Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-07-2013, 23:34   #41
Eliasz
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Fauligmere - bagna, dzień 2 późne popołudnie


Grząskie bagna nie stanowiły łatwego terenu do poruszania się, mimo wszystko zebranej ekipie uporu odmówić nie można było. Być może to była desperacja – jak w przypadku Helvgrima który musiał pokonać ośmiornicę, a przynajmniej odzyskać z niej miecz, być może posłuszeństwo jakie skłoniło Vilis i Siegfryda do przybycia do tego zapomnianego przez dobrych bogów zakątka świata, czy po prostu było zwyczajnie za późno jak w przypadku Andrei by się samemu cofać, więc pozostawało iść z resztą. Pomimo, iż szliście w jednym kierunku osoby nie znające się na orientacji w terenie dość szybko ją straciły a nawet ci którzy się na niej znali mieli trudności w ustaleniu podstawowych kierunków. Z pewnością można by wracać przez jakiś czas za pozostawionymi śladami, jednak na dłuższą metę samodzielny powrót do wioski graniczył niemal z cudem.

Spojrzenia mimowolnie leciały ku dwóm łowcom najbardziej chyba zorientowanym w terenie i być może jedynym, którzy potrafili doprowadzić was z powrotem do wsi. Na bagnach łatwo było utracić punkty odniesienia, zwłaszcza gdy jedne przypominały inne, a jakichś szczególnych znaków zwyczajnie brakowało. Zawsze jednak pozostawała nadzieja, że obierając kierunek powrotny dotrze się jakoś nad rzekę a stamtąd w końcu dojdzie do wioski. Teraz jednak jak na złość przypomniały się wam opowieści o wędrowcach zagubionych w lesie, którzy ufając, iż podążają w jednym kierunku tak naprawdę zataczali szerokie koła nigdy nie wydostając się z lasu.

Złe myśli na moment zostały odciągnięte przez bliskie i bezpośrednie niebezpieczeństwo. Ruszyliście tropem orków by po dłuższym marszu zbliżyć się do ich obozowiska. Orki namiętnie dyskutowały ze sobą, żywo przy tym gestykulując. Odblask ognia i niewielki dym widziany był już dużo wcześniej, jak gdyby zielonoskórzy nie przypuszczali nawet, że coś poza owadami może ich tu zaatakować.

Leżąc w błocie i korzystając ze skąpej osłony składającej się z obumarłego karłowatego drzewka z którym schować się mogły najwyżej dwie osoby, oraz z niewielkiego pagórka za którym leżała cała reszta obserwowaliście przeciwników próbując ustalić najlepszy plan ataku. Zdawaliście sobie jednak sprawę z ograniczonych możliwości, orki może i były tradycyjnie głupie, ale te tutaj wybrały całkiem dobry kawałek terenu na obóz z każdej strony odsłonięty na odległość kilkudziesięciu metrów – co dawało im sporą widoczność zbliżającego się niebezpieczeństwa i szerokie możliwości ucieczki. Oczom schylonej nisko drużyny, znajdującej się dobre pięćdziesiąt metrów od orków ukazał się następujący widok.


Czterech potężnie zbudowanych orków siedzących wokół paleniska nad którym smażyła się nadziana krótkim mieczem czyjaś noga. Dyndała nad ogniem niczym typowa pieczeń na rożnie. Dwa orki na zaostrzonych patykach przypiekały dłonie – należące zapewne tego samego nieszczęśnika którego wcześniej pozbawiły nogi. Jakiś mały przerażony goblin siedział kilka metrów od obozowiska z przejęciem obserwując swoich towarzyszy. Stary przegniły koc narzucony na ramiona ( a może to było jego ubranie? ) nie pozwalał dostrzec, czy on sam nie jest tym nieszczęśnikiem pozbawionym nogi i dłoni. Orki najwyraźniej świetnie się bawiły i gdyby drużyna tylko mogła zrozumieć co mówią, usłyszałaby :

- Myszlisz że wodzu bedzie zadowolony?
- Uchm , jacha że będzie, przecie zrobilim co kazał , no nie? - odpowiedział drugi harkając przy tym solidnie.
- Taa ale szefu nic nie mówił , że goblin ma być nadjedzony. - wtrącił się trzeci jednoczesnie wydłubując z nosa przekąskę do obiadu.
- Włacha, nic nie mówił, nie mówił też, że ma być cały, no nie? - dodał kolejny drapiąc się po dupsku tą sama dłonią która chwilę później dłubał w zębach.
- W sumie tak... pupilka wodza nakarmiona teraz my bendziemy nakarmieni. He he hyhyhy.

Radość jaka zapanowała po tych słowach była ogromna. W końcu żywot tych orków kręcił się głównie wokół jedzenia i bitki, czasem wokół wykonywania zadań zleconych przez Crubnasha. Orki robiły wrażenie, zwłaszcza jeden, do którego przynajmniej ze dwa razy powiedziano Vagrahh – co mogło oznaczać jego imię lub równie dobrze jakieś wyzwisko. Był on wielkim orkiem, z ciemnozielonym, zgniłym odcieniem skóry. Z widocznymi śladami po wilczej ospie na szyi i ramionach. Brak części ucha, szrama na szyi, paskudne rany na tyle czaszki. Ogromny w porównaniu z kamratami. Ot choćby Kogoshem który nie wyróżnia się posturą wśród zielonoskórych. Był wręcz chudawy, przeciętnego wzrostu. Morda wiecznie niezadowolona, wykrzywiona w grymasie. Na prawym nadgarstku miał kajdan z trzema ogniwami łańcucha.

