Arthur wstał ze swojego miejsca i poszedł do rycerza.
- Daj mi broń, a chętnie pójdę z toba sprawdzić tę chatę. Dość mam tylko siedzenia na tyłku.
-Pójdę z wami.- wtrącił Starkad, który miał w sobie zdecydowanie więcej wojownika niż opiekuna nad chorymi, czy strażnika osady, który może bezczynnie siedzieć w oczekiwaniu na zagrożenie, którego i tak każdy się wystrzega -Potrzebny nam będzie odpowiedni oręż, jeśli faktycznie będziemy walczyć. Wilka sztyletem zadźgam ale ożywieńca?...- zadumał się na krótką chwilę -Kiedyś mój dziad spotkał takiego. Był powolny i tępy jak noga od stołu...- rzekł stukając czubkiem buta drewniany element stołu, stojącego tuż obok łóżka Buźki.
-Wojów było kilku i szybko porąbali zwłoki tak, że już się nie ruszały. Ale ożywieniec nie znał strachu i lęku...- uniósł brew -Ja zaś takiego jeszcze nie spotkałem ale chętnie opowiem wnukom Erlendssona jak wielki Starkad wysłał żywego trupa w zaświaty, tam gdzie jego miejsce...- lekko się rozmarzył.
Niedźwiedź wziął kawał sarnięcego mięsa i zaczął jeść z takim smakiem, jakby była to najwystawniejsza z uczt. Przerwał po chwili, by odpowiedzieć.
-Cieszy mnie wasza postawa, szlachetni panowie. Jeśli czujesz się dobrze Arthurze to wyruszaj z nami. Broń zaś weź od jednego z rannych, wszak teraz im niepotrzebna. Ożywieńca spalić trzeba wraz z chatą, w której jest uwięziony, co wcześniej proponował herr Warren. - skinął głową na rzeczonego mężczyznę z dystyngowanym podziękowaniem. -Jeśli kto jeszcze zabrać się zechce to niech broń sobie załatwi i spotka się z nami w południe, w tym miejscu, wtedy wyruszymy. - zakończył przemowę i wrócił do spożywania mięsiwa. - Rycerzu, weź. Ten miecz zabił czarnoksiężnika, to nie licha broń zatem. Ma moc czynienia tak dobra jak i zła, a twoich rękach sprawdza się najlepiej. Topór możesz oddać komu innemu. Trzymaj. - Sverrisson wyciągnął rękę trzymające ostrze które przebiło Ulricha i rozpłatało Burdena.
Niedźwiedź spojrzał z obrzydzeniem na broń, ale z jeszcze większym zniesmaczeniem spojrzał na swoje dłonie.
-Przyjmuję tę broń, herr Helvgrimie. Oby służyła mi lepiej, niż ostatnio. - wziął od khazada miecz, a swój topór oddał Arthurowi.
- Przejdę się z wami - powiedział Friedrich. - A na ożywieńca, jak słyszałem, ogień jest dobry. No i liny by się zdały, albo i sieć. czasami łatwiej kogo z nóg zwalić na ziemię albo i obezwładnić, niż zatłuc. Ożywieńcy twardy pono żywot mają, nijak do piachu wrócić nie chcą.
-Do piachu wrócą gdy się popiół obrócą, pójdę i z wami jeśli wszyscy idą lepiej się nie rozdzielać gdyż skończymy mogiłą. Musimy w końcu ruszyć w głąb, nie zostawać w miejscu, kobiet nie mamy więc osady nie stworzymy, a tereny jak widać niezbyt gościnne dla nas. Trzeba się stąd wyrwać inaczej to tylko kwestia czasu aż zginiemy - wtrącił do rozmowy Warren, którego już nużyło to miejsce. Chciał wrócić do Imperium, do wielkich miast i pełnych tawern gdzie czuł się najlepiej
-Bierzcie panowie co chcecie - podsumował rycerz. - [/i]W samo południe zbierzmy się z pełnym rynsztunkiem w tym miejscu.[/i] Ja wraz z Herr Helvgrimem zostanę i rannym się zajmę a w razie niebezpieczeństwa uchronię - rzekł akolita unosząc swą pałę w górę i uśmiechając się po raz pierwszy od kilku dni...
Arthur stał chwilę niepewnie z toporem w ręku, jednocześnie walcząc ze swymi myslami. W końcu zdobył się na odwagę i ponownie odezwal się do rycerza.
- Jęsli pozwolisz, wolałbym miecz od topora. Nie czuje się pewnie z tym orężem, a na mieczu jest krew osoby, która ocaliła me życie, po za tym póki co nie przyniósł ci wiele szczęścia. Może ja będę miał go więcej.
__________________ "Dum pugnas, victor es" - powiedziałaś, a ja zacząłem się zmieniać... |