał długie blond włosy, splecione w kilka warkoczyków, zadbaną, rozpuszczoną brodę i cholernie odstające uszy. Nadrabiał za to zdrowymi zębami i ciętym, inteligentnym żartem.

- Opowiedz o swej rodzimej twierdzy coś. - Burknął Glandir, sprawiając, że Grindar od razu ucichł, zaś Arrikson uniósł brew i wbił zaciekawione spojrzenie w stronę Helvgrima.

- Trochę słyszałem o was, khazadach z północy, lecz nigdy z żadnym dłużej nie rozmawiałem. - Dodał po chwili pykając znów fajkę.

Sverrisson miał ochotę wykręcić rękę Grindara i pieprznąć nim o glebę... trudno było wytrzymać to klepnięcie w plecy i zachować twarz zarazem. Darował sobie jednak... wypuścił powietrze z płuc, głośno i powoli. Tego jak twarz naszła mu krwią z nerw już dostrzec nikt nie mógł, było za późno... za ciemno. Na szczęście.

- Cóż, mój dom jest w Azkahr, mieście twierdzy... leży ono w Ejsgardzie. - Helvgrim wypił zawartość kubka jednym haustem i spojrzał w ogień. - To tak jakby... jakby iść stąd do kraju gospodarów, na wschód... później na północ przez północne pustkowia i ziemie zamieszkałe przez trolle. Wtedy przeszlibyście pół drogi... dalej już prosto, ale nie łatwo. Droga ciągnie się dalej na północ aż do Zamarzniętego Morza, później już tylko skręcić na zachód i kiedy zimno zrobi się wam tak że ustać, usiąść czy pomyśleć nie idzie, to wiedzcie że jesteście w Ejsgardzie. - Wszyscy słuchali, Sverrisson zaczerpnął powietrza w płuca i do kubka piwa z beczki, która stała odszpuntowana o krok od ogniska. Mówił dalej.

- Tam, pośród gór Skadi leży Azkahr... kiedyś twierdza niezdobyta, kronikami sięgająca na pięć tysięcy lat wstecz... dziś też leży, ale u stóp Valmira Aeslinga... cesarza chaosu... niech jego imię będzie przeklęte na zawsze. - Helvgrim był zły całkiem na serio, cisnął garścią ziemi w ogień co wzurzyło kłąb iskier, a te poszybowały w górę, na atłas nocnego nieba.

- Zresztą, nieważne... tam, w moim domu, jest ród który miał swój początek na ziemiach naszego półudniowego imperium... zwą się oni Thragh i często pośród ich wojów nadaje się imię Arrik... to nikt z twych bliskich... może jakaś daleka i zapomnian linia krwi? - Dopytywał się Sverrisson, Hamdira Arrikssona.

Hamdir siedział i słuchał... popijał łyk wódki od czasu do czasu, a jego wzrok też jakby uciekł gdzieś w dal. Arriksson nie był już pierwszej młodości, a i brzuszek miał wydatny... widać daleko nie zaszedł w randze hirdu ale potrafił trzymać język za zębami i szanował Rinka Glandira jak należy... nie tak jak Grindar który tylko z racji młodzieńczej werwy pierwszy rwał się do wszystkiego, choć i on zaczynał rozumieć już swe miejsce w szeregu.


- Nah... moja krew biegnie z południa, z Karak Azul. Powiedzieć można że nasza krew gorąca jest... har har har. - Hamdir zaśmiał się i poprawił tobołek o który się opierał. - Nigdy nie podróżowaliśmy wiele, mój ojciec i dziad byli drwalami w domu Białego Rogu... a i ja jestem drwalem z krwi i kości. Teraz jednak nie ma potrzeby takiej na drwa już, a monetę trudno zdobyć... i tak zawędrowałem aż tu, do Imperium. - Arriksson posmutniał.

- Czeka tam ktoś na ciebie? W Azul? - Zapytał Sverrisson, ale Hamdir pokręcił tylko głową... zaprzeczył.

- ...na mnie też nikt nie czeka. - Dodał Helvgrim. - Wznieśmy puchary za to, by ktoś, kiedyś, gdzieś, czekał na nas... a ty, panie Glandirze? Masz gdzie i po co wracać? - Helvgrim pozwolił sobie na to dość osobiste pytanie do dowódcy khazadzkiego oddziału... teraz to nie miało większego znaczenia... syn Svergrima poczuł pustkę i samotność.

