William podniósł jedną brew, ale nie powiedział nic. Nie jego brocha. W sumie też mu się nie chciało narażać życia, ale bycie zeżartym w nocy przez jakieś szponiaste monstrum raczej nie wchodziło w rachubę. Dlatego też przełożył dzięki paskowi kałacha przez ramię i wyciągnął błyszczącego obrzyna. O to cacuszko dbał jak o swoją matkę, a niedawna wymiana luf gwarantowała, że nie urwie jej w najmniej odpowiednim momencie. Wyłączył też latarkę, która wylądowała w przepastnej kieszeni bojówek.
-Robimy tak - szepnął przyzwyczajając oczy do ciemności. - Stajemy dookoła drzwi. Bill otwiera je, a jak się nie da, to wywala. Ja ze Snyderem stoimy po obu stronach futryny i gdy będzie otwarte, wbijamy do środka. Widzisz ruch, strzelasz. No chyba, że się boisz.
Will uśmiechnął się paskudnie i stanął na wyznaczonej przez siebie pozycji. Był gotowy jak nigdy i zarazem jak dziesiątki razy wcześniej. Podstawowa zasada, to nie dać sobie wytrącić broni. Z mroku lubiły wyskakiwać istoty, które powalały odważnych na ziemię, a wtedy broń jakoś samoczynnie uciekała. Do tego nie można dopuścić. Nie mutantów się bał (sztuczka: strach ma wielkie oczy), ale śmierć w ich szponach bywała paskudna. I długa. I bolesna. Szczególnie wtedy, gdy miały więcej niż jeden obiekt do zjedzenia. |