Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-07-2013, 12:20   #186
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Krasnoludzki pomruk marszowy niósł się cichym, ledwo rozróżnialnym od szumu rzeki echem. Był wczesny ranek. Zimny jak i kilka poprzednich, choć po śniegu nie został już nawet ślad. Nie wyglądało też na to by słońce w ogóle miało dziś wyjrzeć zza chmur, ale i bez tego jakoś tak czuć było werwę jaką tchnęła grupa krasnoludzkich górników. Wygrzebanych w końcu z błota i mułu rzecznego. Otrząśniętych z mchu i paproci. Z Khazid Slumbol.

Osiedle zostało sprawnie rozebrane przed wymarszem. Bale i deski złożone równo pod miejskim murem. Ziemia choć nadal zryta i przypominająca bajoro, wyrównana. Nie ostało się nic. Żaden składzik, żadna szopa. Nawet wychodek. Jedyne co ocalało i świadczyło o niedawnej bytności krasnoludów w tym miejscu, to wielki kopiec obłożony starannie rzecznymi kamieniami. Na największym z nich wyryto w krasnoludzkich runach napis “Tu Grungi wezwał do siebie Gorima Wielkiego Młota. Władcę Czarnych Szczytów”.
Gdy tylko zbrojna kompania krasnoludów zniknęła za zakrętem drogi, na teren krasnoludzkiego osiedla natychmiast wbiegła chmara zżeranych przez ciekawość grissenwaldzkich dzieciaków.

***

Gudrun, za złoto, które ostatecznie zgodziła się przyjąć od Gomrunda, poczyniła już nieco zakupów. Rzec by można, jak to baba. Nabyła cztery woły pociągowe, które teraz żmudnie, acz bez najmniejszego wysiłku ciągnęły dwa obładowane krasnoludzkim dobytkiem wozy. Spłaciła wszystkie wierzytelności klanu. A także zadbała o wikt i sprzęt podróżny. Rozesłała też kilka listów, które trafiły do tego samego worka kurierskiego co pismo Sylwii. Gomrund nie pytał dokąd. Obiecał je tylko zanieść do punktu przesyłek pod urzędem sędziego. Mimo to i tak mu powiedziała.
- Wiem gdzie odeszło wielu klanbraci. Powinni dowiedzieć się co zamierzamy. Dostać szansę powrócić do domu. Zacząć... nowy przodek.
Zaśmiała się.
- Durgar Haakon w liście, który mi dałeś... oczywiście niczego nie sugeruje, ale napomyka, że może warto by zainteresować się kopalniami w Czarnych Górach... Tak sobie myślałam... Gobliński klan, który sprowadziła na te ziemię wiedźma, to zgodnie z tym co mi opowiedziałeś banda spod znaku Rozdziawionej Paszczy. Przegnała z jednej z czarnogórskich kopalni klan Ramienia ze Spiżu. Jeśli zgnieciemy gobliństwo tutaj, w Czarnych Szczytach... To byłby dobry moment by ruszyć na południe i odbić tę stratę.
Przez chwilę wyglądała wtedy jakby chciała powiedzieć coś jeszcze. Nim jednak zawahanie wyraźniej zarysowało się na jej twarzy, sięgnęła szybko po wypełniony pucharek i pociągnęła z niego solidny łyk alkoholu. A potem zaśmiała się. Radośnie.
- Wyruszamy jutro - coś zabłyszczało jej w oczach - Nawet sobie nie wyobrażasz Gomrundzie Ghartssonie z domu Rot Gorr z klanu Kimril jak się cieszę na zieloną łaźnię, której jutro zaznamy.
Podała mu drugi pucharek. Cokolwiek błyszczało, zniknęło. Zostało jednak coś innego. Jakieś zaufanie. Zasłużył sobie na nie?
- Opowiedz mi o porcie Sjorktraken.

***

Markus nie czuł się jakoś wybitnie swobodnie zasypiając tego wieczora. Owszem. Zapewnił sobie raczej lepiej niż gorzej wyglądające towarzystwo, które ponadto dysponowało łodzią. Do tego otrzymał niewielką ilość grosza, którym uraczyła go kierowana wyrzutami sumienia i być może nadzieją na powtórkę zabiegu, lokalna kowalowa, ale... Jedna rzecz mu trochę to wszystko zniesmaczała. Była jak kapka czyjejś śliny w kuflu pełnym zimnego, złocistego piwa. A ślina ta, jeśli już chcieć pozostać w tej nieciekawej metaforze, należała do Ericha Oldenbacha. Młodzika, który jako pierwszy zaprosił go do kompanii.
Markus tak jak przyobiecał, popołudniem tego samego dnia, gdy się dogadali, zaproponował pierwsze... misterium. Wozak, bo właśnie nim okazał się Oldenbach, nie miał nic przeciwko. Bo w zasadzie im szybciej tym lepiej. Spotkali się zatem. Markus postarał się o odpowiednią i jakże zbędną oprawę, która jednak zawsze robiła dobre wrażenie i rozpoczął hipnozę. Oczywiście leczyć psychicznych dolegliwości zamiaru nie miał, a już na pewno nie dzisiaj zanim go stąd nie zabiorą, ale przyjrzeć się młodzikowi nie zaszkodziło.
No i się doigrał. Ledwo chłopak wszedł w stan hipnozy, spojrzał na niego. Nie tak jak powinien. Przytomnie.
Nieprawidłowo przytomnie. I jakoś tak, paskudnie. Jakby z wyższością nie pasującą do wieku.
- Możesz mi się przys... - zaczął.
Markus z ciężko walącym sercem odruchowo pstryknął palcami.
- I jak tam? - spytał wesoło Erich - Już jestem zdrowy?

