Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-07-2013, 02:00   #7
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
1 Karakzet, czas Morganitu, roku Drum - Daar 5568 KK
Karak Azul, przedmurze twierdzy, miasto Izor Khazid
Początek Czasu Wojen

~ Hargin Gildorhn ~

Hm... atak na Izor wcale nie zaskoczył Hargina, nic a nic. Jedyne co uniosło jego krzaczaste brwi, to fakt że padło tak szybko. Karczma w której spał i jadł, szulernia w której zostawiał swój zarobek, łaźnia którą odwiedzał od czasu do czasu... wszystko stało teraz w ogniu. Krzyki khazadów oraz mieszkających w Izor ludzi, wciąż przedzierały się przez odgłos płonących domów. Był to straszny czas, ale Hargin nie tracił ducha. Do tej pory nie wiedział jak udało mu się uniknąć pierwszej fali orczego pomiotu, który zmasakrował miasto. Podziękował zatem jedynie bogom za ten dar i pchnął mocniej ciężkie piwniczne drzwi. Wybiegł wprost w płonące miasto. Fakt, nie tak sobie wyobrażał Azul, kiedy podróżował przez góry by tu zanzać przygody i sławy, ale być może był teraz świadkiem czegoś wielkiego... byle tylko nie był to upadek Karak Azul. Myśli Gildorhn miał ponure, ale biegł dalej. Brudny, zmęczony, z całym dobytkiem na plecach i obnażoną bronią w dłoni... skręcił w dzielnicę tkaczy, zaraz za strażnicą lub za tym co z niej zostało, a było to teraz tylko czarne rumowisko. To co zobaczył khazad zaciekawiło go bardzo, przeraziło, natchnęło nadzieją, a po chwili trwogą. W tej kolejności. W głębi ulicy, na środu drogi, między ciałami krasnoludów, ludzi i orków, kilka osób stawiało jeszcze opór wrogowi. Z miłą chęcią Hargin porozmyślałby może i dalej, ale z ruin strażnicy, z jej okna na piętrze, wysypały się jakieś kształty.

Rozpoznał je od razu, tu nie mogło być błędu. Wstrętne małe pokurcze, orcze dzieci, nalot na szczynach Uruk'azi... grobi lub gobliny jak zwali te stworzenia ludzie z Imperium. Skrzeczały i piszczały. Poruszały sie bardzo nienaturalnie, skakały w przód w prawo, po czym biegły w lewo, uderzenie serca później padały na ziemię i wycofywały się na czworaka przepuszczając przed siebie pobratymców. Wciąż wydawały z siebie odgłosy podobne do śmiechu. Były marnie uzbrojone. W łapach dzierżyły kawałki połamanych włóczni, szczątki mieczy, drewnianych lag... ale to nie to było zwiastunem kłopotów. Njagorsze były małe czerwone ślepia i równe rzędy małych ale ostrych jak brzytwa zębów... no i liczba wrogów... to też było przerażające. Goblinów nie mogło być mniej niż trzydzieści, może nawet czterdzieści.


Hargin zacisnął zęby i poprawił chwyt na broni. Rzucił spojrzenie na przedmurze Karak Azul, całe stojące w ogniu, później szybki rzut oka na broniącą się na środku drogi grupę wojowników. W końcu mignęło mu przed oczyma, wejście do spalonej strażnicy. Najodważniejszy z przeciwników skoczył na Hargina, ale szybkie uderzenie buławą posłało go na płonącą ścianę domu. Wróg się zbliżał, czasu było mało. Widać szczęście już opuściło dziś Hargina, syna Imraka... może jednak nie do końca... jeden z grobi padł nagle z bełtem w klatce piersiowej. Skąd nadeszła pomoc, tego Hargin nie wiedział. Zresztą, ten jeden bełt niewiele zmieniał.

~ Glandir Torrinsson, Ysassa Moisurdottir, Thorin Alrikson, Detlef, Skalli Haakonsson ~

Glandir doskonale wiedział że to był głupi pomysł by wracać do Izor, szczególnie teraz. Jednak obietnica tysiąca grudek złota od Gervala, azulskiego lorda zrobiła swoje. Wszystkiego można odmówić, zasadniczo... ale tysiąc... nie, tysiąca monet się nie odmiawia. Cóż, zadanie wyglądało na proste, tak się przynajmniej wydawało, tym bardziej że Gerval zabezpieczył drogę powrotu do miasta. Głupią, niebezpieczną... wrecz idiotyczną drogę powrotu, ale nie to teraz było zmartwieniem Glandira. Teraz musiał skupić się na owym zadaniu. Zgodnie z tym co powiedział lord, jego żona i kuzynka miały być w tym domu na który teraz Glandir spoglądał. Co prawda ogień strawił już posiadłość, ale ponoć na tyłach budynku, obok studni, było wejście do ziemianki w której ukryć to miały się dwie khazadzkie kobiety. Jak na razie wszystko szło dobrze i Glandir nie narzekał specjalnie, ale i tak wiedział że to był głupi pomysł. Tym bardziej że musiał podzielić zysk z tej wyprawy na osiem części. Zatem z całego tysiąca miało mu się ostać ledwie trzy setki wspaniałego kruszcu. Inaczej się nie dało, wiedział że sam nie podoła przedrzeć się do obleżonego miasta, a jeśli nawet by mu się udało wejść, to trudniej byłoby wyjść, tak to zawsze bywa, a i tym razem nie miało być inaczej.

Zaraz po tym jak wrota warowni zatrzaśnięto, karczmy zaczeły pękać w szwach, oczywiście zanim królewscy ich nie zajeli na dobre. Nim jednak do tego doszło, karczma Chciwego Avera była dobrym miejscem by znaleźć tych najtwardszych, odważnych na tyle by zrobić coś szalonego... głupich tak bardzo by pójść do płonącego miasta z nim samym. Oczywiście zdołał znaleźć odpowiednich khazadów. To nie było trudne, ale namówić dała się jedynie garstka. Wszyscy ci którzy byli tego dnia z nim tutaj mieli mieć swój udział w nagrodzie. Oczywiście o ile znajdą żonę i kuzynkę Gervala.

Detlef stał w jednej z bocznych ulic dzielnicy tkaczy. To miejsce wydawało się rozsądne wedle jego doświadczenia. Wąskie gardło, dobre do obrony. Dwa spalone budynki po obu stronach drogi mogły stać się grobowcem dla ewentualnych oponentów. Z młotem w jednej dłoni i toporem w drugiej. Stał tak na środku drogi, byle dalej od gorących zgliszczy budynków. Ze swej pozycji widział też Glandira, który rozglądał sie stojąc przed wypaloną do gołej ziemi posiadłością lorda Gervala. Tak, to była dobra pozycja, powtórzył sobie w myślach i rozejrzał się uważnie. Myśli teraz schodziły w stronę możliwości jakie dać może sto grudek czystego złota... no i może czas było pomyśleć o jakiejś podwyżce. Trza by to z Galndirem obgadać, nie ma co. Zresztą, jakoś specjalnie Detlef nie żałował że wybrał się w to miejsce, lepsze to niż siedzenie i obserwowanie wroga ze szczytu murów. Wojownik musiał przyznać przed samym sobą że wstydził się trochę za swych braci, chowali się jak szczury, ale z drugiej strony. Pancerne twierdze i umiejętność doskonałej obrony pozwoliły przetrwać khazadom tysiące lat, może to było jednak mądre posunięcie. Kto jak kto, ale stary ochroniarz powinien to wiedzieć najlepiej. Stał tak zatem i rozglądął się... a jego oczy natrafiły na jakiś dziwny kształt za załomem budynku, o tyle było to podejrzane że po chwili ów kształt zniknął. Detlef wiedział że musi być ostrożny, ale wiedziony ciekawością i charakterem służby, musiał to sprawdzić. Podszedł zatem najciszej jak potrafił do załomu i wyjrzał zań. Oczom jego ukazał się niewielki oddział zielonoskórych. Odzianych w zbroje i uzbrojonych w zębate ostrza. Orki warczały między sobą. W tej chwili podbiegł do nich właśnie niewielki grobi i informował ich o czymś w swym spaczonym języku. Jeden z orków złapał małego pokurcza i i uniósł w pobliże swej gęby. Zapytał o coś i otrzymał krótką odpowiedź od goblina. Po chwili orki spojrzały w stronę gdzie Detlef wyglądał zza rogu. Uruk'azi który trzymał goblina wydawał się węszyć przez ułamek chwili, po czym złamał kark goblinowi potężnym ciosem z lewej łapy. Orki ryknęły i ruszyły biegiem w stronę Detlefa.

Thorin siedział na piecu w jednym ze spalonych domów. Trochę to było ironiczne, siedzieć na piecu, w spalonym domu... na jedynej rzeczy która nie spłonęła doszeczętnie, a która służyła do jako takiej władzy nad gorącym żywiołem. Krasnolud uśmiechnął się i chwycił przez przypadek za w miarę ciepły jeszcze kawałek metalowego zawiasu. Syknął przeciągle z bólu i wsadził palec do ust by go schłodzić śliną. Czuł że wybrał sobie dosyć gówniane miejsce by trzymać straż. Śmierdziało spalenizną okrutnie i nie było bezpieczne by tkwić w takim budynku który to groził zawaleniem w każdej chwili. Jednak z punktu widzenia wroga to miejsce też nie było ciekawe, dlatego Thorin wybrał je z rozwagą. Szkoda tylko że było wciąż tak gorąco w środku ruiny. Khazad przejmował się losem miasta i tego co spotkać mogło cytadelę w Stalowym Szczycie. Czuł że jest tu dla złota, ale może i z jakiegoś innego powodu, może z poczucia obowiązku lub winy że nie mógł uczestniczyć w obronie Izor... a może to i lepiej wyszło. Teraz byłby pewnie martwy. Wiedziony tą myślą Thorin sprawdził swe niewielkie torby na pasie, czy aby są zamknięte porządnie, wszak w nich, mógł kryć się ratunek dla całej grupy. Czas się było skupić na zadaniu, bo jak na razie nie podchodził do tej pracy jak należy. Sporo myśli nawiedzało jego głowę, a tę łatwo stracić jak się nie używa jej dobrze. Thorin wyjrzał zatem przez okno i dostrzegł zbliżającą się postać. Ktoś biegł. Po chwili z okien, ze spalonej strażnicy, wyskoczyły jakieś kształty. Rzuciły sie w stronę uciekiniera. To nie było jednak wszystko. Z głębi spalonego domu w którm był Thorin, dało się słyszeć odgłosy łamanego drewna. Krasnolud spojrzał w tę stronę i w resztach portalu który prowadził kiedyś z salonu do kuchni dostrzegł stojącą potężną postać. Oczy błyszczały jej złośliwie, a z pyska ciekła ślina. Stwór zaczął węszyć, zdawał się nie widzieć skrytego w rogu pomieszczenia krasnoluda. Postanowił jednak wejść do izby. Poczwara musiała mieć ze dwa metry wzrostu. Elementy płytowego pancerza pokrywały cełe cielsko orka, bo tym był właśnie ów stwór... w łapie trzymał potężny miecz, zabrany pewnie z martwej dłoni jakiegoś rycerza. Thorin spojrzał w stronę okna, przełknął ślinę i... wkurwił się, a jednak złą obrał kryjówkę.

Skalli miał najlepszą a zarazem najgorszą pozycję, ale sam mógł być sobie winien. Wspiął się na dach jednego z mniej zniszczonych budynków, gdzie kamienne ściany, płaski kamienny dach i schody trzymały się jeszcze. Solidna khazadzka robota rzec można było jedynie... ale gdyby było do kogo. Na dachu nie było z nim nikogo, ale może to i lepiej bo gdyby grupa zobaczyła to co widział Skalli, to mogłaby starcić ducha walki. Izor stało w płomieniach, był to widok okrutny, do tego jeszcze jeśli pomyśleć o wszystkich tych krasnoludach które spłonęły żywcem w swych domach... to były straszne wizje. Skalli postanowił nie myśleć o tym, skupił się na robocie. Zbliżył się do krawędzi dachu i spoglądał po mrocznych ulicach, rozświetlanych jedynie słabiutką poświatą z tlących się resztek spalonego drewna. Tu i ówdzie, w bocznych alejach, płonęły jeszcze budynki, ale większość dzielnicy tkaczy była wypalona do gołej ziemi. Po zamknięciu wartowniczego kręgu i obejściu całego dachu, Skalli odnotował gdzie każdy z najmnych stał na drodze... brak było jedynie Ysassy i Thorina... ale wiedział gdzie oboje się znajdują, był o nich zatem spokojny. Punkt obserwacyjny jaki obrał sobie bystrooki krasnolud był o tyle dobry że można było razić ewentualnego wroga ciężkimi bełtami, kórych to Skalli posiadał pęk. Dobre, wyważone pociski do jego ciężkiej kuszy. Stary drwal poklepał swą broń i przełożył ją przez niski murek który okalał dach. Doskonały wzrok khazada zanotował ruch w jednej z ulic. Po chwili był już tylko pisk, dziwny warkot i z uliczki wybiegł nieznajomy krasnolud z bronią w ręku. Zdzielił jednego z wrogów i stał chwilę. Kolejny przeciwnik podchodził do nieświadomego wędrowca z boku, wyłonił się z ciemności spalonego domostwa. Skalli zareagował natychmiast. Przyłożył łoże kuszy do policzka i zwolnił mechanizm. Bełt poszybował i przybił wroga do ziemi. Tego już Skalli nie widział... ładował swą broń ponownie.

Ysassa była wkurwiona... zła jak nordlandzka osa. Najchętniej użądliła by w dupę Glandira za te jego pomysły. Prawda, sto złotych kamyków drogą nie chodzi, ale żeby zaraz robić z niej niańkę... no to już za kurwa...wiele. Szła teraz przez spalone podwórze posiadłości lorda Gervala i rozglądała się za wspomnianą studnią. Gdzieś tam miało być wejście do ziemianki, a w niej kryć się miały khazadzkie kobiety. Tak to sobie Glandir wykombinował... skoro i ona była kobietą to mogła zająć się innymi kobietami... a bodaj go piorun jasny w łeb ten kudłaty strzelił. Ysassa idąc zasłaniała się tarczą i młot miała gotowy by w każdej chwili zareagować jak należy na obecność wroga... tego jednak nie było ani śladu. Kilka uderzeń serca później odnalazła studnię i wejście do ziemianki. Drzwi były wyłamane. Rozejrzała się zatem na boki po czym zeszła po schodach w dół, w khemryjskie ciemności. Szczęściem wzrok miała ostry, a i słuch niegorszy. Gdy już była na dole krótkich schodów trafiła na szeroki korytarz, po którego obu bokach były półki, teraz zupełnie puste, splądrowane przez wroga. Ruszyła zatem wzdłuż korytarza i po kilkunastu krokach znalazła się w większej komórce, gdzie znajdować musiało się około piećdziesięciu zniszczonych beczek. Śmierdziało winem, piwem i orczym moczem. Ysassa splunęła i zaklęła głośno zawiedziona... nikogo tu nie było. Traf jednak chciał że dostrzegła coś ciekawego kątem oka... jedyny w sali kredens z metalowymi okuciami. Sam w sobie nie był może taki ciekaw, ale w boku kredensu ziała spora dziura i cały mebel wyglądał na zniszczony mocno tylko z jednej strony, i jakby odsunięty od ściany. Córka Moisura zbliżyła się i dostrzegła że z otworu w meblu dochodzi słabe światło. Szybko zlokalizowała ukryty mechanizm kontrolujący ukryte drzwi i zwolniła go. Kredens odchylił się odrobinę od ściany i odsłonił kolejny korytarz. Kobieta ruszyła nim. Już chwilę później oglądała martwe zwłoki trzech istot. Dwie khazadzkie kobiety w pięknych szatach... zabite w okrutny sposób toporem, oraz nagie ciało goblina z krasnoludzkim mieczem wbitym w bok. Grobi musiał zdechnąć z upływu krwi, ale w łapie ściskał wielki złoty łańcuch, zerwany pewnie z szyi szlachetnie urodzonej kobiety. Ysassa chwyciła łańcuch i szybko ukryła go pod pancerzem. Zabrała też złote pierścienie które rozsypane były po kamiennej podłodze.


Było jasne że nie ma już czego szukać w posiadłości Gervala. Ysassa ruszyła zatem do wyjścia. Gdy opuściła ziemiankę dostrzegła coś co zmroziło jej krew w żyłach. Grupa zielonoskórych szła w rozsypce przez spalony ogród na tyłach posiadłości. Orki dostrzegły ją i rzuciły się do biegu. Ci przedstawiciele orczego pomiotu nie krzyczeli jednak... jedynie biegli, w ciszy.

Glandri przeczuwał że coś jest nie tak. Spojrzał w stronę gdzie powinien być Detlef... ale nie było go tam. Ysassa też nie wracała już dłuższy czas. Skalliego ni widu ni słychu, ale mógł obserwować drugą stronę budynku, to nie było jeszcze tak źle. Jednak nie było śladu Thorina, jakby zupełnie zniknął. Khazad miał złe przeczucia. Dłonie zaczęły mu się pocić obficie. Ciszy nie mógł złamać, tak zaplanowali... musieli być niewidoczni i niesłyszalni... ale na Grimnira... działo się coś złego i Glandir to wiedział. Chwycił swą broń mocniej silnymi dłońmi i rozejrzał się wokół. Był sam. Jednak nie na długo... w oddali, gdzieś z końca drogi gdzie płomienie na budynkach tańczyły w jakiś dziwny sposób, Glandir dostrzegł coś. Biegacza. Potężny khazad biegł i śmiał się jak opętany, krzyknął też. - Har, no chodźcie kurwie syny. Mam więcej stali dla was niż myślicie! - Zatrzymał się, odwrócił i zdzielił najbliższego wroga toporem... wyrwał broń i dał zasmakować krwi swej drugiej broni. Wyrwał drugi topór z martwego przeciwnika i biegł dalej wciąż śmiejąc się jak szaleniec. Za nim biegła grupa Uruk'azi... sapali i ryczeli wściekle. Zbliżali się w stronę pozycji Glandira. Od strony głównego placu natomiast, słychać było potężną eksplozję.

~ Galeb Galvinson, Baldrik, Dorrin Zarkan ~

Galeb wykonał zadanie najlepiej jak potrafił. Tych kilka pułapek zmontowanych z przygodnie znalezionego złomu nie mogło zadać większych obrażeń wrogom, ale zawsze to było coś. Żadne z zabójczych ostrzy czy nawet sprytnie podłożona kega prochu, nie były w stanie przechylić szali zwycięstwa na stronę obrońców Izor Khazid. Smutne ale prawdziwe. Khazad zostawił miasto ale wiedział ze będzie musiał wrócić, wiedział że to po co wróci nie ma żadnej wartości dla orków, dlatego powinno być tam gdzie to zostawił. Z tego powodu właśnie, Galeb znów był w Izor, znał mieścinę bardzo dobrze i zgłosił sie jako przewodnik. Dwa tubusy z domu kowala musiały zostać odnalezione. W owych tubach kryły się tajemne zwoje, a na nich jeszcze bardziej tajemne znaki... o wiele bardziej skomplikowane niż klinkarun, aldhrun czy endrinkuil... znaki były spisane prastarymi runami. Młody runkaraki cieszył się że bogowie pozwolili mu odzyskać zwoje. Teraz ukryte na dnie plecaka czekały na lepsze czasy by je odcyfrować. Galeb teraz sprawdził pułapki po raz kolejny i wszedł w miejsce gdzie miał dobry widok na cały plac gdzie oczekiwał nadejścia reszty grupy. On, Baldrik i Dorrin, mieli mieć baczenie na główny plac i dać sygnał jeśli siły wroga nadciągały by z tej strony. Na razie był jednak spokój. Pozostała dwójka kahazadów ukryła się w sobie tylko wiadomych miejscach. Taki wybieg nie był może najlepszy, ale pozwalał na zachowanie możliwie jak największej ciszy i doskonałej obserwacji wszystkich dróg dochodzących do głównego placu w Izor. Galeb jeszcze raz rozejrzał się po drodze, po czym usiadł na chwilę i zamknął oczy. Ktoś by powiedział że to nierozważne, ale Galeb znał siebie i swoje możliwości... słuch miał czuły jak kret, nie musiał widzieć by wiedzieć. Tak też tego dnia było. Kowal usłyszał odgłosy pękającego drewna, śmiech, porykiwania oraz odgłosy ciężkich kroków... orki, to mogły być tylko one. Galvinson przygotował swą broń i wyjrzał z kryjówki. Dostrzegł wrogą grupę idącą ulicą, szli wprost w objęcia pułapek kowala. Kiedy wreszcie bezwiednie wkroczyli w strefę śmierci, zaczęło się.

Ukryte ostrza wystrzeliły z okien. Worki pełne żelastwa, spadały z dachów. Pociski zasypały zielonoskórych i bez litości mordowały ich. Orcze - śmieciowe pancerze słabo chroniły skryte pod nimi ciała. Za to doskonała khazadzka stal przebijała je jak kowalski punktak skierowany na delikatną skorupkę kurzego jaja. Jednak pomimo poważnych strat i srogich obrażeń, wielu z orczych wojowników ruszyło biegiem przed siebie. Galeb zaśmiał się cicho z głupców i szykował do starcia. Czekał tylko na ostatnią niespodziankę. Wiedział że po niej, nie będzie wiele czasu... najeźdźcy zostana zaalarmowani.

Baldrik drżał na całym ciele. Trochę nie tak sobie to wyobrażał. Myślał że to będzie jak spacer do karczmy. Ot, mieli wejść do miasta i wyprowadzić dwie panny. Brzmiało całkiem prosto. Okazało się jednak że było zupełnie inaczej, ale przecież mógł to założyć z góry. W czasie wojny nic, nigdy, nie jest proste. Do tego kryjówkę też wybrał sobie kiepską. Spalona prawie do gołej ziemi stajnia nie dawała odpowiedniego schronienia. Baldrik wciąż musiał rozglądać się na boki... lustrować każdą dziurę w ścianie zrobioną przez wroga, resztki ościeżnic, a do tego ten przklęty właz prowadzący do ścieku. Krata była odsunięta na bok i była zbyt ciężka by ją zasunąć, Baldrik o tym wiedział gdyż wcześniej starał się zablokowac choć tę jedną drogę z której nadejść mogła dla niego śmierć. Przez głowę młodego khazada przemykały myśli o tym czy w kanałach skryły się krasnoludy czy może zastępy wroga wlały się tam by rozejść pod całym miastem jak szczury. Wydawało się że uciekający przed pogromem mieszkańcy miasta zamknęliby za sobą właz... ale kto to wiedział jak było na prawdę? Chyba tylko ci którzy owy właz unieśli ogromną siłą. Zatem Baldrik siedział i myślał kiedy do jego uszu dobiegły odgłosy śmiechu i dziwnego powarkiwania. Wychylił jedynie głowę przez okno i dostrzegł grupę orków którzy wchodzili właśnie w obręb szeregu pułapek; szeregu który on sam oraz Dorrin, pomagali zbudować Galebowi. Teraz zahipnotyzowany zdarzeniem młody wojownik patrzył na żniwo śmierci jakie zbierał Grimnir pośród orków. Padały martwe w przeciągu chwili. Przebite czaszki, zmiażdżone klatki piersiowe. Potworny ryk i ten dziwny, obcy język z gardeł wrogów, zupełnie jakby niektórzy prosili o litość. Khazad dostrzegł że ci którzy przeszli przez ścieżkę zniszczenia projektu Galeba, zmierzali teraz do wlotu ulicy... tam gdzie czekała na nich ostatnia pułapka. Co prawda Baldrik nigdy nie widział efektu tego czegoś co zmajstrował Galeb, ale łatwo było się domyślić co się miało za chwilę stać. Baldrik ucałował swój wisior który nosił zawieszony na łańcuchu, i owinął go wokół swej dłoni zaciśniętej na trzonku topora. Potem usiadł i przełożył tarczę nad swoją głową, zupełnie jakby chciał osłonić się przed deszczem. Czekał na sygnał który miał dać kowal. Już niedługo.

Dorrin. Dorrin stał pod ścianą jak gdyby nigdy nic. Trudno. Robił za przynętę i godził sie na to. Wiedział że bogowie mają go w swojej opiece, tak być musiało. Od zawsze jak sięgał pamięcią bóstwa mu sprzyjały, czemu to zmienić miałoby się dziś? Dlatego też stał gdzie stał i nie robił z tego większego problemu. Myślał o tym raz czy dwa że jakaś strzała haniebna może go ucałować na dobranoc... ale było to mało prawdopodobne ze wzlędu na nocną porę i ogólny chaos jaki panował w innych częściach miasta. Wróg musiał się skupiać na tych dzielnicach gdzie byli jeszcze jacyś mieszkańcy do wyrżnięcia. Dorrin zganił się za to że myśli o tych którzy teraz giną, zupełnie jak o karcie przetargowej która pozwoli mu wyślizgnąć się z Izor Khazid bez szwanku. To były ponure, złe myśli. Postanowił zadać sobie pokutę i oddać część zarobionego złota tym najbardziej potrzebującym... oczywiście bardzo małą część. Wrodzony optymizm Dorrina nie pozwolił mu też by cofnąć się kiedy dostrzegł grupę orków jaka zbliżała się w jego stronę. Tyle tylko że cofnął się w bramę i czekał aż głupie stwory zaczną umierać w męczarniach gdy osiągną linię pułapek. Kiedy rozpętało się piekło i poczwary zaczęły umierać, Dorrin wyszedł na drogę i podskoczył w miejscu... rozprostował ramiona, przeciągnął się i zakręcił młynek swym toporem w powietrzu. Uruk'azi dostrzegły go i zmiast wycofać się... to postanowiły dalej brnąć przez ścieżkę śmierci. Dorrin nie czekał dłużej. Zgodnie z planem wbiegł do bramy i przebiegł jej całą głębokość na drugą stronę, a było to dobre dwadziescia kroków. Kiedy zatrzymał się po drugiej stronie, schylił się i odnalazł ukryty między kamieniami lont. Krzesiwo miał już przygotowane w dłoni. Potarł zatem krzemieniem o kamienną drogę, a wskrzesane iskry zrobiły co do nich należało. Przeskoczyły na lont i tchnęły w niego swego rodzaju życie. Dorrin uśmiechnął się szeroko jak to zwykle miał w zwyczaju i ruszył dalej... ale byle dalej od bramy i ukrytego w niej ładunku prochowego. Przebiegł może czterdzieści stóp i skręcił za warsztatem kuśnierza. Wskoczył za kamienny mur i padł na ziemię. Wybuch nadszedł zaraz po tym kiedy głowa nakryta została dłońmi. Wojownik chwycił swój dwuręczny topór i ruszył z powrotem. Prawie nic nie widział... prawie nic nie słyszał... jedynie dym w oczach i przeciągające się dzwonienie w uszach. To mu jednak nie przeszkadzało. Znał się na swojej robocie.


Brama była zawalona. Dla Dorrina nie było łatwego powrotu. Wszedł zatem między ogłuszone i ranne orki. Nim bestie się spostrzegły, Dorrin rozpoczął swe dzieło.

Bladrik spoglądał teraz w stronę kryjówki Galeba... oczekwiał sygnału by ruszyć, ale gdzie, do odwrotu czy do ataku? Wszystko mu się popierdoliło. Trud miał by ocenić sytuację, tak też zdał się na doświadczonego kompana.

Wybuch, Galeb na niego czekał. Wyskoczył na droge i odnalazł sylwetkę Baldrika ukrytą w ruinach stajni. Młody krasnolud stał tam jak słup soli. Galeb z oddali dostrzegał jak orki które zostały po tej stronie bramy, leżą i wiją się ranne, niektóre chodziły na czworaka lub pochylone w szoku. Czas płynął i to na niekorzyść khazadów.

~ Roran Ronagaldson ~

Roran napinał się i prężył już od wczesnego popołudnia... i wreszcie, stalowe zawiasy puściły a dziarski khazad był wolny, może nie do końca, ale jedną przeszkodę miał za sobą. Zaśmiał się jak szaleniec i trzasnął w pysk orka który zaskoczony tym co się działo, patrzył na krasnoluda jak ten by miał ze cztery głowy. To poważne opóźnienie reakcji kosztowało go życie. Roran przerzucił stalowy łańcuch, który łączył dwie ciężkie obręcze na jego nadgarstakch, przez głowę orka i zacisnął mocno. Swą wielką siłą sprowadził orka niżej, do poziomu własnej klatki piersiowej i trzasnał go potężnym uderzeniem z głowy. Ork szamotał się jak opętany. Jego łapy szukały sposobu ucieczki, ale był bez szans. Zamiast chcwycić krasnoluda i starać się z nim walczyć, ten jedną łapą wodził w poszukiwaniu broni, a drugą trzymał grubą stalową garotę która odbierała mu życie. Choć udało mu się wyciągnąć zakrzywiony sztylet zza pasa, to nim to się stało, nie miał już tyle sił by go użyć. Ostrze upadło na kamienną posadzkę. Stwór zdołał jeszcze odwrócić łeb i spojrzeć w oczy swego kata. Otworzył paszczę by coś krzyknąć, ale zdołał jedynie wydać z siebie bulgoczące dźwięki. Roran z nienawiścią spojrzał na orka i splunął mu prosto w pysk. Ściągnął łańcuch do ziemi razem z głową odwiecznego wroga khazadów i nadepnął nań ciężkim buciorem. Łeb potwora pękł niczym orzech. Chrupnął a jego zawartość wypłynęła i zbeszcześciła podłogę więziennych kazamatów. Kiedy ubił już swego wroga Roran spojrzał wgłąb korytarza i zauważył że tylko jedne drzwi do celi były otwarte, oczywiście nie licząc tych które sam przed chwilą wyważył. Były też schody i płonąca pochodnia zatknięta w uchwyt na ścianie.

Krasnolud szedł cicho i nasłuchiwał. Zaglądał też przez małe zakratowane okna, do innch cel. Odnalazł w nich dwójkę żywych krasnoludów. Kiedy tylko odezwał się głośniej, więźniowie podnieśli larum. Idioci. Krótko skwitował Roran. Wiedział że ich krzyki przyciągną więcej strażników. Jednak stało się, nic już nie mógł zrobić. Czekał na przeznaczenie, a dwóm idiotom kazał się zamknąć. Długo nie czekał. Za chwilę na schodach pojawił sie kolejny ork kótry mówił coś w swym dziwnym gardłowym języku. Zaśmiał się i postawił stopę na ostatnim stopniu, wtedy krasnolud zaatakował. To była krótka walka. Najpierw uderzenie ciężkim łańcuchem, a potem już z górki. Roran dopadł zaskoczonego orka i uderzał pięścią tak długo aż nie zrobił z gęby najeźdźcy krawawej masy. Na koniec, skopał jeszcze martwego, tak dla pewności. Umazany we krwi rzucił się do drzwi pozostałych cel w których byli więźniowie i otworzył je. Dwa mocno poobijane krasnoludy dziękowały tak jakby Roran był faktycznie, prawdziwym zbawicielem i może był biorąc pod uwagę okoliczności. Obaj uwolnieni zdanie na temat Ronagaldsona szybko zmienili, kiedy ten bedąc już na powierzchni, kazał im spierdalać w podskokach. Sam pozbierał swoje graty z legowisk orków, których w obecnej chwili nie było w wieży wieziennej, w kórej to zrobiły sobie obóz. Szczęściem było tylko dwóch strażników, teraz już martwych ku uciesze Rorana. Obrzydzenie jakie czył krasnolud do orków było ogromne, ale fakt że po legowiskach walały się wszędzie szczątki obywateli dumnej rasy khazadów, podwoił tylko tę nienawiść... teraz dopiero krasnolud poprzysiągł sobie zabijać orki zawsze i wszędzie. Oczywistym stało się że zieloni nie zabili więźniów zamkniętych w podziemiach... trzymały tam ich tylko po to by pożreć ich żywcem, świeżych. Roran splunął po raz kolejny tego dnia i ruszył na zewnątrz, przed siebie. Wcześniej jednak nakłonił dwójkę której pomógł się uwolnić, by rozcięła łańcuchy orczym toporem. Tak też się stało, obręcze na nadgarstkach wciąż jednak musiał zdzierżyć.


Wkrótce biegł drogą a za nim postępowała grupa odzianych w stal Uruk'azi. Tego który był najszybszy spotkał tragiczny koniec. Najpierw jeden, a potem drugi topór spadł na jego łeb i pozbawił go chęci ataku a zarazem marnego życia jakie prowadził stwór. Roran zaśmiał się gromko i ruszył dalej. Wiedział że nie może stawić czoła całej grupie sam, szukał zatem dogodnego miejsca do obrony... takiego w którym dobrze przyjdzie umrzeć, jak na wojownika przystało. Biegnąc zauważył na środku drogi kilka beczek, jakiś wóz i rosłego khazada stojącgo przy drodze. Krasnolud ten równie potężny jak Roran, uzbrojony był także w dwa topory, miał też kuszę na plecach oraz był odziany w przednią kolczugę. To był znak... musiał. Zakuty w więzienne obręcze góral znów ryknął jak zwierze i ruszył radośnie przed siebie.
 

Ostatnio edytowane przez VIX : 28-07-2013 o 19:20.
VIX jest offline