Flakorwij był przeciętnego wzrostu i wagi. Jego uzębienie nigdy nie widziało szczoteczki (a gdyby nawet jakąś znalazł i tak nie wiedziałby co z nią zrobić) a gdy otwierał usta przyciągał muchy. Sapiący, dobrze zbudowany ork, którego głowę zdobiła stara blizna, przechodząca przez górne zakończenie czoła aż do lewego ucha.

Wśród nich czwarty ork Mordobij wyglądał dość przeciętnie, stanowił za to dobre odniesienie porównawcze wobec pozostałych towarzyszy.


Żaden z nich nie odzywał się do goblina, którego imienia można się było co najwyżej domyślać po jego własnych słowach. Ghajuk wyglądał na wystraszonego co stanowiło pernamentny stan typowy dla gobliów znajdujących się w pobliżu kilku orków. Jego szczęściem było to, że akuratnie ci orkowie byli zajęci pichceniem żarcia, choć nie wykluczało to możliwości, że po ugaszeniu pierwszego głodu nabiorą ochoty na więcej

Wasze spokojne podchody i ocenę sytuacji przerwało nagłe:

- Ghajuk kratesh cansyhir dun! Dun, dun dun! Righte staryjin campus dowa !

Goblin zaczął wrzeszczeć z całych sił wskazując w waszym kierunku. Zerwał się z miejsca zrzucając z siebie koc i stojąc w blasku ognia ukazał pełnie sylwetki.


Chwilę później padł na ziemie z przerażenia dygocząc konwulsyjnie.

Pozostałej bandzie nie trzeba było powtarzać co się dzieje, z widocznym żalem pozostawili kulinaria przez chwilę patrząc podejrzliwie na siebie nawzajem, jak gdyby oczekując, iż w chwili nieuwagi któryś kamrat dobierze się do ich porcji. Kiedy ruszyli w waszą stronę jedynie Flakorwij zachował bystry umysł i zachowawczo wpakował lekko przypieczoną goblińską dłoń wprost do ust. Kiedy biegł palce wystawały mu jeszcze z gęby co tworzyło dość osobliwy widok.

Vagrahh był jednak pierwszym który się poderwał do walki , odziany w niedźwiedzią skórę pędził niczym machina śmierci wywijając dwoma siekaczami młynki. Stalowe buciory i kolcze nogawice ze spódnicą kolczą w żaden sposób nawet na bagnach nie spowalniały tego monstrum sunącego w wasza stronę. Miał wam sporo do powiedzenia lecz jedyne co zdołał z siebie wydobyć i na co po chwili zawtórowała mu reszta bandy to głośne, rzucone niczym okrzyk bojowy – Waaagh!

Vagrahh zdołał wzbudzić przerażenie u Lisa – jednego z łowców ośmiornic. Przerażony został do tego stopnia, iż upuścił on niesiony oszczep i zaczął się bezwładnie cofać. Jego kamrat Okoń zachował zimną krew, lecz nie na tyle by zrobić użytek z trzymanego oszczepu którym zwyczajnie zapomniał rzucić. Być może nie tyle zapomniał o rzucie co o dodatkowych oszczepach umieszczonych na swych plecach. Kucał zachowawczo w miejscu i z drżącymi rękoma oczekiwał na nadchodząca falę wrogów. W przeciągu chwili zdaliście sobie sprawę, że jeśli tak będzie wyglądało wioskowe wsparcie w walce z ośmiornicą, to będziecie mieli szczęście jeśli w walce z nią nie pozabijają siebie nawzajem.



Dostrzegliście że i pozostali orkowie byli nie zgorzej opancerzeni. Najwyraźniej stanowili elitę wśród swoich – Kogosh na skórznie miał nałożony kaftan kolczy, a Mordobij i Flakorwij posiadali skórzaną kurtę. Wszyscy posługiwali się siekaczami z wyjątkiem Mordobija, który biegł na was wymachując dwoma toporami z których przeciętny człowiek zdołał by używać jednego i jedynie oburącz. Z niewiadomych powodów wszystkim ciekła ślina – być może z powodu szału bojowego w który właśnie się wprawiali a być może z powodu smażonego mięska, które musieli pozostawić za sobą – wszyscy z wyjątkiem Flakorwija, któremu ślina nie miała jak cieknąć z powodu zapchania gęby przysmażoną goblińską dłonią. Pozostali z nieskrywaną zazdrością patrzyli na kompana zbliżając się do was, ale nawet oni nie byli tak głupi, aby w tej chwili wracać po żarcie. Zwłaszcza, że przed sobą mieli dużo, dużo mięska do upolowania.


 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 25-07-2013 o 22:58.
Eliasz jest offline