***

Trzeciego dnia czuła się już dobrze. Krwotoki opanowała. Bóle nie wracały. Nabierała sił. Z ulgą obserwowała jak życie wraca i do niej i do dziecka. Czyste. Niczym nieskalane. Świeże. Wiedziała, że to przejściowe, ale nawet jej własna skóra od tych paru dni tchnęła przyjemnym zapachem młodego ciała i ciepłem wartko tętniącej weń krwi.
Nic w przyrodzie nie ginie mawiał ongiś jej mentor Wysoki Mistrz Cecidita Arcana Edgar Frank gdy wraz z Johannesem Teugenem studiowali tajniki sztuk nazywanych przez sigmaryckich klechów, o ironio, ciemnymi. Nigdy nic nie ginie. Ciało to zaledwie pojemnik. Opakowanie, do którego można wlewać tyle energii ile jest się w stanie zabrać innym. A odebrana energia musi znaleźć nowe miejsce ujścia. Znalazła i tym razem.
Ziemia na lokalnym cmentarzyku zdąrzyła stwardnieć na dwóch nowych mogiłach. Jednej zwykłej jakich wiele, ozdobionej zwyczajowym kamieniem Morra. Drugiej malutkiej tuż obok. Mara była tam tylko raz. Przyjrzeć się jednak nie grobom, a sobie. Zobaczyć jak sama zareaguje. Nie było sensu przychodzić ponownie.

Gościła u jednego z okolicznych chłopów. Płaciła mu srebrem więc chwilowo nie musiała się o nic martwić. Strawa była znośna, posłanie na zapiecku wygodne i przestronne. Po potraktowaniu perfumami, również pozbawione pcheł i wszy. Ale przecież nie po to opuściła farmę, na którą wysłał ją ten skurwiel Dietrich, by skończyć na innej. Czas był podjąć decyzję. Co dalej Maro Herzen?

***

Erich dorobił się problemu. A imię tego problemu brzmiało Beate. Prawdą było, że jego wybuchy śmiechu i płaczu zniesmaczały większość dziewek. Córka lokalnego piekarza, okrąglutka na buzi i biodrach Beate Rollen nie należała jednak jak widać do większości dziewek. Co więcej zdawała się wysoce niestosownie i nader chutliwie reagować na jego widok odkąd zobaczyła jaką barwę przybrała dłoń młodego wozaka. Bynajmniej mu to nie przeszkadzało, póki się nie okazało ostatniego wieczora, że Beate uciekła z ojcowskiego domu i wybranego dla niej przez rodzicieli męża, który, warto dodać dla usprawiedliwienia dziewczyny, wyglądał jakby go bombardą od wideł oderwano. Czekała teraz na swojego Eryśka w umówionym miejscu na tyłach świątyni Sigmara. Na jego powrót z wyprawy na gobliny. Gotowa uciec z miasta i jeśli wierzyć jej gorącym ustom i płomiennym oczom, już na zawsze związać się z przystojnym wozakiem-mutantem...

***

Ktoś szedł za nimi. Zorientowała się późno. Może trochę przez hałas jaki towarzyszył maszerującym górnikom. Może przez hałas jaki panował w jej własnej głowie po zakrapianym wieczorze z Julitą. A może zwyczajnie pokpiła sprawę i nie zauważyła wcześniej choć powinna. Tak czy inaczej nie miała wątpliwości. Gdzieś tam wśród drzew ktoś szedł ich śladem. Zachowując dystans i sporą ostrożność. Dostrzegła go tylko raz. Potem były już tylko przeczucia i wrażenia. Ale powtarzające się z taką regularnością, że nie wierzyła, że to przypadek. Byli śledzeni...

Pozostawało pytanie, przez kogo. Jak również co z tym frantem zrobić. Bo powinna coś z tym zrobić. Bo skoro mimo szczerych i na swój sposób uroczych starań Dietricha nie umiała walczyć mieczem, musiała inaczej dbać o Gomrunda i resztę. Boooo.... Ano właśnie. Bo Sylwia wszelako miała już wczoraj podstawy by podejrzewać, że coś może być nie tak. Gdy wychodziła z karczmy zostawić swój list w punkcie kurierskim pod urzędem sędziego...

Zderzyła się z nim w drzwiach.