Glandir słuchał słów towarzyszy z kamiennym wyrazem twarzy nie spuszczając z oczu każdego, kto właśnie przemawiał. Mężczyzna doskonale pamiętał o swoich rodzimych stronach. Żałował, że nie ma go tam, bo wiedział że nigdzie nie jest tak dobrze jak w domu. Nawet tutaj, będąc otoczonym towarzystwem niemalże samych pięknobrodych zwyczajnie czuł, że to nie jest to. Gdy Helvgrim zagadał Rink Glandira, jego wzrok posypał się po ubitej glebie, na której płonęło palenisko. Khazad spojrzał gdzieś w dal, głaszcząc prawą ręką rudą brodę, zaś ustnikiem fajki, którą trzymał w lewicy postukał się dwa razy po podbródku. Milczał. Chwila przeciągała się a rosnące oczekiwanie niemalże mogło przyprawić o mdłości. Dopiero teraz Helvgrim dostrzegł ukradkowe spojrzenia Arriksona i Grindara. Zrozumiał, że być może wszedł na jakiś niewygodny niczym drzazga w palcu temat.

- Ja... - burknął syn Torrina.

- To może ja coś o sobie opowiem. - Wypalił Grindar posyłając Helvgrimowi porozumiewawcze spojrzenie, kręcąc przy tym nieznacznie głową na boki, jakby chciał dać do zrozumienia, by już nie dopytywał Glandira.

- Moja linia przodków wywodzi się z Karaz -a- Karak. Przybyłem tu by zarobić na podróż do twierdzy mych przodków, która ostatnimi czasy odżyła i tętni życiem. - Grindar podobnie jak kompani spoważniał na myśl o tęsknocie i miłości do czegoś co znał tylko z opowieści, ale tęsknił i pragnął tak jakby spędził tam swe dzieciństwo.

- Wrócę tam kiedyś i przypomnę o Altamrze, mym ojcu, który strachu i złota nigdy nie posiadał, he he he... - Zarżał lekko by rozluźnić atmosferę. Arrikson również się uśmiechnął zaś Glandir wyczuwając dość niezręczną sytuację wstał i podszedł do beczki, by uzupełnić zapas piwa w ulubionym kuflu.

- Nie wypytuj, to dlań drażliwy temat kuzynie. - Szepnął Arrikson korzystając z okazji. Z całą pewnością przyjdzie czas, gdy wytłumaczy Helvgrimowi co jest powodem smutków Glandira.

Helvgrim wodził wzrokiem za dowódcą, wyłapał jednak również spojrzenia Grindara i Hamdira, jasno dawały one znać by tematu pochodzenia lub domu rodzinnego Rinka nie drążyć. Jednak Sverrisson nie byłby sobą gdyby odpuścił... i wcale nie chodziło tu o to by poznać tajemnicę, by posiąść informację, a jedynie o to by w troskach Glandir nie był sam. Helvgrim wierzył że o smutku i bólach trzeba czasem mówić, szczególnie w towarzystwie kuzynów i braci. Takim sposobem żal i tęsknotę przekuwa się w złość i przysięgę by za krzywdy odpłacić krwią wrogów. Zgodnie z tokiem swego rozumowana miał już znów zagaić do Glandira, ale Grindar był szybszy w słowie i zaczął mówić o swym domu... a tego nie można było zignorować i przerywać, wszak dom to sprawa święta i każdy ma prawo by mówić o nim w niezmąconej ciszy.

- Yhym. - Skwitował Sverrisson wypowiedź Grindara i uśmiechnął się jak inni kiedy gołowąs wspomniał o braku złota i braku strachu u swego ojca. - Zatem za Altmara, ojca Grindara, by Valaya złota mu nie szczędziła i dała nam tyle odwagi ile ma sam Altmar. - Toast Helvgrim wypowiedział cicho, po czym wychylił kolejny kubek piwa.

- Za Altmara! - Podjeli ton wszyscy zebrani przy ognisku i opróżnili naczynia. Alkohol znów znalazł się w kuflach i kubkach. Słowa Arrikssona na temat drażliwości tematu z Glandirem, Sverrisson przyjął z zamyślonym wyrazem na twarzy. - Dobrze Hamdirze, niech tak będzie. - Dodał Helv i widząc ogólne rozluźnienie, zsunął się z kłody na której siedział, na ziemię i okrył plecy kocem.

- Dobra. Dość tych smutków. - Arriksson zakomenderował. - Weź no młody i podaj mi tę torbę co tam koło ciebie leży. - Słowa skierował do Grindara, ten rozejrzał się i sięgnął po pakunek, po czym rzucił go prosto w wyciągnięte ręce Hamdira. Ten ostatni złapał torbę i począł grzebać w środku szukając czegoś. Wszyscy patrzyli zaciekawieni.

- Pokaże wam coś i opowiem nielichą historyję. Patrzajcie. - Arriksson wyciągnął z torby długi, czarny i zakrzywiony pazur. - To szpon goblina, z tych co malują gęby na żółto. Zabrałem go na pamiątkę bo łączy się z nim zabawna opowieść, ale i z morałem. Słuchajcie zatem. - Hamdir łyknął ze swego kubka i dorzucił szczapę do ognia. Wszyscy zaczeli słuchać uważnie.

- Było to tak. W pewnym lesie, na południu od Gór Środkowych działo się to. Staliśmy ścianą. Tarcza przy tarczy, wyglądaliśmy jak mur Karak. Po drugiej stronie lasu były one... przeklęte grobi i ich orczy najemnicy. Nagle za mną, usłyszałem głos... - kurwa, srać mi się chce...i to teraz. Wszyscy w ten czas rykneli śmiechem. Były to słowa Voruna, starego tarczownika. - Hamdir łyknął piwa i kontynuował. - Vorun nie myślał długo, a że hirdu opuścić nie mógł, to odłożył tarczę i topór, ściągnął pory i nawalił kupsko tam gdzie stał. - Wszyscy zaśmiali się przy ognisku.

- Tak, tak... jak teraz my, tak i wtedy, salwa śmiechu przeszła nasze szeregi, a swąd był taki że i grobi pewnie by zdechły gdyby nie to że cug był w przeciwną stronę. Cały ten paskudny zapach poszedł na nasze szyki. Rink Borgdar, nakazał odro kroków w tył i tak zrobiliśmy... osiem w tył. Vorun miał już na szczęście pory na dupie w tym czasie. Grobi zauważyły że się cofneliśmy i ruszyły tłumem na nas. Trzymaj Grindar. - Arriksson rzucił pazur młodemu dawi, a ten złapał go w locie i zaczął oglądać dokładnie.


- Co ja to mówiłem, a tak. No, to grobi ruszyły na nas z tymi śmiesznymi patyczkami co je włóczniami zwią. My zaparliśmy się zgodnie z komendą i wypuściliśmy spomiędzy tarcz nasze miecze i włócznie. Do ściany naszych tarcz było nie dalej jak osiem kroków... dowódca, Borgdar nakazał trzymać szyk. Poczułem jak Vorun napiera na moje plecy tarczą i uśmiechnąłem się wtedy... ale prawdziwa zabawa miała dopiero nadejść. Weźcie sobie wyobraźcie że jeden z gobosów poślizgnął się na gównie Voruna i wpadł w kupsko plecami. Inne zielone ścierwa spojrzały na niego i zaczęły rechotać i popiskiwać. Rozkojarzyły się i zatrzymały niektóre, inne wpadały na ich plecy i zrobił się kocioł. Wtedy my ruszyliśmy jak burza. Co tu dużo mówić... walka była krótka i nawet się dobrze nie spociliśmy, ale mogło by być inaczej gdyby nie gówno Voruna. To daje do myślenia... może nie że była to gówniana bitwa. - Hamdir pokazał pieńki swoich zębów w uśmiechu... - ale że gówno podłożone tam gdzie trzeba może zdziałać cuda... ot i tyle.

Helvgrim podniósł kąciki ust. - Dobra opowieść synu Arika. - Powiedział Helv.

- Ha ha ha... dziękuję synu Svergirma. - Odpowiedział Hamdir.

- No dobra... ale co z tym pazurem Arriksson. Jak on się ma do tego wszystkiego? - Dopytywał się Grindar.

-... a pazur, no tak. Odrąbałem go razem z palcem od łapy gobosa, ale paluch zgnił, ostał się tylko pazur. - Odpowiedział Arriksson.

-... ale po co to zrobiłeś? - Grindar wciąż nie domyślał się jaki związek ze sprawą ma pazur.

- Oj, młody jesteś Altmarssonie... to jest pazur od palucha... co to nim gobos w gówno Voruna wpadł i szczęście przyniósł. Załapałeś? - Hamdir zaryczał śmiechem.

Helvgrim również gromko się zaśmiał... jedynie Grindar spojrzał na pazur ze wstrętem i odrzucił go Hamdirowi mówiąc. - Na umyśle to ty chyba już szwankujesz stary opoju. Obesrany pazur grobi mi dałeś potrzymać? - Młodemu krasnoludowi wogóle nie było do śmiechu. Wszyscy inni zwijali się wręcz od bólu brzucha który ich ogarnął po minie i odpowiedzi młodego dawi.

***

Kompani uraczali się wzajemnie piwem i opowieściami jeszcze dobre dwie godziny, nim znużenie i alkohol posłały Arrikssona i Grindara do swych namiotów, które dzielili z innymi strażnikami wykopalisk. W obozie panowała kompletna cisza, tylko regularnie dokładane do ogniska drewno strzelało raz po raz wyrzucając w powietrze dziesiątki iskier, które znikały po krótkiej chwili z oczu krasnoludów.

- Ciekaw jestem, czy równie dobry z Ciebie wojak, co bajarz. - Zagaił Glandir nie spuszczając wzroku z wysokiego płomienia paleniska. - Choć z drugiej strony... Mam nadzieję, że nigdy nie przyjdzie mi się o tym przekonać a złoto, które dostajemy będzie zapłatą za spacerowanie po okolicach i pilnowanie górników i poszukiwaczy wewnątrz jaskini przed ich cieniami i własnym lękiem... - wzruszył ramionami. Cenił sobie podwładnych jak mało kto, dbał o ludzi i szanował ich. Nie chciał by komukolwiek coś się stało i radował się, kiedy mogli oni zarobić za niezbyt wielkie wysiłki fizyczne.

- Moi ludzie to dobrzy wojownicy. Wielu z nich znam osobiście. Jeśli jakiś stwór z okolic postrada zmysły i postanowi nas zaatakować marny wróżę mu koniec. Jedyną szansą na pozbycie się nas stąd byłoby wyłapywanie z osobna, każdego z tych zakapiorów i twardych jak głaz wojowników. - Rozmyślał na głos. - Jak do tej pory takiej szalonej bestii jeszcze nie było... i oby się to nie zmieniło. - Wzruszył ramionami ponownie.

- Lepiej by tak zostało... by nikomu się krzywda nie działa. Wielu wrogów ma nasza rasa, o wiele za dużo by tracić dobrych wojowników w jakieś zatęchłej jaskini. Dla dobra nas wszystkich, niech lepiej czas tu płynie w spokoju. - Helvgrim mówił i opiekał kawałek tłustego boczku w ogniu w tym samym czasie. - Chciałbym jednak spłacić swój dług wobec ciebie Glandirze, a do tego trzeba krwi, obaj o tym wiemy. Jeśli jej tu nie znajdziemy to wiedz że będę podążał za tobą tak długo jak długo będziesz uważał że jest taka potrzeba. Złota od ciebie nie przyjmę, od razu mówię... to by się nie godziło bym tak spłacił dług, bym wziął od ciebie zapłatę. Śmierdział bym tchórzem na milę stąd.

Helvgrim zdjął spieczony boczek z patyka i przeciął go nożem na dwie części. Jedną z nich podał Glandirowi nabitą na nóż, drugą sam chwycił w dłoń i nabił na zaostrzony patyk ponownie. Sverrisson jadł, a gorący i błyszczący tłuszcz ciekł mu po podbrudku i długiej blond brodzie. Znów zapanowała cisza przerywana tylko odgłosami płomieni pożerających drwa i pohukiwaniem sowy, gdzieś daleko, na skraju lasu.

- Jeśli zaś pytasz o to jak sobie radę daje w boju, to powiem ci tak. Wielu jest lepszych ode mnie, ale jeszcze więcej gorszych. Mój topór smakował krwi bestii nie z tego świata, bogowie mi świadkami... - Helvgrim uderzył się kilkakrotnie zaciśniętą dłonią w swą potężną pierś - ...a jednak wciąż tu jestem żyw i w zdrowiu. Zapewniał cię nie będę długo o swej przydatności... nie szukam fałszywej pychy. Jednak wiedz Glandirze że nie opuszczę twego boku, aż do śmierci, mojej lub Twojej. Słowem samym, twej opinii o sobie nie zbuduję, czekam zatem sposobności by tego czynem dokonać. Czas pokaże czy jestem czegoś wart... ale pamiętaj że na krew przysięgałem że nie zawiodę i słowa dotrzymam. Na krew przysięga najmocniejsza jest u nas na północy... bo raz krew wymieszana ze słowem złamanym lub tchórzem podszyta, na wieczność maci purpurę i ród osłabia na zawsze. W mej rodzinie to nigdy miejsca nie miało, a i mieć nie będzie.

Sverrisson mówił wolno, spokojnie. Świało ogniska odbijało się od szklistych oczu khazada. Więcej nic nie pozostało do dodania. Siedzieli teraz obaj w ciszy, patrzyli w dogasające płomienie. Noc całkiem wzięła świat we władanie. Wkrótce miał nadejść kolejny świt i przynieść nową nadzieję na lepsze życie. Tego momentu czekali khazadzi niczym dzieci na matczyny pocałunek.

***

Wyjące Wzgórza, obóz dowódcy straży - sierżanta Glandira Torrinssona
Wellentag 15, Pflugzeit 2524 KI
Drum - Daar 5569 KK

Helvgrim lubił deszcz, a ten właśnie dzień był deszczowy. Krasnoludowi brakowało ośnieżonych szczytów Ejsgardu... spokój zatem odnalazł w deszczu, nie znosił natomiast duchoty i skwaru... dziś, szczęściem, był czas deszczowy. Ponoć wiosenna pora roku w Imperium zawsze taka była, mokra, wietrzna i zmienna jak humory panny z dobrego, khazadzkiego domu.

Krasnolud oficjalnie miał dziś dzień wolny od pracy, choć było to pojęcie względne. To że Glandir nie nadał dyżuru Helvowi, nieznaczyło że nie znajdzie się jakaś praca, tak wogóle. Po oczyszczeniu ewipunku i broni, wydłubaniu błota z podeszw butów i niewielkim praniu odzieży, Sverrisson pomógł przy fizycznej części stawiania dźwigu i czymś za co jeszcze nikt inny się nie zajął... począł budować małą kapliczkę ku czci Grungniego. Kilkadziesiąt kamieni ustawionych zostało w szeroki a niski słup. Na szerokim i w miarę płaskim kawałku skały, Helvgrim przy użyciu narzędzi górniczych, wykuł podobiznę boga gór i osadził tak spreparowaną płytę w kapliczce. Po zakończonej pracy począł się modlić. Długo i szczerze. Wiara była dla potomka rodu Torvala sprawą najważniejszą. Od modłów odwołał go głos dowódcy. Glandir wzywał. Modlitwa musiała poczekać.


Sverrisson spoglądał uważnie na ciło zabitego, przez ludzkiego kapłana, goblina. Chciał na nie splunąć, ale inni też patrzyli z zaciekawieniem, zatem wyplucie flegmy byłoby teraz nie na miejscu. Kiedy jednak wszyscy już nacieszyli wzrok, Helvgrim odciął toporem głowę grobiego i nabił ją na zaostrzony pal, który od razu wbił w ziemię.

- Ku przestrodze innym jego rodzaju. Wkrótce zauważą że jeden z ich zwiadowców nie wrócił... musi ich być więcej w okolicy. - Skwitował syn Svergrima.

Po chwili wszyscy zostali zawezwani do jaskini, jakieś odkrycie miało miejsce... Helvgrim nie ukrywał tego że mało go interesuje odnalezienie figurek albo starych, popękanych waz... ale innych jeszcze mniej interesowało to co myślał o tym Helvgrim. Na figurkę przedstawiającą jakiegoś paskudnego stwora, khazad z norski jedynie się skrzywił. Domyślał się że takie dziedzictwo nie mogło być w posiadaniu nikogo o czystym sumieniu i intencjach. To była zła wróżba.

Kilka chwil później dowódca wydał rozkaz by stawić się na zbiórce. Sverrisson udał się tam niezwłocznie... służba była czymś o najwyższym priorytecie... nie jakieś tam figury, pajęczyny i starocie przeklętych którzy skryli je w jaskiniach i głębinach w matce ziemi. Rin Glandir Torrinsson rozdawał przydziały. Helv słuchał słów sierżanta... jedynie wrodzona hardość nie pozwoliła mu otworzyć ze zdziwienia ust i stać tak jak niemota. Rink wyznaczył Helvgrima na swego zastępce podczas jego nieobecności. Sverrisson spojrzał szybko po ludziach Torrinssona, czy któryś się skrzywi, może skomentuję, odwróci wzrok od azkarhańskiego khazada... ale nie, wszyscy wpatrzeni byli w Glandira Żelaznorękiego, jak teraz go nazywano. Karny oddział krasnoludów, godny swego dowódcy, i odwrotnie... Glandir miał doskonały zespół wojowników, honorowych i posłusznych. Dumą było z nimi przystawać.

- Jak rozkarzesz Panie... nie zawiodę Cię. - Odpowiedział krótko Helv.

Kiedy tylko oddział zwiadowczy Glandira opuścił obóz. Sverrisson wziął się do pracy. Zaprzągł do niej również wszystkich najemników, każda para rąk była teraz potrzebna. Tym sposobem, cały sprzęt który można było ukryć w jaskini tam się znalazł. Zostało nazbierane więcej drew na opał, a linia lasu została odsunięta od obozu. Karczowanie zarośli i mniejszych drzew było pracochłonne, ale dało zamierzony efekt. Większe drzewa, choć wymagały więcej pracy to dawały khazadom znacznie więcej radości przy ich wycince. Ta też ilość miejsc w jakich mógł się zasadzić łucznik czy obserwator została poważnie zmniejszona. Sverrisson widział niezadowolenie na twarzach najemników, ale obietnica kilku kufelków piwa i odegnania niebezpieczeństwa goblińskiej, zdradliwej strzały z zarośli, wyprostowały uwagi części z nich. Na resztę krasnolud sposobu nie miał... wszak nie można dogodzić wszystkim.

***

Jakiś czas później Glandir wrócił ze zwiadu i przyniósł złe wieści... na dobre, norskański khazad nie liczył. Orki gobliny, w dużej liczbie. Choć wojownicy Glandira byli podekscytowani tym faktem i topory pewnie chcieliby stępić na zielonoskórych, to trzymali swe głosy na wodzy. Helvgrim równiez powstrzymał się od komentowania zaistniałego faktu. Słuchał planu Rinka Torrinssona. Kiedy nadszedł czas by inni podzielili się swym zdaniem, khazad zabrał głos.


- Rink Żelaznoręki ma całkowitą rację, to nie podlega wątpliwości i dyskusji. Radzić możemy jedynie nad planem jak dokonać tego szlachetnego czynu by zmazać kolejną z Uraz w Dammaz Kron. - Sverrisson obnażył swe drogocenne ostrze topora, dla podkreślenia słów. - Ja radze tak. O świcie, zasadźmy się na nich i zasypmy zapalonymi strzałami i bełtami. Po khazadzku... niech płoną. Reszta rzuci się w pogoń za strzelcami i wejdą w las, gdzie my zastawimy sieć pułapek. Po jej drugiej stronie, czekać będą nasze szeregi. - Helvgrim zrobił krótką pauzę po której wznowił mowę.

- Herszt będzie duży jak to zwykle z Uru'kaz, trud będzie z nim stawać. Pierwszy na ogień nie pójdzie, pchnie swych zielonych. Za tym co idzie? Ano...szaman. Ten szansa jest, że wogóle z obozu nie wyjdzie, albo ruszy na szarym końcu. Trzeba go będzie wziąć kiedy zostanie bez obstawy. Zgłaszam siebie... by w nocy obóz obejść i po ataku, kiedy orki i gobliny ruszą w stronę lasu obsianego pułapkami... zarżnąć szamana. Jeśli Pan nasz Glandir da zgodę. Pomocy nie proszę, ale to już nie w moich rękach decyzja jest. Taka moja wizja i takie słowo. - Helvgrim pokłonił głowę Glandirowi i wycofał się by dać miejsce innym którzy głos zabrać by chcieli.
 
VIX jest offline