Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2013, 07:36   #39
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację











Khazad z okiem przyklejonym do lunety stał na stołku, wypatrywał na dom porywaczy i rytmicznie wystukiwał butem o taboret. Coby wreszcie coś zaczęło się dziać. Ale nic. Nic sie nie ruszało w oknach ani nikt nie wchodził czy opuszczał kamienicy. Cierpliwym był i upartym uprzednio sobie co postanowiwszy, więc trwał na posterunku.

Gnom na dole zamknął młodego w bocznej izbie częstując bigosem. Chłopak nie wybrzydzał. Zresztą nie miał wyjścia.

- Monsieur ‘azad ja nie dedukuję, że to te same zbiry za dwoma porwaniami stoją. Widać wielka w Kemperbadzie to ostatnio moda porywać dla okupu tych, co za nich suto płacą. Imbeciles monsieur Millera pomylili z kim innym. Cretin, jak wy to mówicie?, maczał w tym paluszki... – mały Hercules pokiwał głową poważnie.









Dla Rudiego uliczny gwar jakże innym był od ciszy w siole, niechaj nawet będzie na włościach barona. Ot czasem krowa zaryczy, kogut zapieje, baba za durne gadanie przez łeb od męża dostanie a potem kłaki mu rwie w ripoście... Ot ptaków śpiew rozróżnić można wszelakich, co w wesołe trele od zmierzchu do świtu dokazują wraz z szumem drzew. W domu zawsze skrzypiało, bo młyńskie koło, do chałupy przytwierdzone jeszcze za pradziada, było wartką rzeczką z pluskiem obracane. Na zamczysku gwaru przekupniów, śmiechu i śpiewów wymieszanych z dudniącymi kopytami podków o bruk też nie uświadczył co dzień, chyba, że do barona goście się zjeżdżali na polowanie, ucztę i tak dalej. Miasto żyło inszą muzyką i oddychało smrodem, akurat w tej chwili kemperbadzkim rybim.

Rynsztoki brudne, jak to w miastach bywa. Nie każdy mieszczan wychodek za domem miał. Stłoczeni w kamienicach mieszczanie radzili sobie z tym problemem jednakowoż wszyscy oknem siurając i srając. Nie żyby dupy i kołki wystawiali na publiczny widok. Co to, to nie. Gospodynie chlustały kubeł z fekaliami na ulicę, tak samo jak i pomyje, aczkolwiek grzecznie, bo nocą. Spływał potem rynsztok ludzkim gnojem, jeżeli deszczem podmyty jak cipa Kislevianki, to pół biedy. Smrodu to jednak i tak ulotnić tak szybko się nie dało. Nie znaczy to, że za dnia nie zdarzało się rugów słyszeć oburzonych, często z wtórującym śmiechem, gdy przechodzień zarobił na kapotę lub czapkę, lecącą z kubła przez okno niespodziankę.

I temu patrzeć musiał Rudi jak stąpać, aby w końskie i ludzkie gówno nie wdepnąć, kiedy z głową zadartą korkiem szybkim z bieg się zamieniającym śpieszył się, wypatrując na niebie pustułki. Wybiegając zza rogu ulicy, która z boczną, całkiem ubitym gnojem jak sie mu zdawało wyłożona była, lub kryła nim pod sobą dawny bruk juz niewidoczny, twarzą w twarz stanął z pędzącym na złamanie karku wozem. Jedyne co widział, to karego konia, jego rozwianą grzywę i połykające błoto kopyta. Uskoczył w ostatniej chwili na bok. Mógł wylądować gorzej. Lub lepiej. Zależne to było od punktu widzenia. Nosem zarył w wielkich jak dzwony ukryte pod krochmaloną koszuliną piersiach. Różany aromat zmieszał się z mdłym smrodem klepiska, gdy podniósł głowę wynurzając się z dorodnych cyców jak z pierzastej poduchy. Kobieta niebrzydka, choć zaokrąglona może wedle niektórych gustujących w kościstych dziewkach aż nadto, otworzyła oczy rozłożona na wznak w błocie pod Halflingiem. Dmuchnęła w kosmyk czarnego pukla, co uwolnił się z fikuśnej fryzury, zmieszanej teraz z pomyjami. Opadał na jej nieco haczykowaty, acz całkiem zgrabnie aniżeli szpetnie, upudrowany nos. Przewróciła oczami zaskoczona zajściem i widokiem twarzy młodzieńca tuż obok swojej.

Westchnęła zawiedziona pod nosem.

- Nowiuteńka suknia kurwa mać.

Chyba nic się nie stało? mógłby pomyśleć każdy na miejscu Rudiego. Prawie każdy.