Bufiasta czapa z piórkiem tak lubiana z nieznanych przyczyn przez urzędników cesarskich. Beżowo-zielona peleryna i długi skórzany kubrak przeciągnięty purpurowym pasem z zatkniętym zań odrobinę tylko ukrytym sztyletem. I gęba. Paskudna. Sumiasty wąs częściej niż u mieszczan spotykany u chłopstwa i gniewnie wybałuszone oczy. Gniewnie, bo uradowana z samodzielnego napisania listu, niemal przewróciła jegomościa wybiegając z karczmy Czarne Szczyty. Zatoczył się i łypnąwszy na nią srogo, wskazał ją palcem jakby chciał powiedzieć “Tyyyyy! Jak śmiesz ty... ty... ty...”. Po czym poprawiwszy pelerynę wszedł do karczmy. Być może powinna wtedy lepiej mu się przyjrzeć. Wygrał list. Gdy wróciła, nieprzyjemnego gościa już nie było. Ponoć wypytywał o kilka lokalnych spraw karczmarza.

***

Mimo, że cała załoga Świtu miała o czym myśleć jeśli chodzi o ich plany na przyszłość, na barki Konrada, który wszak nie bez kozery nosił miano kapitana Świtu złożono jeden dodatkowy problem. Gdy tylko bowiem podczas rozmów padła wzmianka, że może by coś przewieźć by przy okazji zarobić na podróży, do stołu przysiadł się brzuchaty i wyraźnie spocony mimo panującego ogólnie chłodu nulneński bakałarz. Pot ów co i rusz ścierał z czoła wełnianą chustką do nosa. Przedstawił się jako Rupert Pfosten.

Jak się okazało jechał do Altdorfu posłuchać wykładów jakiegoś tileańskiego profesora, rzekomo sławy w świecie, sztuki malarstwa. I jak się okazało, jak wszyscy słyszał plotki o grasujących na kupieckim szlaku mutan... tfu! bandytach. Zaproponowana przez bakałarza cena wynosiła 6 złotych koron za tygodniową podróż do Kemperbadu za każdego załoganta. Czyli w sumie 24 złote korony za niego i trójkę jego podopiecznych żaków, dumnie spoglądającego na świat czarnowłosego Bertholda, ryżawego Jakuba, któremu nikt nie powiedział, że pierwszy zarost lepiej by jednak było ogolić i Emilię, szczupłą, wysoką dziewczynę, którą z pewnością wyłowi z tłumu słuchaczy oko tileańskiego znawcy sztuk pięknych.

***

Co zaś się tyczyło Dietricha, ochroniarzowi wyruszenie z Grissenwaldu nie przysporzyło żadnych dodatkowych trosk. Co więcej, nie mógł się pozbyć wrażenia ulgi, że opuszcza to miasto i jego okolicę. I że wcześniej będzie mógł choć w pewnym stopniu wywrzeć nieco sprawiedliwości na tym parszywym świecie. Trochę humor mu skwasił prezent od Sylwii, ale dziewczyna tak wdzięcznie słuchała jego porad dotyczących bardzo szeroko rozumianego fechtunku, że nie mógł mieć o nic pretensji. Co więcej dzięki latom wprawy w mniej, lub bardziej legalnej działalności zaopatrzeniowej, bez trudu namierzył w Grissenwaldzkich magazynach zaniepokojonego warunkami na kupieckim szlaku, właściciela towaru wymagającego pilnego transportu do Kemperbadu. Czego efektem, dwadzieścia beczek ciemnego jak krew, ciężkiego wissenlandzkiego wina wylądowało w ładowni Świtu z wekslem zdawczo-odbiorczym opiewającym na 50 złotych koron, do zrealizowania w kemperbadzkiej komórce gildii kupieckiej.

***

Dotarcie do kopalni nie zajęło dużo czasu i porę na upartego można było nadal nazwać rankiem. Trzydziestoosobowa grupa krasnoludów wraz załogą Świtu czekała na powrót Sylwii i Hulfiego, który, mimo swojej niemałej postury, jak się okazało pełnił w klanie rolę całkiem zdolnego przepatrywacza i gońca. Wieści, które przynieśli były w większości dobre. Wejścia do kopalni pilnowała dwójka siedzących w cieniu hałd goblinów. Jeden przysypiał, a drugi kręcił się niezadowolony kopiąc co jakiś czas jakiś kamyk. Wagoniki kopalniane leżały pordzewiałe i porozrzucane przed wejściem. Sylwia obeszła teren dość dokładnie i była pewna, że żadnego więcej goblina nie było na zewnątrz. Kilka mniej przyjemnych uwag miał do dodania Hulfi. Pierwsza była taka, że jak na jego nos, smród jaki roztaczała kopalnia sugeruje bandę kilkudziesięciu goblinów. Druga była gorsza. Drewanien stemple podtrzymujące strop kopalni trzeszczały tak głośno, że krasnolud nie miał wątpliwości co do stanu technicznego zastanej konstrukcji. Kopalnia mogła zawalić się lada moment od byle czego właściwie.
Pozostałych informacji dostarczyła Gudrun, rozkładając na ziemi mapę kopalni ze wskazaniem najbardziej prawdopodobnych miejsc gdzie mogły spać gobliny.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline