Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-07-2013, 11:01   #181
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Humor ci się spaczył, Julitko - odparł Konrad. - Przyjemnego dzionka!
Julita skrzywiła się.
- Chodź na śniadanie. Wzmocnisz się. - Konrad obrzucił wzrokiem bukłaczek, w którym - sądząc po minie załogantki - nie została już ani kropla.
- Ja też? - Szczur, obdarzony dobrym słuchem lub wiedziony instynktem, wylazł spod pokładu. - Chyba nie trzeba już pilnować "Świtu"? Jeden taki tam stoi i pilnuje. - Obrzucił niezbyt pochlebnym wzrokiem stróża portowego, z którym wcześniej witała się Julita. - Poza tym, po co? I tak co chwila przyłazi jakaś banda obwiesi, włazi na pokład jak do własnej obory i mnie wyrzucają, bo chcą łajbę zagarnąć.
- Nie tylko ciebie wyrzucają.
- Julita ponownie splunęła. - A co jeden dupek to większy ważniak. Muszę się napić - dodała - bo mnie cholera weźmie.

Z tym Konrad bez problemu mógł się zgodzić. Jego nastawienie do grissenwaldzkiego systemu sprawiedliwości tudzież panujących w tej mieścinie obyczajów, niemal od wylądowania niezbyt pozytywne, zdecydowanie obniżyło się po wizycie Schwertera, rycerza z Koziej Wólki, tfu, z Nuln, kolejnego durnia, któremu się zdawało, że może zabierać czyjąś własność. Złodziejstwo w majestacie prawa. Dobrze, że w końcu raczył łaskawie łajbę oddać.
Jedyne co dobre wyszło z jego wizyty to to, że Strassdorferowi po pysku dał i do lochu wtrącił. Ale powiesić nie kazał, pozbawiając miejscowych widowiska. Żal nieco było, bo wieszania oczekiwali wszyscy, a skoro krasnolud stryczka uniknął, to można było Karola-podżegacza. Szubienica na wysokość by starczyła, przynajmniej na oko Konrada.
I sprawiedliwie by było, i naród miałby uciechę. I ostrzeżenie zarazem.

***

Coś źle się działo w "Czarnych Szczytach". Bardzo źle. Najwyraźniej Iustus Schwerter i jego doborowa kompania tarczowników spustoszyli całą spiżarkę i na stół tym, co spragnieni byli jadła postawiono jedynie to, czym rzeka bogata. A darów rzeki, którymi szczodrze załoga i pasażerowie "Świtu" raczyli się podczas podróży, co poniektórzy mieli dosyć. No i zamiast radować tym, co na stole, kręcili nosami na domowe jedzenie.
Jeszcze sobie zatęsknicie do tych rybek, gdy przy ognisku sami pichcić będziecie, pomyślał z odrobiną ironii.

A zanosiło się na to, że czas posiłków przy ognisku zbliża się wielkimi krokami. Jeśli krasnoludy przyjmą ich do towarzystwa, gdy ruszą do kopalni, to następny obiadek będzie już pod gołym niebem.
Ciekawe tylko, co później będzie. Dokąd pójdą.

- Bieganie za kawałkami Morrslieba niezbyt mi odpowiada - powiedział. A co taki odłamek mógłby z Dietrichem zrobić? Strach pomyśleć. - Ale mimo wszystko warto by sprawdzić, co tam jest zaznaczone na tej mapie. Na tych mapach - poprawił się. - Do semafora chyba nie bardzo jest po co wracać.
 
Kerm jest offline  
Stary 15-07-2013, 23:01   #182
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Na Gomrundzie rany goiły się jak na psie. Cięcie biegnące po głowie wzdłuż ucha ładnie pocerowane przez Sylwię wyglądała nad wyraz dobrze. Siniaki nabierały coraz bardziej zdrowych kolorków. Zranienia pokryły się pięknie strupami tylko ta broda nijak nie planowała odrosnąć. Urżnięta i haniebnie krótka wyglądała jak u jakiegoś gówniarza. Płonący Łeb miał na pieńku z tymi goblinami. Tak tego nie mógł zostawić… i nawet lizany w dupę przez wilki Iustus Schwerter wraz ze swoimi pięcioma dziesiątkami tarczowników nie mógł powstrzymać Norsmena. Jednak nim to nastąpić mogło musiały jeszcze wydarzyć się pewne rzeczy mniej lub bardziej oczekujące jego działań.

Dzięki zabiegom Sylwii i Dietricha Hulfi odzyskał wolność. Reszta krasnoludów podjęła odpowiednie kroki zmierzające do opuszczenia tego miasta… i oczyszczenia kopalni. Ku radości rzecz jasna Płomiennego. Ku jeszcze większej radości jego długonodzy przyjaciele rozumieli konieczność ponownego spotkania z zielonymi skurczybykami i postanowili się przyłączyć.

Przez ten czas Gomrund zdążył też sklecić list do Gildii Krasnoludzkich Inżynierów, dla których bądź co bądź wykonywał zadanie. Mało literacko, raczej w żołnierskim skrócie i rzecz jasna w mowie jego przodków zredagował raport. Wspomniał o zmianach w klanie z Khazid Slumbol – o śmierci Gorima Wielkiego Młota, o Gudrun zajmującej jego miejsce na czele klanu, o przekazaniu złota, o zapewnieniu opuszczenia Grissenwaldu. Dodał rzecz jasna, że stosowne papiery jak bogowie pozwolą przedstawi osobiście albo w stolicy albo w jakiejś terenowej placówce. Następnie zalakował pismo i dobrze je zabezpieczył w impregnowanej tubie i przekazał przedstawicielowi tutejszej cesarskich kurierów. Zapłacił złotem i już nic innego mu nie zostawało jak liczyć, że te informacje znajdą adresata.


Rzecz jasna pojawienie się Schwertera w mieście zmieniło wiele. Wylał kubeł zimnej wody na rozpalone chęciom konfrontacji z krasnoludami ludzkie łby . Tych których nie udało się ostudzić rozpędził pałkami i ponabijał guzy… a ich przywódcę wtrącił do loszku. Jednak nie wszystko zostało wyjaśnione i zakończone. Wprawdzie w oczach Julity sprawa jej nocnych tarapatów była zamknięta to dla Gomrunda już tak to nie wyglądało. I nie tylko dla niego. Julita była w ich załodze. Oberwała za to, że była w ich załodze i jak ta załoga się nie upomni o sprawiedliwość to będzie to kupa łajna, a nie załoga. Niestety głupia dziewka nie chciała współpracować i nie wskazała winnych.

Szczęściem w nieszczęściu Szczur wiedział gdzie ich pilot chodziła pić, a jak tam polazł wiedziony swoją młodzieńczą ciekawością to słyszał jak co poniektórzy przechwalali się tym co zrobili tej zadającej się ze śmierdzącymi krasnoludami suce. Ci krzewiciele wszelakich cnót ludzkiej rasy, obrońcy praworządności i bicz na odstępców od jedynej słusznej drogi dalece nie odbiegali od wyobrażenia Gomrunda. Zapijaczeni krzykacze co to są a samym dnie drabinki społeczności grissenwaldzkiej. Śmierdzący szczynami, rzygami, nieprzetrawioną wódą, cebulą i rybami bracia Otto i Karl zwanych pieszczotliwie Ropuchem i Flegmą. Ich kuzyn Heinrich, chudy jak patyk ze świńskimi oczkami szukającymi kogoś na kim można by się było wyżyć. No i typ zwany Bosmanem. Najstarszy z nich i chyba rzeczywiście im szefujący… wszyscy zarabiali i żyli z i na dzierżawionej łajbie. Ni to rybacy, nie to przewoźnicy a pewnie i szmuglerzy albo i jak nadarzy się okazja to co gorszego. Męty i obiboki co to większą część życia spędzali na sączeniu byle jakiego procentu i przechwałkach.

Tego wieczoru znowu chlali. Znowu wrócili na łajbę ledwo co słaniając się na nogach. Gomrund miał ją na oku. A Dietrich ich. Poczekali aż zasną. Tym razem zacumowali swoją łódkę na uboczu, a może po prostu parę łajb już odpłynęło. Krasnolud nie wnikał, dobrze się składało. Bardzo dobrze. Na ten nocny spacer wybrał się ubrany tylko w skórzany pancerz. Zaopatrzył się w kastety, solidną pałkę i nóż. Taki co to przez niektórych mógłby być nazywany krótkim mieczem. Idealny do wszystkiego… coś uciąć, wybebeszyć albo i nadziać, a jednocześnie poręczny.

Dwóch na czterech. Gomrund i Dietrich nie pierwszy już raz załatwiali jakąś sprawę razem. Wiedzieli co trzeba zrobić i jak. To że tamci byli ochlanymi w trzy dupy, pewnymi siebie obwiesiami, a do tego nie spodziewającymi się kłopotów tylko im pomogło. Weszli jak do siebie. Pierwszego znaleźli śpiącego na pokładzie owiniętego jakimiś płótnem żeglarskim. Obezwładniony i prewencyjnie zdzielony pałką w łeb nawet nie wiedział, co się z nim stało. Trójka w kajucie już wykazała większą świadomość. Jednak nieprzygotowani, rozespani i ledwo trzymający się na nogach jedynie narazili się na więcej razów nim padli odwzajemniając się tylko paroma mniej lub bardziej celnymi piąchami. A potem zaczęła się młócka. Płonący Łeb lał gdzie popadnie. Ciężkie buty lądowały na głowie brzuchu plecach czy kroczu. Nie miał litości i skrupułów.