- Wstawaj chamie z mej małżonki! Skórę oćwiczę ci kurwisynu! Jełopie ślepy! – rwał się ku Millerowi starszy jegomość w eleganckiej szacie i skórzanych butach aż po kolana, za chlewami którymi złote sprzączki wielkością swoją i misternym zdobieniem, niejedną kamienicę pewnie na własność mogły kupić. – Synkowie weźcie tego konusa z matki waszej! – wskazał na leżącą w niedwuznacznej pozycji parze, bo nogi Chłopca z Biberhof między rozłożone uda, zadartej kiecki w kolorze złotym z akcentami gówna i błota.

Wspomniane dzieci, na zaprawionych w bojach weteranów nie wyglądały, co stwierdził Biberhofianin bystrym niczym pies myśliwski obróceniem głowy. Jednak pierwsze wejrzenie od razu zdradziło również, że posturą swoją, mizernymi ułomkami młodzieńcy, w wieku mniej więcej Millerowym, też nie byli. Rudi, kątem oka, kapelusze z rondami szerokimi zobaczył. Lekko zakrzywione pochwy szabel dyndały przy cholewach, wypolerowanych tak że przejrzeć sie w nich można było jak w lustrze. Buty, kilkanaście kroków oddalone, ruszyły z główną ulicą ku niemu. Prosta kalkulacja się nie zgadzała w rozumie dezertera, bo wspomniana matula w pacholęctwie swym jeszcze chyba musiałaby rodzić, żeby tych wypindrzonych gładkich gogusiów na Stary Świat wydać jako matula z krwi i kości.

Wóz tymczasem oddalał się znikając wśród zlewających się trzaskań bata, dudniących kopyt i ścigających ich przekleństw uskakujących na boki. Natomiast z głębi uliczki, z której wypadł wóz, ludzka wrzawa oznajmiała inną awanturę. Jej odgłosy również dobiegły do uszu dezertera.











Bert dogonił Josta i Eryka bez problemu. Wpadł między nich, nieco zdyszany poprawiając ubranie. Towarzyszył im całą drogę, kiedy za znakiem ptaka kierowali się żwawym krokiem coraz bliżej portu.

Wspomniany przez Berta patrol skręcił w jedną z bocznych uliczek kierując się jakby w tym samym kierunku co oni. Pustułka widoczna była bardzo wyraźniej, gdy wisiała nad dachami niczym mewa nad przystanią. Nagle ptak zapikował w dół bez żadnego ostrzeżenia. Dostrzegł to każdy z nich, choć nie wszyscy na raz w tym samej chwili, przez całą drogę, z zadartymi ku niebu czołami, prędziutko maszerowali przez Kemperbad.

Jost ponaglił wszystkich podejmując bieg. Eryk przy zwierzętach wychowany, też wiedział co to znaczyć może. Bertowi powtarzać nie było trzeba i nie ustępował im kroku, przynajmniej na początku. Bo potem Bauer rączy był niczym hart spuszczony ze smyczy a i Josta pięty szybko widział przed sobą.










Pośrodku wąskiej uliczki zatrzymał się drewniany wóz. Na koźle siedziało dwóch mężczyzn po obu stronach woźnicy. Jeden z nich, łysy drab z lewej, na kolanie trzymał czarnowłosa dziewkę.

Wtem, kobieta znienacka uderzyła z obu rąk w szeroką pierś wstającego razem z nią, łysego draba, który obejmował ją dotychczas w pasie z zamiarem zejścia. Osiłek zachwiał się lecz nie upadł. Jej pięści wyrżnęły jak taran w zamkniętą bramę, lecz drab stał jak skała, co zważywszy na okoliczności stania na podnóżku u kozła, było wyczynem iście zapaśniczymi lub marynarskim samym w sobie. Jego zaparte uda, pewnie balansowały i kiedy zeskoczył na ziemię, to z krzywym grymasem i dziewczyną, której ramiona złapał w kleszcze uścisku swych niedźwiedzich łap.

Kobieta w ręce miała już sztylet i dźgła siłacza w bok pod żebro. Czuła, że ostrze ześlizgnęło sie po skórzanym kaftanie mężczyzny rozcinając i tnąc ciało, lecz nie zagłębiając się aż po rękojeść jakby sobie tego życzyła. Wyszarpnęła ramię z zelżałego uścisku aby poprawić. Tym razem łysy zasłonił się ręką i choć ostrze przebiło jego dłoń na wylot, on w bólu i sciekłości, przyciągnął ku sobie czarnulkę, niemal unosząc do góry. Uderzył z głowy w jej zdeterminowaną, pokrytą bliznami twarz. Krew z rozciętego łuku zalała oko i pół twarzy młodej napastniczki. Poczuła jakby właśnie zderzyła się czołem z rozkołysanym na linie dębowym pniakiem. Tępy ból i zaćmienie mało nie zwaliło jej z nóg na kolana. Przeciwnik wyszarpnął nadzianą na ostrze łapę.

- Suka! – warknął.

Wóz ruszył z miejsca gnany przez woźnicę nie szczędzącego karemu razów.

- Auuuu! - wydarł się męski niski głos przesiąknięty bólem. - Ruszaj! - rozkazywał. - Na Sigmara! Ożesz! - znowu zabarwiony cierpieniem, któremu wtórował łopot bijących skrzydeł.

Łysy zacisnął zdrową rękę na damskiej, ściskającej sztylet dłoni i wykręcając ją, obrócił zakrwawiony szpikulec przeciwko przeciwniczce. Opierała się wysiłkiem wszystkich sił, gdy dryblas przygniótł ją ciałem do drewnianej ściany. Nadaremnie próbowała kolanem szukać jego przyrodzenia. Wierzganie nie pomagało. Jak na niewiastę miała krzepę jakiej mógłby pozazdrościć niejeden wojownik. Przeciwnik jednak, jak ranny niedźwiedź, napierał zajadle, bezlitośnie i z nieudawanym zdziwieniem, że jeszcze sobie z nią nie poradził. Z kroplami potu i żyłami wypełzłymi na czoło, morderczym wzrokiem brutal patrzył prosto w jej ciemne, zwężone oko. Drugiego nie była pod juchą widać. A ostrze ku przerażeniu dziewczyny, odrobinka po odrobince, szybciutko zbliżało się niebłagalnie ku jej piersi. Opadała z sił. Nie tak to miało być!

Łysy zawył odskakując od tej, na którą śmierć zagięła, jakby się mogło wydawać jeszcze przed chwilą, parola. Przez zalaną krwią twarz widziała jak dryblas, w dziwacznym tańcu na środku uliczki, opędza się od niewielkiego jastrzębia zajadle uderzającego dziobem w kark swej ofiary. Dookoła zdążyło zebrać się wielu gapiów i teraz chyba dopiero usłyszała wrzawę drących się gardzieli. Rozpędzony wóz znikał w oddali za zakrętem a zza pleców łysego widziała biegnących już kilka kroków za nim strażników z długimi halabardami. Jeden z nich zamachiwał się nad głową klęczącego, zakrywającego głowę ramionami łysego, nad którym wisiał szykujący się do kolejnego ataku jastrząb.










Bauer pierwszy wypadł z pierwszej od portu ulicy na boczną, skąd dobiegał zgiełk. W zasadzie cała uliczka była poruszona. Oto na jednym jej końcu ktoś tarzał się w błocie wśród wściekłych pogróżek, na drugim zaś zobaczył widok łysego mężczyzny, broniącego sie przed atakiem znajomej Erykowi pustułki z powietrza. W jego obronie stawało dwóch strażników. Nieco dalej ociekająca krwią na twarzy, stała oparta o ścianę, umorusana na buzi krwią, znajoma sylwetka Marianki. Dyszała. W jej ręku sterczało zakrwawione ostrze sztyletu. Od strony portu zbierał się tłumek zaciekawionych całym zajściem gapiów.

- Dziwka poróżniła sie z klientem i z kosa chciała ożenić chędożnika! – krzyczała jakaś baba.

- W jednej chwili na wozie stali a w drugiej walczyć zaczęli! A ich woźnica jak szalony mało mnie nie rozsmarował jak ten mój kosz! – darł się ponad głosy gawiedzi licho odziany starzec z drugiej strony uliczki tuż obok Berta. – Gońcie ten wóz mówię! Wszystkie jaja mi potłukli skurwysyny! - kopnął wiklinowy pojemnik z jajecznicą.










Jost a potem Eryk pojawili się w uliczce chwile potem, gdy ktoś z lewej strony krzyczał rozkazująco w wielkim gniewie:

- Synkowie weźcie tego konusa z matki waszej!

A z prawej zobaczyli to samo co przed chwilą Eryk. Ludzie ciskali kamieniami w niebo chcąc przegonić ptaka, który faktycznie zniósł się wyżej o mało nie trafiony co celniejszym pociskiem.

- Wyrzuć nóż, ale już! – zagroził młody, gładko ogolony strażnik miejski, ciężko oddychającej Millerównie. – Już po wszystkim!

- Złodziejska kurwa! Nie! - zaprzeczył sobie. - To zabójczyni! – wył łysy. – I to jej ptaszysko!

Ranny z bojaźnią spojrzał na strażnika a kiedy jego wzrok spotkał się z rudzielcem wyraźnie odetchnął z ulgą. – Nasz wóz! Ona...

- Pogadasz jeszcze z nami! – bez pardony wszedł w słowo rudy strażnik odpinając od pasa kajdany. - Teraz zewrzyj ryja!

Łysy posłuchał potulnie trzymając się za krwawiącą dłoń.

- Zakujemy ich i poprowadzisz do lochów. – zawyrokował brodacz. – Ja biegnę zając się tym spłoszonym wozem nim w szkodę jeszcze większą wjedzie!






 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline