Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-07-2013, 08:18   #35
AJT
 
AJT's Avatar
 
Reputacja: 1 AJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputację
Gotte słuchał odgłosów. Przejeżdżał obok kowala słysząc odgłosy metalicznego kucia młotów o kowadło. Potem skręcił. Jechał długo i w pewnym miejscy było całkiem gwarno jakby mijał tłumy. Potem znowu w prawo, skrzek mew towarzyszył teraz już cały czas w podroży. Potem wóz zatrzymał się, ktoś zszedł z niego, ktoś wszedł. Potem zaraz skręcił w lewo i zatrzymał się. Cuchnęło intensywnie rybami.

Wyciągneli go i zataszczyli jak worek kartofli do podziemi. Czuł chłód gdy schodzili po schodach. Nikt się nie odzywał ani słowem. Posadzili go na krześle. Zapięli rzemienia na rękach do oparcie i na nogach przytraczając je do nóżek. Krzesło a raczej tron, bo czuł się w nim jak małe dziecko był drewniany.

- Witaj szlachetny panie Arnoldzie von Gotbald herbu Rózowa Chmura ze Stirlandu w naszych skromnych kemperbadzkich progach. - usłyszał poważny, uprzejmy męski głos. - Niech mi szlachecka mość raczy powiedzieć co mam panu uciąć i komu dostarczyć. Pańskim ochroniarzom spod numeru dwanaście? A może pan zechce sam im skreślić parę słów pozdrowienia i że potrzebuje pan tysiąc koron na drobne wydatki lekarskie?

- Panie, panocku, nie podnoście dalej ręki na szlachcica, mnie, bo każde takie podnoszenie, nie pomoże wam w zyskaniu owych wspomnianych koroneczek – wrzasnął Gotte, gdy tylko miał taką możliwość. O te psubraty zapłacą za to, co mu zrobili! Zapłaci za uwolnienie, a potem zapłaci za złapanie ich. O tak! Tak będzie! Ale… zwolnij, zwolnij Gotte. Przecież ty nie jesteś stirlandzkim panem przecie. Przecież ty masz parę koron, w tym większość stanowią te niedawno wyłudzone od gnoma. Olaboga! Kto teraz uratuje biednego Gotte. Już po nim… to już koniec. Myśl Gotte, myśl. Kłapaj tym swoim ozorem, kłapaj.

- Jak mówiłem, niepotrzebnym jest by płacić za leczenie me przyszłe. Lepszym by było zapłacić za me cudne wakacje w tym jakże wspaniałym miejscu, czyż nie? – chciałby spojrzeć, z oszukanym uśmiechem, po porywaczach, ale wciąż miał na głowie worek. – I łoczywiścież dobrym pomysłem będzie napisanie do mych kompanów, by zebrali pieniążki świecące dla mnie. Ale, czy ja bym pisał o zaistniałej sytuacji? Hmmm, chyba bym takowych rzeczy nie pisał, jakbym nie chciał straży mieć całej na głowie. Jam szlachcic i szukać mnie będą przecie. Napiszcie więc tak… - na moment przystanął, chcąc złapać myśli. – Ino nie przeszkadzać mi teraz, jako myślę – burknął, nie zważywszy na to , że to on powinien być w pozycji posłusznego, nie tamci. No, ale wszak szlachcicem trzeba było być.

- No więc napiszcie tak i dajcie to temu co żem siedział z nim. Łon to na pewno pieniądze złoto skombinuje prędko i wiedział łon będzie, że taki mój wybryk, do najdziwniejszych nie należy. Nie domyśli się nic, a nic, zapewniam. No to piszta już tak. Ja Arnold von Gotbald herbu Rózowa Chmura, udałżem się na wyjazd, by odpocząć. Macie? A wyjechałżem, gdyż mnie już denerował ten kowal stukający cały czas, u mojego łokna. Rozumieta mnie, nie? To żem dalej musiał wybyć. Wczoraj żem był na tym bardzo ludnym targu niedaleko i żem kupił co trza. Rozumie ta mnie, nie? Ale teraz mi pieniądza większego brakło. Złota tyle, żebym se kupił, co bym chciał, w tym i chatę, jak to wiecie, że se lubuje je kupować. Tysiączek jaki starczy. I tu domek, i tam domek, to cały Arnold, czyż nie? No, więc poślijcie te pieniążki Gustawem i umówcie się z tym tutej, co wam lista dostarczy. Łon do mnie już je zawiezie. Pamiętacie, co pisać? – ponownie przerwał swoje dyktando. – Toteż, żem teraz postanowił se nad morze jechać. Szum fal, śpiew ptaków morski, wiecie, że to mnie zawszę interesowało, nie. Aż mi się przypomina, jak żem kiedy z łokna mógł patrzyć na morze. Łono się tak rozciągało na prawo, łod teego zaludnionego deptaka. Rozumieta mnie, nie? Taki kontrast, ludzi pełno, a tam dalej woda ino. Pikne to. Tera mi tego brakowało. Teraz czas na wakacje takowe. Rybki, pachnące rybki, jak ja uwielbiam rybki, wiecie, nie. Cieszem się, że już niebawem ich tyle se zjem. Tyle, ile będę se chciał, bo ich pełno będzie. I pachną łone cudnie. No! Tak napiszcie! To w takie coś uwierzą i pieniążki dadzą łod razu. Zapewniam Wam i polecam z takim listem tam iść, jeśli tam podejrzeń i problemów nie chcecie. Bo ja przecie nie chcę, więc się chyba dogadamy, nie – zakończył Gotte.

Spisali jak mówił, po czym przyfanzolili Gottemu w łeb. Jak mogli?! Jak mogli podnieść swe brudne łapska na szlachcica?! A jednak mogli... No i długonosy Miller odpłynął, odpłynął w krainę snów, błogich snów. A jakże tak kraina była piękna! Gotte, ubrany w swój różowy fikuśny fraczek, w kapelusz z pięknym piórem. I hasał sobie on w nim po zielonych łąkach. I wznosił się w powietrze… i opadał. I znowu wznosił… i znów opadał. Każdy jego krok był taki prosty, delikatny, lekki. Aż w końcu wzniósł się w przestworza, wznosił się z każdym krokiem i leciał ponad polami, ponad łąkami. I obserwował ludzi pracujących dla szlachcica Arnolda von Gotbalda, niczym jak mrówki poruszający się po jego włościach. I widział swą posiadłość, zdobioną w różowawe kolory. Wielką, strzelistą, bogatą niezwykle. I widział ogród, w którym różowe drzewa, imitowały chmurkę, jego herb, jego symbol. Waitr delikatnie powiewał ich liścmi. A on leciał, leciał wciąż. I nagle spojrzał na siebie… i spostrzegł, że sam był taką małą, różową, latającą chmurką… Małą różową chmurką, otoczoną kilkoma brzydkimi, czarnymi, złymi chmurami. I te chmury coś mówiły do niego... I te chmury coś krzyczały nań...

I wtedy Gotte ocknął się. Leżał związany w jakimś cuchnącym rybimi patrochami kącie. W ustach miał cierpki smak wciśniętego w gardo gałgana. Na głowie ten sam worek.

- Trzeba go sprzątnąć. - beznamiętny głos wydał polecenie raczej jak oznajmił ten fakt. - Młody!

- Ja? - odezwał się ktoś z zauważalnym w tonie przejęciem.

- Zawsze musi być ten pierwszy raz, nie? Jazda!

Miller usłyszał człapiące powoli w jego kierunku kroki.

Gotte usłyszawszy co go czeka zamarł, by chwilę po tym nerwowymi ruchami spróbować się oswobodzić. Na nic to chyba się nie zdawało, bo jak był związany, tak pozostał.

- Chłopcze, chłopanie, panie, panie nie róbcie tego – błagalnym, przerażonym głosem niemal wyszeptał, gdy usłyszał, że jego oprawca jest tuż przy nim. – Panie jam Arnold Chmura, to jest herbu Chmura i to rózówa. Panie młody nie róbcie tego, a wyjdziecie bogatym stąd. Ja ręczę. Nie słuchajcie ich, ja majątek mam. Ja majątek dam. Nie róbcie tego – piszczał cichutkim, acz niezwykle przerażonym głosem. – Wstrzymajcie się panie młody… Nie możecie, przecie ja wam młody panie nic nie zrobił, ja...ja...ja dobry był - gdyby mógł, to załzawionymi oczyma spojrzałby na chłopaka.

Tamten stał przez chwilę nad ofiarą a potem ściągnął worek z głowy Gotte. Patrzył mu przez chwilę prosto w oczy. Łamał się. W końcu wzniósł nóż do patroszenia i uderzył nim mocno i sprawnie. Ostrze spadło wbijając się aż po rękojeść w worek , tuż obok szyi Millera. Młodzieniec mrużąc oczy przeciągnał nim teatralnie, a ostrzem zajechał po żuchwie gawędziarza rozcinając skóre na szczęce na krótkim odcinku paskudnie. Z okrwawionym ostrzem w dłoni, dźwignał się z kolana.

- Zrobione. - rzucił wyciarając juchę o spodnie.

- Dobra. Ładujem go w trumne. - ponaglił rozkazujący głos.

Gotte przy okazji zlał się w spodnie. Jakże on był jednak szczęśliwy z tego, że ciągle zrobić to mógł... Jakież on miał szczęście, że chłopak się ugiął. Żuchwa bolała paskudnie, ale gadatliwy Miller wiedział dobrze, że nie może teraz już pisknąć ani słowem. Teraz musiał milczeć. Milczeć i ani nie drgnąć. Ciężkie to zadanie, dla długonosego, ale zadanie któremu musiał podołać, by nie było ono jego ostatnim...

Jak na razie Miller był aktorem idealnym, porywacze chwycili jego truchło i ciepnęli nim do trumny. Gotte słyszał, jak przykrywają wieki i całe szczęście nie słyszał, żeby je zabijali gwoźdźmi. Jucha z brody lała się niczym z zarżniętego prosiaka. Gdy wieko opadło, wreszcie mógł się poruszyć. Wcześniej już, wierzgając, zdołał poluzować więzy krepujące jego ramiona brzuch. Teraz, jeszcze trochę się siłując, zdołał wyciągnąć ręce, aż do łokci, spod liny. Tyle musiało teraz wystarczyć. Wciąż jednak było źle, bardzo źle. Nadzieja nieco wezbrała, jak przez szczelinę między deskami ujrzał Mariankę. Kochaną kuzynkę Mariankę! Kochane dziewczę kucając czaiło się za beczką, za drzwiami na korytarzu. A jeśli była tam ona, to może byli i pozostali kochani biberhofianie. Oby…

Kiedy tumna gruchnęła o deski paki wozu, wieko nieco się odsunęło. Gotte spostrzegł, że zapadał już zmrok, słońce już zachodziło słońce. Gdyby mógł tylko jakoś pokazać, że tam jest. Że on w tej trumnie siedzi. Tylko pokazać tak, żeby nikt z porywaczy o tym nie wiedział. I właśnie teraz posmyrało go po nosie pióro z jego fikuśnego kapelusza. Tylko chwilę się wahał, czy je poświęcić, krótką chwilę, po której oderwał je. Ze skrzyni swej widział tylko boczne burty i uliczkę z tyłu wozu. Głosy natomiast słyszał trzy. Nie widział nikogo, nie wiedział, czy nie patrzą na niego, ale musiał zaryzykować. W sumie to po co by mieli na trupią trumnę spozierać? Postanowił to jednajk zrobić w najbezpieczniejszy sposób, jak potrafił. Spiął się i wysunął pióro poza wieko, po czym puścił je mając nadzieję, że wiatr poniesie je tak, by Marianka je dostrzegła. Następnie miał zamiar raz po raz, co jakiś czas odrywać kawałki tkaniny i wyrzucać w podobny sposób.

Gdy jechali z nadzieją spoglądał przez strzelinę. Wyglądał Marianki... Arno... Eryka... Bercika... byle kogo, byle chciał go tylko ratować. Nie zwracał już uwagi na porywaczy, ci raz że nie gadali nic sensownego, to z pewnością byli pewni, że udawany szlachcic nie żyje. Gottego nie interesowały opowieści o dziwkach, grubej Bercie, hazardzie niczym takim.

Każda minuta zdawała się niczym godziną w tej trumnie. Ta podróż miała być jego ostatnią. Tysiące myśli przechodziły przez głowę Millera. Gdzie Marianka? Gdzie ci, co mają go ratować? Czemu go nie ratują? Może nie wiedzą, że tu jest? Może wiedzą, a nie kochają już? Może samemu uciekać? Może wykopać wieko, wyskoczyć i uciec? Może ich też próbować przekupić? Może dać się zakopać? Może jakieś orki napadną ten wóż? Oj nie, lepiej by orki go nie napadały!

-Łołaboga, gdzie je żem jest - wyszeptał w końcu przerażony. - Cóżże ze mną będzie - dodał jeszcze po chwili, starając się wciąż zerkać zza tył wozu. ~Może po prostu wyskoczyć, jak będą w jakimś tłumie?! Przecież przecie go wtedy ludzie nie pozwolą ubić, nie?!~ Wpadł w końcu na tą błyskotliwą myśł. Nie chciał ryzykować, że dojadą gdzieś do celu, a tam ratować go nikt już nie będzie. Zakopią go gdzieś na odludziu i skończy się żywot Gotte Millera...

Na razie jednak wciąć gdzieś jechał. Pewnie wzdłuż portu, bo wciąż słyszał mewy. Miał nadzieję, że to nie będą ostatnie ptaszyska, jakie usłyszy w swym życiu... Gdzie byli jego kochani kompani? No gdzie...
 

Ostatnio edytowane przez AJT : 10-07-2013 o 08:42.
AJT jest offline