Mogli ich związać, ocucić, powiedzieć za co taki wpierdol im się należy i dać szansę na żal za swoje czyny i wyrażenie skruchy. Jednak nie dali im takiej szansy. Obili tych łachmytów tak, że nie jeden z nich jeszcze przez tydzień będzie pluł albo srał krwią. Należało im się. Następnie zapakowali ich do sieci i niczym śledzie obwiesili na foku.



Płatki śniegu spadały na niego jeden za drugim. Ciężki, białe i zalegały wszędzie. Przykrywały syf tego miasta. Pokrywały go puchem i napawały go radością… dawno nie cieszyło go nic tak jak ten śnieg. Przywracały wspomnienie tak odległego domu… dobre wspomnienia. Być może Gomrund Ghartsson był jedyną osobą, którą ta pogoda ucieszyła. Ale to nie było ważne. Bo padał i z niego zmywał ten syf…

Dzień zaczął bardzo wcześnie. Jeszcze przed świtem. Przemierzał puste ulice a buty zapadały mu się w białym puchu. Zmierzał pewnym krokiem do przystani… nad rzekę. Woda była skuta cienką warstwą lodu. Otaczała go cisza i spokój. Ani żywej duszy… jakby wszyscy schowali się przed zimnem i chłodem. Rozebrał się do pasa i z zawczasu przygotowaną tabliczką wymówił słowa modlitwy skierowane do Grimnira. A następnie wyrzucił ją daleko w nurt Reiku




Lo, gjør der jeg ser min far. Lo, gjør der jeg ser min mor, mine søstre og mine brødre. Lo, gjør der jeg ser ledningen av mitt folk tilbake til å begynne. Lo, de kaller til meg. De byr meg tar mitt sted på Asgard i hallene av Valhalla, Hvor den modige kan leve for evig.

Poczym zanurzył się w lodowatą rzekę zmywając z siebie łajno i smród jakie do niego przylgnęło w ciągu ostatnich dni. Pozbył się ciągnącej się za nim porażki i zaczerpnął sił do nowej walki. Do starcia z zieloną zarazą z błogosławieństwem Grimnira.


Tym razem na wyprawę planował się wybrać z całym dobrodziejstwem zgromadzonego wcześniej dobytku. Łącznie z prezentem od inżynierów budujących semafor. Bombą! Na wszelki wypadek wolał nie zostawiać w Grissenwaldzie niczego czego było mu szkoda. O ile dobytek był łatwy do spakowania to Szczur i pokiereszowana Jultia już nie tak bardzo. Omówił z Konradem sprawę barki i chyba najlepiej było zapłacić nadzorcy przystani za opiekę nad nią… a raczej ochronę mienia pod jego nieobecność. Bo w sumie miejscowi nie powinni na złość robić miejscowym. A te parę monet było warte wydania dla świętego spokoju.

Kłopot był ze Szczurem i dziewką. Jakby nie patrząc zabieranie chłopaka na bitkę miało wiele plusów ale mimo wszystko to było dość ryzykowne. Na tyle ryzykowne, że wolał nie zabierać go w miejsce gdzie mógł bardzo łatwo postradać życie. Nie mówiąc już o krnąbrnej dziewczynie. Postanowił z nimi pogadać.

- Dobra dziatki moje. Zaczął niczym dobry wujaszek. – Macie się nie pokazywać na mieście i nie prosić o guza. Wynajmę wam pokój na poddaszu karczmy. Szczur opiekuje się Julitą, żeby nie wpadła w tarapaty… czyli nie wychylała nosa poza gospodę. A ty. Wskazał paluchem na dziewoję. – Opiekujesz się baryłką winiaka. Jak wrócę Julita ma być cała, a alkohol zniknąć. Tak żebyś na barce mogła wytrzeźwieć i nie wkurzać Konrada żłopaniem w nieprzyzwoitych ilościach. Potraktujcie poważnie moje słowa żebym nie musiał się rozeźlić na was. W mojej ocenie to uczciwa oferta. A jak pójdzie zgodnie z moimi zaleceniami to dostaniecie ekstra bonus.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 15-07-2013 o 23:45.
baltazar jest offline  
Stary 15-07-2013, 23:32   #183
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Zacisnęła zęby i szła.
Mimo bólu.
Mimo łez mącących spojrzenie.
Mimo krwi spływającej po nogach.

Szła.

Szła i przeklinała wszystko wokół.
Bogów.
Ludzi.
I własną głupotę.

Naiwnie wierzyła, że bogowie jej dopomogą, skoro ryzykując życiem postanowiła zerwać z herezją. Dobrowolnie odrzuciła moc, która towarzyszyła jej od tak dawna... dając jej siłę, gdy zawiódł człowiek. Odrzuciła zazdrosnego boga, któremu po wielekroć ślubowała wierność i posłuszeństwo.
W imię czego?
Roześmiała się gorzko, ochryple.

”Są okoliczności...” - zacisnęła powieki, by choć trochę powstrzymać łzy, ale potknęła się od razu, więc dała sobie z tym spokój, pozwalając słonym strumykom moczyć i dodatkowo ziębić jej twarz.
Wstyd i poniżenie mieszały się z wściekłością i chęcią zemsty... cichy głosik próbujący usprawiedliwić zachowanie najemnika został zagłuszony przez cichą furię, która pozwalała jej iść.
Gdyby pogodziła się z losem i przebaczyła... z pewnością nie podniosłaby się po kolejnym upadku.

Bagaży nawet nie próbowała zabierać, tylko sakiewka mocno przypięta do paska z każdym krokiem ciążyła jej coraz bardziej. Ale pieniądze były jej potrzebne...

***

Łzy skończyły się, sama nie wiedziała kiedy. Była potwornie głodna, nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Od kilku godzin jej syn nie poruszył się ani razu.
Kiedy w końcu zobaczyła zabudowania, zebrała resztkę sił, jaka jej jeszcze została i desperacko ruszyła na poszukiwanie pomocy. Kiedy ktoś postanowił się zainteresować przybłędą, nogi się pod nią ugięły.
Osłoniła oczy, gdy poraził ją blask ognia.
- Pomocy... moje dziecko... - z wyschniętego garła wydobył się ledwie słyszalny szept, ale zaokrąglony brzuch i krew, którą nasączona była spódnica, mówiły same za siebie - Proszę... pomóżcie mi...

Twarze... podświetlone pochodnią wyglądały jak trupie czaszki, szczerzące do niej zęby. Coś mówiły, szydziły, śmiały się... wirujący przed jej oczami krąg nagich kości wyrwał z jej ust krzyk przerażenia.
To były jej kości.
Jej i jej dziecka.

Zemdlała.

***

Ocknęła się na jakimś zaskakująco pachnącym sienniku, zaciskając zakrwawione palce na sakiewce z pieniędzmi. Zniknęły gdzieś spódnica, koszula i gorset. Ktoś obmył jej nogi, brzuch i drugą rękę. Kiedy z wysiłkiem podniosła głowę, w świetle kaganka zobaczyła siedzącą przy jej łóżku kobietę. Niemłoda już wieśniaczka o niedomytej twarzy, ale za to czystych paznokciach, wpatrywała się w pękaty mieszek chytrze mrużąc oczy. Kiedy zobaczyła, że Mara się ocknęła, odezwała się zgrzytliwym głosem.
- Umrze. A wtedy umrzesz i Ty. Chyba, że pomogę... o, tak... pomogę... - niespodziewanie delikatnym ruchem podała jej kubek z wodą i jakimiś ziołami. Uśmierzającymi ból, sądząc po zapachu.

Znała ten typ. Znachorka, zielarka, akuszerka... typowa wioskowa baba, potrzebna kobietom w każdym miejscu. Pomoże przy porodzie, naparzy ziółek, jak trzeba, wyleczy z co bardziej wstydliwych chorób... oczywiście za stosowną opłatą. Albo za przysługę.

W palcach Mary zamigotał złoty krążek.
- Potrzebuję trochę ziół... - wyrecytowanie dość długiej listy zajęło jej trochę czasu, ale baba nie wydawała się zniechęcona. Wręcz przeciwnie, podawała kubek z naparem i podtrzymywała brzemienną, gdy ta zanosiła się suchym kaszlem. W końcu wyszła.

***

Noc była ciemna.
W absolutnej czerni Mara nie widziała nawet swojej dłoni, którą zbliżyła do oczu. Jedyne, co było doskonale widać, to dwa świecące punkciki kocich oczu.
Diet usadowił się pomiędzy jej nogami jakby pilnował, by nic złego się nie wydarzyło, dopóki jego pani nie będzie gotowa, by sobie z tym poradzić.
Zatonęła w tym spojrzeniu i tej jadowitej zieleni, bezwolnie pozwalając wspomnieniom zawładnąć jej umysłem. Na jawie śniła sen o potędze...

Znachorka wróciła, gdy na niebo wypełzł sierp Morrslieba, zielonkawą poświatą plugawiąc noc. Przygotowanie naparu zajęło jej czas aż do zachodu księżyca... kiedy to w najciemniejszej i najzimniejszej godzinie przedświtu ktoś załomotał do drzwi chaty.
- Gerta! Gerta... zaczęło się! Proszę, Babciu... chodź ze mną! - męski krzyk rozdarł miękką ciszę, zmuszając serce Mary do szybszego bicia.

Rodząca...
Życie... za życie...

Kobieta boleśnie wpiła palce w ramię podającej jej eliksir staruchy. Oczy miała szeroko otwarte, w błękitnych źrenicach widać było kalejdoskop uczuć... desperacja, strach, błaganie, nadzieja...
ale tylko przez chwilę. W ułamku bicia serca spojrzenie stwardniało a szept, który dobył się z jej ust, był władczy i nie znoszący sprzeciwu. Pozlepiane od potu złote loki nadawały jej twarzy szalony wyraz... ale w palcach pobłyskiwała kolejna moneta.
- Jest owinięte pępowiną... rozumiesz? - lodowe oczy hipnotyzowały, więziły i obiecywały więcej - Udusi się, nim wyjdzie na świat...

Chytrze zmrużone oczy wioskowej akuszerki śledziły każde poruszenie monety... w końcu palce pochwyciły zapłatę a śliniące się usta wymamrotały - Udusiło się, takie rzeczy się zdarzają... bogowie tak chcieli... - i baba wyszła, nieświadoma efektu, jaki wywołało u Mary użyte przez nią słowo.

Bogowie...

***

W różowiącym się swietle poranka złotowłosa kobieta śmiała się i płakała na przemian.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 16-07-2013, 01:21   #184
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
takoż Ghartsson, Oldenbach i Sparren

Gomrund dość smętnie w przeciwieństwie do Ericha konsumował dary rzeki. Rybki pipki z Reiku dobre były dla elfów i ludzików… Albo hallingów. Wprawdzie Płonący Łeb był do ościowej diety przyzwyczajony, wychowując się w nadmorskiej twierdzy, to jednak obfitujące w tłuszcz morskie żyjątka dużo bardziej mu podchodziły. Bo takie płotki, okonki czy liny nijak nie mogły się równać z tłuściutkim halibutem, łososiem, wielorybem czy morsem… Szczęściem mógł przetrącić jakieś węgorze duszone w maśle. Tłuszcz ściekał mu po paluchach i resztkach brody, kiedy sięgał po kufel grisswaldzkiego niby mocnego, jasnego ale… Kiedy przepił ozwał się w te słowa:
Tak jak mówiłem wcześniej. Trzeba mi dokończyć sprawę z tutejszymi krasnoludami… A zakończy się ona, kiedy usuniemy stąd zielonoskórce i klan odejdzie. Zatem idę z nimi na bitkę. Tym bardziej, że zostało tam sporo mojej rodowej stali. Potem jak przyobiecałem Dietrichowi pomogę mu w jego sprawach. Czyli gdzie zdecyduje, tam ruszymy… Jałowe Krainy, semafor albo jeszcze inszy trop.

Konrad, który nad piwo przedłożył wino, przepił kawałek sera odrobiną czerwonego trunku, a potem spojrzał na nieco zatłuszczonego krasnoluda.
- Czy w tych planach usunięcia zielonoskórców możemy być pomocni, czy też ma to być tylko i wyłącznie sprawa krasnoludów?
Gomrund nie od razu odpowiedział, zmagając się z kolejnym węgorzem i następnymi łykami piwa. Gdy przełknął, spojrzał na Konrada.
- Przeszkód nie ma żadnych - powiedział. - I kto zechce wziąć udział w oczyszczeniu kopalni z goblinów i innego zielonego tałatajstwa, będzie mile widziany.
Co prawda mówił tylko w swoim imieniu, a nie pozostałych krasnoludów, z którymi na ten temat wcale nie rozmawiał, ale przecież nie na darmo był wodzem tej wyprawy.

Spieler odchylił się na krześle, przez pół sali próbując pochwycić spojrzenie Iustusa Schwertera, i skwapliwie potwierdził, że swojego miejsca w ekipie czyścicieli też nie zamierza nikomu odstąpić. Zawsze potrafił docenić porządną, fizyczną robotę.
- Ale co potem... - Oparł łokcie na stole i przypatrzył się bacznie Szczurowi, jakby starał się zgadnąć, co jeszcze może kryć w zanadrzu. - To jeszcze nie mam pewności. Poza tą, że cokolwiek przyjdzie mi do łba, nie będę nikogo ciągnął siłą.
Odsunął półmisek, żeby rozłożyć na stole sfatygowaną nieco mapę, niesforny róg przyciskając kuflem. Potarł kark, odchrząknął, potem z niejakim wahaniem oparł paluch na tym, co wedle jego rozeznania symbolizowało Kemperbad.
- Dopiero tu, jak mi się zdaje, trzeba będzie zdecydować. Dalej Reikiem czy w górę Stiru. - Zmarszczył czoło, znów potarł kark. - Może w Kemperbadzie da się czegoś dowiedzieć. Poprzednio - zerknął na Ericha, potem na Sylwię i uśmiechnął się mimo woli - jakoś nie pomyślałem.
- No tak. - zafrasował się Erich - Może lepiej się tam nie pokazywać na razie. Przynajmniej ja, ale mamy nowego kompana. Może Marcus tam popyta. Tylko trzeba by go nieco wtajemniczyć w nasze sprawy. Dieter, może ty? Ja nie czuję się na siłach, to zbyt pojeb… znaczy… skomplikowane.
- Pomyślimy po drodze.


Cały swój skromny dobytek uporządkował już poprzedniego wieczoru, chociaż na przechadzkę z Gomrundem wybrał się w końcu z rękami w kieszeniach. Wysłużone pierścionki Morra, może jaki poręczny kawał dębiny, gdyby się trafił po drodze, i wieloletnie doświadczenie to było wszystko, czego potrzebował. Co innego w kopalni. Tam, z różnych zresztą względów, planował nawet wsadzić sobie na głowę ów nieszczęsny metalowy kapelusz, który targał po świecie na dnie worka.
Z początku założył, że problem utraconego pod wieżą miecza, rozwiąże sobie w ramach znajomości z tymczasową kapitan grissenwaldzkiej straży. Potem, kiedy sprawy nieco się pokomplikowały, uznał wyprawę do miejskiej zbrojowni za chybiony pomysł i nastawił się raczej na to, że jakaś wolna sztuka żelaza znajdzie się może u brodaczy. A na popołudnie, które przepędził był na karczemnym podwórcu, ucząc Sylwię nie tyle nawet samych najpaskudniejszych, jakie znał, sztuczek, ile ich wspólnej filozofii, pożyczył potrzebny instrument od jednego z kompanów. Kilka nowych siniaków i ze dwie piekące szramki utwierdziły go tego dnia w przekonaniu, że człowiek rzeczywiście uczy się całe życie... Zaś finał tych wszystkich nauk – że w odpowiednim towarzystwie nawet z tarzania się błocie może czerpać uciechę.
Podobnie rzecz się miała z tą całą krasnoludzią sprawą, nietrudno wszak wyobrazić sobie miejsce milsze od zagoblinionej, ciemnej dziury w ziemi, a jednak Spieler na myśl o niej wcale nie tracił apetytu.

Po śniadaniu umyślił sobie jeszcze przebieżkę z kapitanem Świtu po dokach i targowisku w poszukiwaniu okazji, dzięki której kurs w dół Reiku pomógłby im wszystkim podtuczyć trochę sakiewki. Ale tylko w takim wypadku, gdyby na załatwienie wszystkiego było jeszcze dość czasu. Spieler nie chciał dla paru błysków spóźnić się na wymarsz krasnoludów, a nie sądził, żeby powrót z kopalni do miasta w ogóle wchodził w rachubę. Bez względu na to czy załadowaną, czy pustą, Szczur i Julita powinni wedle jego rozumu barkę wyprowadzić zaraz z przystani i na czas przeprawy z zieleniną przytulić w jakimś nieodległym, zarośniętym zakolu, może drobniejszym dopływie.
Nie żeby wątpił w Płomiennego i swoje pedagogiczne talenty, po prostu z doświadczenia wiedział, że uczniowie albo ich koledzy bywają czasem naprawdę oporni.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 16-07-2013 o 01:27.
Betterman jest offline  
Stary 17-07-2013, 01:04   #185
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Z zadziwiającym spokojem Sylwia znosiła inwigilację Iustusa Schwertera jak i wszystko, co te kilka ostatnich dni w Grissenwaldzie przyniosło. Niewiele mówiła, jadła z apetytem, kładła się spać wcześnie i wstawała późno. Do nowego w ich kampanii odnosiła się przyjacielsko, choć nie z wdzięcznością obdarowanego, lecz ze szczodrością darczyńcy. Nawet zdarzało jej się poklepać Markusa po ramieniu w łatwo czytelnym geście seniora, tak tak, cieszę się, że się wywinąłeś, a właściwie ja Cię wywinęłam z wrednych łapsk sprawiedliwości.

Dietrich również nie doczekał się podziękowań za szaleńczą eskapadę do grissenwaldzkich lochów, choć ku pewnej zgryzocie Sylwii zdawał się tym wcale nie martwić. Wytłumaczyła sobie jednak, że mężczyźni rzadko wiedzą jak powinni się zachować i przeszła nad tym faktem do porządku dziennego.
W tym krótkim spokojnym okresie solidniej uwierały ją trzy inne rzeczy, każda na swój sposób, lecz każda dosyć dotkliwie.

Po pierwsze udaremniony straszliwym pijaństwem plan ucieczki wciąż kołatał jej w głowie. Cichy odwrót rozwiązałby parę z jej kłopotów osobistych a i po prawdzie siedzącym na zapakowanym w ołów ładunku krasnoludom należało się ostrzeżenie. Jednocześnie jednak Sylwii nie chciało nigdzie się ruszać tyłka. Trudno było zostawiać Gomrunda samiutkiego z tym groźnym honorem, co bez jej trzeźwego osądu gotów go wpędzić w tysiące kłopotów. Jakiż byłby żal przegapić, co się wykluje z Ericha, jeśli mu krasnolud w porę nie odrąbie opętanej dłoni. Nawet tak sobie myślała, że chyba powinna i wobec fanfarona Konrada zachowywać się nieco milej, bo czyż on właściwie nie wyglądał na takiego, co zaczyna z dziurawym sitem a kończy z wielką flotą handlową? Ranaldowi nie spodobałoby się jej nieprzezorne uprzedzenie.
Dlatego odkrywcze wnioski Szczura, idące jeszcze dalej niż jej własne i ściśle łączące obie sprawy Sylwia przywitała nagłym westchnieniem ulgi. I choć wyrostek spalił jej niedoszłe plany, zapewne dzięki niemu złodziejce zaświtała w głowie całkiem nowa myśl.
- Przecież my nie musimy tam jechać. No bo jeśli te semafory działają – powiodła wokół wzrokiem, który mówił słuchajcie i podziwiajcie - Możemy przesłać wiadomość. Starczy podjechać do najbliższego. I ostrzec krasnoludy, że siedzą na kawałku spaczenia.
Zamilkła na chwilę próbując sobie wyobrazić, co na miejscu khazadów zrobiłaby z podobną wiadomością i jak można pozbyć się takiego cholerstwa, po czym westchnęła ponownie.
- Ostrzec trzeba. Ale nie poradzą sobie. – Orzekła smętnie.

Później ochoczo zgłosiła swój akces do wyprawy na gobliny. Dotąd czasem, gdy zamykała oczy, widziała te spalone farmy, przez które przejeżdżali tydzień wcześniej. Cieszyło ją, że załatwią tę sprawę do końca. Tylko, gdy próbowała sobie wyobrazić siebie, walcząca z goblinami, w ciasnych sztolniowych korytarzach, u boku okutych w stal krasnoludów ogarniała ją zupełnie nieprzystająca do sytuacji wesołość. Ot i cała ona, Midenheimska Złodziejka, Sylwia Sauerland, Mistrzyni Rzeczy Niewyobrażalnych.

W drugi kłopot, czy właściwie niedogodność, wpędziło ją zainteresowanie szpetnego Iustusa. Bo w czasie tych leniwych godzin, kiedy leżała w swoim wygodnym łożu, gładziła skorupę jednego jaja i podziwiała klejnoty błyszczące w drugim, Sylwia znowu zapragnęła kontaktu z własną Gildią. Oczywiście Grissenwald był dziurą, ale dziurą ze sporym portem i z promem, a w miejscach gdzie ludzie podróżują i przemieszczają się Gildia zawsze czerpie zyski. Tymczasem obecność tarczowników uśpiła w mieście wszelką uczciwą nielegalną aktywność i złodziejka nie dała rady choćby zlokalizować kaplicy Ranalda. Opchnęła jedynie parę błyskotek ukradzionych w wieży, ale i to nie u pasera, tylko u siwobrodego krasnoluda, któremu polecił ją Hulffi. Nie mogła narzekać na uzyskaną cenę, lecz fakt, że nie poradziła sobie sama zasmucał jej ambicje.

Niemniej wizyta w obozie krasnoludów, który w wyniku ostatnich wydarzeń oraz charyzmatycznego wpływu Gomrunda przestał przypominać to smętne miejsce, odwiedzone przez Płomiennego pierwszego dnia ich pobytu w Grissenwaldzie, była dla Sylwii bardzo ciekawym doświadczeniem. Spodobała jej się Gunrund Płomienny Młot, pierwsza kobieta krasnolud, którą Sylwia widziała. Nie dość, że była szefem klanu, to jej posągowe oblicze i figura również robiły wrażenie. Pomna zwierzeń przyjaciela Sylwia nie mogła nie zacząć się zastanawiać, czy rudowłosa krasnoludka nie nadawałaby się na żonę JEJ Gomrunda. Pierwsze wnioski były optymistyczne. Tylko Gomrund zachowywał się zbyt nieśmiało, co chyba wiązało się z nową długością jego brody. Subtelne szturchańce rozbawionej Sylwii raczej mu nie pomogły.

Znajomemu Hulffiego nie sprzedała wszystkiego. Zostawiła sobie piękny pierścień z czarnym klejnotem, ten, który od początku ta przypadł jej do gustu, choć zamiast nosić go na dłoni, zawiesiła go sobie na szyi na złotym łańcuszku. I zachowała sygnet z czerwoną koroną. Coś w tej błyskotce od początku przykuło jej uwagę, choć co takiego zdała sobie sprawę dopiero w krasnoludzkim sklepie. Wyciągnęła wtedy ukradziony Dietrichowi list i obejrzała go ponownie, dokładnie. Znak został odciśnięty nie w rogu, nie na pieczęci, lecz pośrodku kartki, miedzy zapisanymi słowami. Nie rzucał się w oczy. Ale to był on. Symbol z pierścienia. Musiał wiązać się Tzeenchem, ale w tej dziurze nie miała jak tego sprawdzić.

Właściwie to przez te treningi z Dietrichem początkowo zamierzała sobie kupić miecz. Krasnoludy nie miały szerokiego wyboru, ale jak mówił Gomrund, gdy dopytywała się czy to co widzą, to kiepska stal, nie ma kiepskiej khazadzkiej stali, każda posłuży wiele lat. Marudziła i wybrzydzała przy zakupie długo by w końcu jednak kupić tylko jeden oręż, Dietrichowi. Wręczyła mu go potem mówiąc samą prawdę, że to prezent od żony.
Dlaczego zrezygnowała z miecza dla siebie wyjaśniał trochę jej pierwszy, napisany osobiście, sprawdzony przez Szczura, list.
Brzmiał on tak:
Czesć, to ja Sylwia. Pisze bo [zamazane] Co słychać? U mnie dobrze, ale mam pewną sprawe. Myśle rze powinnam zostać kapłanem. Znasz durzo ludzi, może i kogoś kto potżebuje ucznia?
Tęsknisz?
Odbiorę odpowieć w Nuln w siedzibie Kampanii.
Pżepraszam jeśli myślałeś, że nie żyje.

List był nieco niezgrabny, bo i pisanie i zwierzenie w nim zawarte nie przyszło jej łatwo. Bo Sylwia Sauerland nie żartowała. Postanowiła zostać kapłanką Ranalda.
Adresat listu mieszkał w Skrzyżowanych Pikach, w mieście Bogenhafen.

Trzecia zgryzota była właściwie nie jej a Julity, lecz jej skutkiem Sylwia, co przecież zdarzało się bardzo rzadko, zupełnie nie wiedziała, co zrobić. W pierwszym odruchu była pewna, że należy wywrzeć zemstę i karę, ale potem coś w Julicie kazało przestać jej tak myśleć. I choć nie umiała tego nazwać pojęła, że kara nadaje wagę występkowi, a jej brak może pozbawić go znaczenia. Nie powstrzymała Dietricha i Gomrunda, bo zabrakło jej właściwych słów. Raz napiła się z Julitą, lecz nie była w stanie dotrzymać dziewczynie tempa. Rozmawiały o pogodzie, rzece i rybach i to był udany wieczór.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 19-07-2013 o 20:35.
Hellian jest offline  
Stary 19-07-2013, 12:20   #186
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Krasnoludzki pomruk marszowy niósł się cichym, ledwo rozróżnialnym od szumu rzeki echem. Był wczesny ranek. Zimny jak i kilka poprzednich, choć po śniegu nie został już nawet ślad. Nie wyglądało też na to by słońce w ogóle miało dziś wyjrzeć zza chmur, ale i bez tego jakoś tak czuć było werwę jaką tchnęła grupa krasnoludzkich górników. Wygrzebanych w końcu z błota i mułu rzecznego. Otrząśniętych z mchu i paproci. Z Khazid Slumbol.

Osiedle zostało sprawnie rozebrane przed wymarszem. Bale i deski złożone równo pod miejskim murem. Ziemia choć nadal zryta i przypominająca bajoro, wyrównana. Nie ostało się nic. Żaden składzik, żadna szopa. Nawet wychodek. Jedyne co ocalało i świadczyło o niedawnej bytności krasnoludów w tym miejscu, to wielki kopiec obłożony starannie rzecznymi kamieniami. Na największym z nich wyryto w krasnoludzkich runach napis “Tu Grungi wezwał do siebie Gorima Wielkiego Młota. Władcę Czarnych Szczytów”.
Gdy tylko zbrojna kompania krasnoludów zniknęła za zakrętem drogi, na teren krasnoludzkiego osiedla natychmiast wbiegła chmara zżeranych przez ciekawość grissenwaldzkich dzieciaków.

***

Gudrun, za złoto, które ostatecznie zgodziła się przyjąć od Gomrunda, poczyniła już nieco zakupów. Rzec by można, jak to baba. Nabyła cztery woły pociągowe, które teraz żmudnie, acz bez najmniejszego wysiłku ciągnęły dwa obładowane krasnoludzkim dobytkiem wozy. Spłaciła wszystkie wierzytelności klanu. A także zadbała o wikt i sprzęt podróżny. Rozesłała też kilka listów, które trafiły do tego samego worka kurierskiego co pismo Sylwii. Gomrund nie pytał dokąd. Obiecał je tylko zanieść do punktu przesyłek pod urzędem sędziego. Mimo to i tak mu powiedziała.
- Wiem gdzie odeszło wielu klanbraci. Powinni dowiedzieć się co zamierzamy. Dostać szansę powrócić do domu. Zacząć... nowy przodek.
Zaśmiała się.
- Durgar Haakon w liście, który mi dałeś... oczywiście niczego nie sugeruje, ale napomyka, że może warto by zainteresować się kopalniami w Czarnych Górach... Tak sobie myślałam... Gobliński klan, który sprowadziła na te ziemię wiedźma, to zgodnie z tym co mi opowiedziałeś banda spod znaku Rozdziawionej Paszczy. Przegnała z jednej z czarnogórskich kopalni klan Ramienia ze Spiżu. Jeśli zgnieciemy gobliństwo tutaj, w Czarnych Szczytach... To byłby dobry moment by ruszyć na południe i odbić tę stratę.
Przez chwilę wyglądała wtedy jakby chciała powiedzieć coś jeszcze. Nim jednak zawahanie wyraźniej zarysowało się na jej twarzy, sięgnęła szybko po wypełniony pucharek i pociągnęła z niego solidny łyk alkoholu. A potem zaśmiała się. Radośnie.
- Wyruszamy jutro - coś zabłyszczało jej w oczach - Nawet sobie nie wyobrażasz Gomrundzie Ghartssonie z domu Rot Gorr z klanu Kimril jak się cieszę na zieloną łaźnię, której jutro zaznamy.
Podała mu drugi pucharek. Cokolwiek błyszczało, zniknęło. Zostało jednak coś innego. Jakieś zaufanie. Zasłużył sobie na nie?
- Opowiedz mi o porcie Sjorktraken.

***

Markus nie czuł się jakoś wybitnie swobodnie zasypiając tego wieczora. Owszem. Zapewnił sobie raczej lepiej niż gorzej wyglądające towarzystwo, które ponadto dysponowało łodzią. Do tego otrzymał niewielką ilość grosza, którym uraczyła go kierowana wyrzutami sumienia i być może nadzieją na powtórkę zabiegu, lokalna kowalowa, ale... Jedna rzecz mu trochę to wszystko zniesmaczała. Była jak kapka czyjejś śliny w kuflu pełnym zimnego, złocistego piwa. A ślina ta, jeśli już chcieć pozostać w tej nieciekawej metaforze, należała do Ericha Oldenbacha. Młodzika, który jako pierwszy zaprosił go do kompanii.
Markus tak jak przyobiecał, popołudniem tego samego dnia, gdy się dogadali, zaproponował pierwsze... misterium. Wozak, bo właśnie nim okazał się Oldenbach, nie miał nic przeciwko. Bo w zasadzie im szybciej tym lepiej. Spotkali się zatem. Markus postarał się o odpowiednią i jakże zbędną oprawę, która jednak zawsze robiła dobre wrażenie i rozpoczął hipnozę. Oczywiście leczyć psychicznych dolegliwości zamiaru nie miał, a już na pewno nie dzisiaj zanim go stąd nie zabiorą, ale przyjrzeć się młodzikowi nie zaszkodziło.
No i się doigrał. Ledwo chłopak wszedł w stan hipnozy, spojrzał na niego. Nie tak jak powinien. Przytomnie.
Nieprawidłowo przytomnie. I jakoś tak, paskudnie. Jakby z wyższością nie pasującą do wieku.
- Możesz mi się przys... - zaczął.
Markus z ciężko walącym sercem odruchowo pstryknął palcami.
- I jak tam? - spytał wesoło Erich - Już jestem zdrowy?

***

Trzeciego dnia czuła się już dobrze. Krwotoki opanowała. Bóle nie wracały. Nabierała sił. Z ulgą obserwowała jak życie wraca i do niej i do dziecka. Czyste. Niczym nieskalane. Świeże. Wiedziała, że to przejściowe, ale nawet jej własna skóra od tych paru dni tchnęła przyjemnym zapachem młodego ciała i ciepłem wartko tętniącej weń krwi.
Nic w przyrodzie nie ginie mawiał ongiś jej mentor Wysoki Mistrz Cecidita Arcana Edgar Frank gdy wraz z Johannesem Teugenem studiowali tajniki sztuk nazywanych przez sigmaryckich klechów, o ironio, ciemnymi. Nigdy nic nie ginie. Ciało to zaledwie pojemnik. Opakowanie, do którego można wlewać tyle energii ile jest się w stanie zabrać innym. A odebrana energia musi znaleźć nowe miejsce ujścia. Znalazła i tym razem.
Ziemia na lokalnym cmentarzyku zdąrzyła stwardnieć na dwóch nowych mogiłach. Jednej zwykłej jakich wiele, ozdobionej zwyczajowym kamieniem Morra. Drugiej malutkiej tuż obok. Mara była tam tylko raz. Przyjrzeć się jednak nie grobom, a sobie. Zobaczyć jak sama zareaguje. Nie było sensu przychodzić ponownie.

Gościła u jednego z okolicznych chłopów. Płaciła mu srebrem więc chwilowo nie musiała się o nic martwić. Strawa była znośna, posłanie na zapiecku wygodne i przestronne. Po potraktowaniu perfumami, również pozbawione pcheł i wszy. Ale przecież nie po to opuściła farmę, na którą wysłał ją ten skurwiel Dietrich, by skończyć na innej. Czas był podjąć decyzję. Co dalej Maro Herzen?

***

Erich dorobił się problemu. A imię tego problemu brzmiało Beate. Prawdą było, że jego wybuchy śmiechu i płaczu zniesmaczały większość dziewek. Córka lokalnego piekarza, okrąglutka na buzi i biodrach Beate Rollen nie należała jednak jak widać do większości dziewek. Co więcej zdawała się wysoce niestosownie i nader chutliwie reagować na jego widok odkąd zobaczyła jaką barwę przybrała dłoń młodego wozaka. Bynajmniej mu to nie przeszkadzało, póki się nie okazało ostatniego wieczora, że Beate uciekła z ojcowskiego domu i wybranego dla niej przez rodzicieli męża, który, warto dodać dla usprawiedliwienia dziewczyny, wyglądał jakby go bombardą od wideł oderwano. Czekała teraz na swojego Eryśka w umówionym miejscu na tyłach świątyni Sigmara. Na jego powrót z wyprawy na gobliny. Gotowa uciec z miasta i jeśli wierzyć jej gorącym ustom i płomiennym oczom, już na zawsze związać się z przystojnym wozakiem-mutantem...

***

Ktoś szedł za nimi. Zorientowała się późno. Może trochę przez hałas jaki towarzyszył maszerującym górnikom. Może przez hałas jaki panował w jej własnej głowie po zakrapianym wieczorze z Julitą. A może zwyczajnie pokpiła sprawę i nie zauważyła wcześniej choć powinna. Tak czy inaczej nie miała wątpliwości. Gdzieś tam wśród drzew ktoś szedł ich śladem. Zachowując dystans i sporą ostrożność. Dostrzegła go tylko raz. Potem były już tylko przeczucia i wrażenia. Ale powtarzające się z taką regularnością, że nie wierzyła, że to przypadek. Byli śledzeni...

Pozostawało pytanie, przez kogo. Jak również co z tym frantem zrobić. Bo powinna coś z tym zrobić. Bo skoro mimo szczerych i na swój sposób uroczych starań Dietricha nie umiała walczyć mieczem, musiała inaczej dbać o Gomrunda i resztę. Boooo.... Ano właśnie. Bo Sylwia wszelako miała już wczoraj podstawy by podejrzewać, że coś może być nie tak. Gdy wychodziła z karczmy zostawić swój list w punkcie kurierskim pod urzędem sędziego...

Zderzyła się z nim w drzwiach.


Bufiasta czapa z piórkiem tak lubiana z nieznanych przyczyn przez urzędników cesarskich. Beżowo-zielona peleryna i długi skórzany kubrak przeciągnięty purpurowym pasem z zatkniętym zań odrobinę tylko ukrytym sztyletem. I gęba. Paskudna. Sumiasty wąs częściej niż u mieszczan spotykany u chłopstwa i gniewnie wybałuszone oczy. Gniewnie, bo uradowana z samodzielnego napisania listu, niemal przewróciła jegomościa wybiegając z karczmy Czarne Szczyty. Zatoczył się i łypnąwszy na nią srogo, wskazał ją palcem jakby chciał powiedzieć “Tyyyyy! Jak śmiesz ty... ty... ty...”. Po czym poprawiwszy pelerynę wszedł do karczmy. Być może powinna wtedy lepiej mu się przyjrzeć. Wygrał list. Gdy wróciła, nieprzyjemnego gościa już nie było. Ponoć wypytywał o kilka lokalnych spraw karczmarza.

***

Mimo, że cała załoga Świtu miała o czym myśleć jeśli chodzi o ich plany na przyszłość, na barki Konrada, który wszak nie bez kozery nosił miano kapitana Świtu złożono jeden dodatkowy problem. Gdy tylko bowiem podczas rozmów padła wzmianka, że może by coś przewieźć by przy okazji zarobić na podróży, do stołu przysiadł się brzuchaty i wyraźnie spocony mimo panującego ogólnie chłodu nulneński bakałarz. Pot ów co i rusz ścierał z czoła wełnianą chustką do nosa. Przedstawił się jako Rupert Pfosten.

Jak się okazało jechał do Altdorfu posłuchać wykładów jakiegoś tileańskiego profesora, rzekomo sławy w świecie, sztuki malarstwa. I jak się okazało, jak wszyscy słyszał plotki o grasujących na kupieckim szlaku mutan... tfu! bandytach. Zaproponowana przez bakałarza cena wynosiła 6 złotych koron za tygodniową podróż do Kemperbadu za każdego załoganta. Czyli w sumie 24 złote korony za niego i trójkę jego podopiecznych żaków, dumnie spoglądającego na świat czarnowłosego Bertholda, ryżawego Jakuba, któremu nikt nie powiedział, że pierwszy zarost lepiej by jednak było ogolić i Emilię, szczupłą, wysoką dziewczynę, którą z pewnością wyłowi z tłumu słuchaczy oko tileańskiego znawcy sztuk pięknych.

***

Co zaś się tyczyło Dietricha, ochroniarzowi wyruszenie z Grissenwaldu nie przysporzyło żadnych dodatkowych trosk. Co więcej, nie mógł się pozbyć wrażenia ulgi, że opuszcza to miasto i jego okolicę. I że wcześniej będzie mógł choć w pewnym stopniu wywrzeć nieco sprawiedliwości na tym parszywym świecie. Trochę humor mu skwasił prezent od Sylwii, ale dziewczyna tak wdzięcznie słuchała jego porad dotyczących bardzo szeroko rozumianego fechtunku, że nie mógł mieć o nic pretensji. Co więcej dzięki latom wprawy w mniej, lub bardziej legalnej działalności zaopatrzeniowej, bez trudu namierzył w Grissenwaldzkich magazynach zaniepokojonego warunkami na kupieckim szlaku, właściciela towaru wymagającego pilnego transportu do Kemperbadu. Czego efektem, dwadzieścia beczek ciemnego jak krew, ciężkiego wissenlandzkiego wina wylądowało w ładowni Świtu z wekslem zdawczo-odbiorczym opiewającym na 50 złotych koron, do zrealizowania w kemperbadzkiej komórce gildii kupieckiej.

***

Dotarcie do kopalni nie zajęło dużo czasu i porę na upartego można było nadal nazwać rankiem. Trzydziestoosobowa grupa krasnoludów wraz załogą Świtu czekała na powrót Sylwii i Hulfiego, który, mimo swojej niemałej postury, jak się okazało pełnił w klanie rolę całkiem zdolnego przepatrywacza i gońca. Wieści, które przynieśli były w większości dobre. Wejścia do kopalni pilnowała dwójka siedzących w cieniu hałd goblinów. Jeden przysypiał, a drugi kręcił się niezadowolony kopiąc co jakiś czas jakiś kamyk. Wagoniki kopalniane leżały pordzewiałe i porozrzucane przed wejściem. Sylwia obeszła teren dość dokładnie i była pewna, że żadnego więcej goblina nie było na zewnątrz. Kilka mniej przyjemnych uwag miał do dodania Hulfi. Pierwsza była taka, że jak na jego nos, smród jaki roztaczała kopalnia sugeruje bandę kilkudziesięciu goblinów. Druga była gorsza. Drewanien stemple podtrzymujące strop kopalni trzeszczały tak głośno, że krasnolud nie miał wątpliwości co do stanu technicznego zastanej konstrukcji. Kopalnia mogła zawalić się lada moment od byle czego właściwie.
Pozostałych informacji dostarczyła Gudrun, rozkładając na ziemi mapę kopalni ze wskazaniem najbardziej prawdopodobnych miejsc gdzie mogły spać gobliny.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 20-07-2013, 12:01   #187
 
kymil's Avatar
 
Reputacja: 1 kymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputację
Markus Oppel posępnie maszerował za krasnoludzkim oddziałem, pułkiem czy komandem. Niezbyt sobie cenił fachową wiedzę z zakresu wojskowości, tedy nie do końca wiedział. Zdumiał się jednak, że trzydziestu krasnoludów, chłopów na schwał z Khazid Slumbol, maszeruje pod dowództwem baby.
Nie omieszkał krytycznej, choć cichej uwagi poczynić w obecności Ericha, który zdawał się mu najserdeczniejszy z całej wesołej, choć nieco nietuzinkowej kompanii.

- No popatrz, Panie Oldenbach, jakie te krzaty mają zasady życiowe. To się chyba nazywa... równowyprawienie pomiędzy płciami, czy jakoś w ten deseń. Baba pod komendą, nie domyśliłbym się pod tą szkaradną maską. Ach, te starsze rasy... mają rozmach skurwiesyny
- zacukał się Herr Oppel.


***

Starał się poznać młodego Ericha, nie tylko z uwagi na nieskrywaną życzliwość. Ostatnia sesyja, choć pozornie próba wprowadzenia w mistyczny trans się udała, przestraszyła Markusa.

- Widzisz Erichu, to jest tak... - prawił mentorskim tonem Oppel bawiąc się srebrnym medalionem dyndającym mu na łańcuszku na szyi.
- Takich prób wyjścia z obłędu poczynimy wiele. Ale chciałbym się co nieco dowiedzieć o przyczynie Twego nerwowego chichotu, tudzież jąkania. Jak do tego doszło? Cóżeś, na bogów Starszych i Młodszych, wyczyniał, hę? Jakie wspomnienie mogłoby taką reakcją powodować? Powiedzże, to łatwiej mi będzie problem rozwiązać - indagował młodzieńca.


***

- Czarne Szczyty, jego zawszona mać
- zaklął po raz kolejny, gdy poślizgnął się na rozmiękłym zboczu Oppel.

- Czy te goblińskie ścierwa muszą się po jaskiniach ukrywać? - z rozmów pomiędzy krasnoludami i resztą kompanii dowiedział się, że celem będzie goblińska siedziba. Hulfi i Sylwia beznamiętnie zrelacjonowali o obecności jeźdźców wilków i ich wierzchowców.

Mimo że nie uradowała go zbytnio ta wiadomość, uznał, że w krasnoludzkim oddziale będzie bardziej bezpieczny, niż wędrując samotnie po trakcie podczas próby umknięcia z Grissenwaldu.

- Jeśli mamy już wejść do tej zielonej jamy - prawił podczas narady wojennej. Ja bym zszedł przez te otwory w zboczu do środka. Sam atak frontalny tylko ich zaalarmuje. Mogę pójść nawet w szpicy, ale - zastrzegł się - z Erichem. Taka kuracja dobrze mu zrobi - zaśmiał się próbując rozładować napiętą atmosferę. - Pytanie tylko: co jest nasz głównym celem? Każda goblińska banda musi mieć wodza. Mniemam, że to jego musimy wykończyć. Czy tak?

Na wszelki wypadek starannie się do wyprawy w mroczne jaskinie przygotował. Włosy spiął w kucyk, twarz poczernił błotem, którego było wokół pełno. Sprawdził tasak przy pasie i nóż w cholewie buta. Na głowę nasunął płaszcz z kapturem. Twarz zasłonił zgrzebną chustą. Wiadomo że gobliny śmierdzą jako te diable szambo. Jako że ostatnio odnowiła mu się kontuzja kolana, zapewne przez wstrętną aurę, wystrugał sobie Herr Oppel leszczynowy kostur. W sam raz, aby się podeprzeć czy bierwiona w ognisku poprzewracać.
 

Ostatnio edytowane przez kymil : 20-07-2013 o 12:04.
kymil jest offline  
Stary 21-07-2013, 13:11   #188
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Handel rzeczny od dawna cieszył się wielkim powodzeniem i ze względu na szybkość, i ze względu na względną taniość transportu, i ze względu na większą ilość bandytów lądowych niż wodnych, piratami zwanych.
Wolny od wszelkich restrykcji "Świt" wnet ucieszył się wielkim powodzeniem. Paru pasażerów, co to aż do Altdorfu pożeglować chciało, beczki pełne wina, co to je Dietrich zorganizował w ładowni barki. Zysk za zyskiem. Żyć nie umierać.
Gdyby nie ta wyprawa do kopalni, która - jakby to rzec - odwlekła nieco termin wypłynięcia.

***

Jak się okazało, ilość załogantów "Świtu" drastycznie się zmniejszyła.
Gomrund maszerował z krasnoludami. Sylwia stale cierpiała na wodowstręt. Dietrich pilnował jej pleców odkąd dziewczyna rzuciła naukę szermierki. Widać naiwnie sądził, iż dziewczę potrzebuje ochroniarza.
Na szczęście z Grissenwald było dość blisko do zatoczki, skąd z kolei było dość blisko do kopalni i parę osób tudzież sprzyjający wiatr wystarczyły, by doprowadzić barkę do celu.

- W razie czego tniecie cumy - powiedział Konrad - i płyniecie z prądem.
- Tak jest, kapitanie!
- odpowiedzieli zgodnym chórem Julita i Szczur. Tonem sugerującym, że Konrad mówi oczywiste oczywistości. Po czym Julita zademonstrowała trzymany za plecami toporek, a Szczur poklepał się po wiszącym u pasa marynarskim nożu.
- Powodzenia, kapitanie! - Julita pomachała Konradowi. - A teraz uciekaj, bo się spóźnisz na atak.
- Szczur, ściągamy trap
- powiedziała, gdy Konrad znalazł się na brzegu.
- Tylko się tak nie wczuwaj w rolę kapitanki - mruknął Szczur.
- Jestem i starsza, i wyższa od ciebie - odpaliła Julita.
Ciągu dalszego dyskusji Konrad już nie słyszał.

***

Jakoś udało się zgrać wszystko w czasie i Konrad zdążył spotkać się z grupą główną nim krasnoludy przystąpiły do ataku. A nawet na tyle wcześnie, by zdołać rzucić okiem na plan kopalni i wysłuchać, co kto ma do powiedzenia na temat tego, jak rozprawić się z zieloną zarazą.
Do układania planów wolał się nie wtrącać, przynajmniej chwilowo. Był pewien, całkowicie pewien, że zaproponowane przez niego metody nie przypadną do gustu wojowniczym krasnoludom.
Skoro kopalnia i tak była bliska zawałowi, to wystarczyło w paru miejscach przyspieszyć ten proces. W trzech, dokładnie biorąc, i gobliny zjadłyby się wzajemnie, razem ze swoimi wilkami. Bezpieczne, tyle że długotrwałe. No i cały czas trzeba by pilnować dodatkowych wyjść z kopalni. Owych pionowych szybów, których się w kopalni namnożyło co niemiara.
Sposób, zdaje się, nie do zaakceptowania dla krasnoludów, bo te - z pewnością - prędzej by się dały pokroić na plasterki, niż zniszczyć kopalnię dla takich błahych celów jak pozbycie się paru goblinów.
Z drugiej strony... skoro i tak kopalnia była o krok od zawalenia się, to może by jej odrobinę w tym pomóc?
Potem by się ją odbudowało.

Można by również osłabić nie tyle ducha, co siły goblinów. Gdyby tak postawić w korytarzach parę beczek z ładowni "Świtu"... Zapewne mało który goblin zdołałby się oprzeć pokusie, a pijany przeciwnik staje się mniej groźny. Pozostałyby tylko wilki, które z pewnością były abstynentami.
Konrad uśmiechnął się.
Ciekawe, kto by w takiej sytuacji pokrył straty "Świtu". Zapewne pomysłodawca.

***

Jeśli wierzyć mapie i zwiadowcom, do pokonania były trzy grupy, na oko liczebnością przewyższające atakujących. I problemem było, jak odizolować od siebie owe grupy, by można było pokonać każdą z nich z osobna.
A może by zbudować barykadę niedaleko wejścia i zaprosić gobliny do ataku? W ciasnym korytarzu przewaga liczebna goblinów nie miałaby aż takiego znaczenia, jak na otwartym polu.

Wracając do pomysłu z zawaleniem niektórych korytarzy...
Gdyby tak wysłać dwie grupy, które by spowodowały zawał w korytarzach prowadzących do komór jeden i dwa... A potem oba oddziały skupiłyby się na goblinach, które by wylazły z ostatniej komory. Wybić jednych, a potem zabrać się za pozostałych.
Z tym, że nie dość, że trzeba by zabezpieczyć szyby, to jeszcze zostawić paru krasnali w odwodzie.
By miał kto ich odkopać, gdyby kopalnia się zawaliła sama z siebie.

No nic.
Zobaczy się, co wymyśli Gomrund. Z pewnością coś bardzo efektownego.
 
Kerm jest offline  
Stary 23-07-2013, 23:41   #189
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Subtelność Sylwii jeżeli chodzi o Gudrun i jej relacje z Płomiennym Łbem była tak delikatna, że Norsmen nie dostrzegał w niej krzty subtelności! W każdym szturchnięciu, mrugnięciu czy uśmiechu doszukiwał się drwiny. W każdym zdaniu o nieśmiałości czy zachęcie do działania widział pstryczek w nos. Tak jakby tymi niestworzonymi historiami chciała obudzić w nim płonne nadzieje tylko po to by rzeczywistość mogła je zdeptać. Małżeństwo u Khazadów to nie taka oczywistość. Nie wystarczy tylko znaleźć babę… eh… a małżeństwa między klanami… a tym bardziej między oddalonymi od siebie morzem, pasmami gór i cholernymi puszczami… eh… Mąciła mu w głowie ta Koza!

- No i masz swatka się znalazła. Nic nie rozumiesz jak to u nas jest to nawet jak ci powiem to i tak nie zrozumiesz. Powiedział zrezygnowany Gomrund. – Za młody jestem, sławy mało, a honor mi zieleńce oderżnęły… a zresztą… co ja ci będę… Machnął łapskiem. – To nie jest tak jak z wami długonogimi. Zostaw to Sylwia, bo więcej będzie z tego wstydu niż pożytku. A i czci Gudrun urągać będzie.

- Jak chcesz – złodziejka prychnęła gniewnie. I przez chwilę wydawało się, że tym stwierdzeniem zakończy temat. Bardzo krótką. Gomrund nie zdążył policzyć do dziesięciu, kiedy Sylwia odezwała się znowu. - Ale powiem ci, że zabierasz się do tego od dupy strony. Czy ty naprawdę myślisz ze takiej dziewczynie jak Gudrun zależy na brodzie i sławnym starcu, to jest tfu, dojrzałym krasnoludzie? Bo ja myślę, że ona sama sobie wybierze i zadecydują zupełnie inne względy. A najlepszy dowód, że zaczęła się rozglądać to, to jak na ciebie łypie ten Aza coś tam. Więc jak chcesz. Miłość trudna rzecz. Ja się już nie wtrącam. Ale pieprzysz od rzeczy, że tak wyraźnie powiem.

- Poza tym – nieoczekiwanie głęboko westchnęła – czego ty musisz dokonać żeby poczuć się godnym? Odkąd cię znam walczysz z nieumarłymi, demonami i ratujesz całe miasta. Smoka chcesz zabić?

- Smok to pójście na łatwiznę więc albo poprowadzę cię do ołtarza i będę ojcem chrzestnym twojego syna… albo ubiję dwa. Gomrund może i na trzeźwo by tego nie przyznał ale czasem ta dziewka miała rację w tym co mówiła. Rzecz jasna tym razem też nie przyznał jej racji, że faktycznie Gudrun była inna… i wszystko obrócił w żart. Dość gruby żart.



Markus Oppel pasował mu jak każdy gładkolicy obibok. Znaczy wcale! Szedł z nimi tylko dlatego, że Dietrich i Sylwia poręczyli za niego. Fakt może i pokazał tam w ciemnicy, że ma jaja ale krasnolud nie był pewien czy aby nie tylko po to by własną skórę ratować. Rzecz jasna Gomrund nie ukrywał tego przed zainteresowanym i mówił wprost jak nie lubi takich co to fachu w łapskach nie mają a jeno żerują na głupocie i niewiedzy ludzkiej. Natomiast nawet i na drodze takiego gamonia trafia się szansa na odmienienie swojego losy i Gomrund Ghartsson miał nadzieję, że ich nowy towarzysz udowodni swoją przydatność.

Rzecz jasna wprzódy dokładnie wypytał go na czym się zna czy może rany zszywać potrafi, albo mapy czytać, albo tropy odnajdywać… ale każdą nawet wielce użyteczną rzecz i tak kwitował tylko stwierdzeniem „przekonamy się w swoim czasie, przekonamy się młokosie”. Rzecz jasna ci co znali dłużej krasnoluda przypominali sobie czasy tuż po tym jak ich los zetknął w pamiętnym dyliżansie. On nie lubił obcych… musiał się do nich przekonać. Taki był i już…



Płomienny Łeb mógł godzinami opowiadać o Norsce. O potyczkach, o potworach, o współbraciach, o zimie… o wszystkim. Mógł… normalnie… ale jak usiadł przy Gudrun sam na sam, a płomienie skakały po jej rudych włosach gapił się tylko i słuchał. Naturalnie gapił się wszędzie tylko nie tam gdzie chciał. Patrzył się w ogień. Na buty. W gwiazdy… w ciemną noc. Ale kiedy już zerknął na twarz tej kobiety a ich spojrzenia się spotkały dostrzegł w jej oczach coś co sprawiło że, serce mocniej mu zabiło. Jego potężne ramiona nagle zrobiły się słabe jak u jakiegoś chucherka, a w brzuchu coś mu się wywracało na drugą stronę. Wszystko było do opanowania do czasu aż nie padła prośba z jej ust. - Opowiedz mi o porcie Sjorktraken.

- Nie umiem opowiadać. To trzeba zobaczyć. Odparł. – Jestem wojownikiem nie mówcą czy bajarzem.

Położyła mu dłoń na ramieniu i powtórzyła prośbę raz jeszcze. Długo milczał nie myśląc o niczym innym jak o tym dotyku. Po dłuższej chwili przemówił.

- To miasto uczy pokory i szacunku. Do morza. Zaczął z drżącym głosem, a jego wzrok wbił się głęboko w mrok nocy… jakby próbował przez góry, lasy i setki mil dostrzec dom. – Najlepsi inżynierowie, rzemieślnicy i mistrzowie obróbki kamienia, stali i drewna wybudowali cudo nad cudami. Wydrążyli w skale i wznieśli na szczycie urwiska coś z najtrwalszych materiałów… a jednak twierdza ulegnie kiedyś morzu. Słona woda przelewająca się nam przez palce, parująca w ciepłe dni, a w zimne pękająca pod stopami pochłonie to wszystko. Może tak jak kiedyś ci słabi ludzie nas… może jesteśmy za twardzi i miast zgiąć się nieznacznie pękniemy i rozsypiemy się w proch.

Zawiesił głos na dłużej, bo nie pierwszy raz dochodził do takich wniosków przemierzając Imperium i obserwując ludzi. Potem zaczerpnął tchu i zwilżył gardło. By podjąć znowu opowieść – Sjorktraken to port, twierdza i miasto. Twierdza broni miasto i port. Króluje nad klifem swym potężnym kasztelem, a podmorskie tunele prowadzą do sześciu fortów uniemożliwiającym wpłynięcie do portu wrogiej flocie. Dwa rzędy murów i naturalne uskoki i urwiska powodują, że jeszcze nikt drogą lądową się nie wdarł do miasta. Port wypełnia mowa wielu narodów… a zapachy morskich przysmaków zabijają smród niemytych ciał i futer, którymi są one pokryte. Morsy, wieloryby, rekiny czy inne wspaniałe przysmaki dają nam tyle sił, że nie straszny nam żaden mróz czy wróg…

- A miasto… miasto ma cztery poziomy. Perorował dalej. – Jeden na powierzchni dla wszystkich… a trzy pozostałe już tylko dla nas. Każdy klan… my wszyscy mamy tam… i nagle zamilkł.

- To trzeba poczuć, posmakować, zobaczyć. Nie da się opowiedzieć. Gudrun mogę cię tam zabrać… i zamilkł. A minę miał taką jakby chciał połknąć wszystko to co do tej pory powiedział. Zaczerwienił się. – Znaczy jak los cię tam skieruje to chętnie…

Długo wpatrywał się w swoje dłonie. Masywne, wielkie jak bochny chleba łapska stworzone do pracy i walki… na tym się znał. Ramiona, korpus i głowę zdobiły liczne blizny… pamiątki po nauce fachu. W gębę dostał niezliczoną ilość razy. Głową połamał dziesiątki nosów. Zębami odgryzał uszy i nosy. Ramionami łamał karki i gruchotał kości kiedy zaopatrzone w stal kręciły mordercze młyńce. Zabijał i bronił takich co to mieli w głowie nie w łapskach. Bo jego własne były do tego stworzone… do zabijania. – Nie umiem pięknie gadać. Nie jestem w tym dobry i już…

- Nie zawiodę cię jutro.


Płomienny długo się zastanawiał ślęcząc nad mapą. Nie był wodzem, nie był strategiem i nie chciał swoim brakiem doświadczenia niepotrzebnie rozlać krasnoludzką krew. Nie mógł jednak nie wypowiedzieć się co im czynić po tym jak inni zabiorą głos. Był tutaj chwilowo szefem i nie mógł obawiać się krytyki. Musiał przemówić pierwszy. Wiedział, że najrozsądniej i najbezpieczniej dla wszystkich byłoby podłożyć bombę albo zawalić wejście i zasypać szyby. Tego jednak zaproponować nie mógł… po prostu to się nie godziło.

- Myślę, że długonodzy nie powinni złazić do kopalni bo na niewiele się tam zdadzą. Z tego co mówił Hulfi to większość psubratów śpi w kopalni i teraz raczej nie szwendają się po okolicy. Zatem proponuję żeby trójka była przy jednym szybie i trójka… z Hulfim przy drugim. Jak atak się zacznie to trochę rabanu narobią i może część sprowokują do próby wyjścia tamtędy. No i ochłodzą ich głowy kamulcami, oliwą czy podpalanymi szmatami… albo po prostu skrócą je o te owrzodzone łby. Rzecz jasna na początek wyeliminują strażników. Bo najlepiej się skradają i najlepiej strzelają z kusz.

Popatrzył przelotnie po wszystkich i kontynuował. - A prawdziwa robota będzie czekać w kopalni. Podzielimy się na trzy grupy. Jedna poprowadzi szybki atak na komorę, do której prowadził pierwszy korytarz po prawej. Druga w tym czasie przygotuje obronę przy pierwszym rozwidleniu. Użyjemy jakichś belek, może wagoników tak żeby utrudnić atak i żeby powstrzymać zielone pokurcze z pozostałych dwóch komór przed ucieczką… i wejściem na plecy grupie atakującej. Trzecia grupa, najmniej liczna doda stemple przy wyjściu tak żeby się zabezpieczyć przed zawaleniem. Oczywiście wy znacie tę kopalnię lepiej. Jeżeli uznacie, że żaden stempel nie pomoże albo jest zbędny wtedy możemy to pominąć.

Plan mógł się powieść jeżeli pierwsza grupa wyrżnie sprawnie zaskoczone gobliny, a w tym czasie druga grupa nie pozwoli się zepchnąć w korytarzu. Rzecz jasna dowodzenie pierwszą było najbardziej chwalebne… ale drugą znacznie trudniejsze bo jeżeli zielonoskórce szybko się pozbierają to będzie tam naprawdę bardzo gorąco i dlatego powinni być tam najlepiej opancerzeni. – Jako, że Azaghal zna kopalnię znacznie lepiej niż ja to sprawniej poprowadzi atak i szybciej będzie wstanie wrócić z krwawej łaźni. Ja bym zajął się obroną… a Gudrun jeżeli uznamy za stosowne stemplami… potem dołączyła do obrony. Czyli pierwszy oddział czternastu chłopa. Ze mną dziesięciu… a z Gudrun czterech.

- Tak to widzę na początek. Bo jak złączymy siły to już później będzie z górki. Rzecz jasna są jeszcze inne możliwości. Możemy wejść w korytarz i nie cofnąć się ani na metr nie przepuszczając żadnego zielonego… albo możemy ich zasypać i pogrzebać w kopalni bez walki.

- A teraz słucham…
 
baltazar jest offline  
Stary 24-07-2013, 12:22   #190
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Sesja była rozczarowująca. Erich spodziewał się, że Marcus popatrzy mu głęboko w oczy i na modłę kislevicką powie coś w rodzaju „adin, dwa, tri … tolka spokojna”. A to rach ciach i po wszystkim. Oldenbach był zdegustowany. Lecz po chwili poczuł ukłucie niepokoju, gdy zobaczył przestrach w oczach Opiela i usłyszał jego pytanie.
- Acha … - pokiwał smętnie głową – Czyli nie możesz mi pomóc. Cóż, tak myślałem, ale musiałem spróbować. A co do chichotu i płaczu, to mój drogi sam się przekonasz. Jak pobędziemy trochę razem. Czasami … - przerwał spuściwszy smętnie głowę, widać było że zwierzanie się przychodzi mu z trudem.
- Czasami nie jestem sobą. Czasami nie pamiętam co robiłem. Nie często. – zastrzegł się zaraz – ale zdarza się. Na ogół wtedy pakuję się w kłopoty.
Uśmiechnął się smutno.
- Muszę coś z tym zrobić zanim on mnie wykończy. – stwierdził wychodząc.
Zatrzymał się w progu, by rzucić na odchodne:
- Miałeś kiedyś wrażenie, że jesteś tylko zabawką w ręku szalonego, mściwego demona?


Wycieczkę ku kopalni przyjął, ku własnemu zaskoczeniu, z radością. Musiał opuścić tą cuchnącą dziurę zwaną Grisenwaldem. Na szlaku, w drodze czuł się po prostu lepiej. Zostawiać wszystko za sobą i przyjmować nowe i nieznane, z nadzieją że lepsze. Święta naiwności, której się nie wyzbył. No i jeszcze Beatka. Kobiety są takie męczące. Nie dziwił się jej, że chce się wyrwać z miasteczka. Kto by nie chciał, ale brać na siebie ciężaru opieki nad nią nie miał najmniejszego zamiaru. Było miło, ale bez przesady. Po za tym naprawdę nie chciałby się kiedyś obudzić z jej martwym ciałem u boku. Brrrr. Dopóki nie pozbędzie się swego „małego” problemu z taką ewentualnością musiał się liczyć.

Ze wspomnień o Beatce wyrwał go Marcus swoją wypowiedzią o równouprawnieniu.
- To widzisz taka sprzeczność. Na co dzień trzymają baby pod kluczem. Są dla nich cenne, to i łatwo o uwielbienie, jak taka dowodzi. Niby nie powinni, a lezą za nią. Nie znam wielu krasnoludów Marcusie, ale powiem Ci, że za Gomrundem poszedłbym w ogień, to bardzo pożądny człow … znaczy krasnolud.

Wkrótce Erich mógł pokazać swoją wierność i oddanie Ghartssonowi, gdy zaczęła się dyskusja o tym jak odbić kopalnie z brudnych łap zieleńców. Na propozycję Gomrunda, by „długonodzy” zostali na zewnątrz zareagował z nieskrywanym entuzjazmem.
- Tak, tak. Słuchajcie go. Mądrość prawdziwa przemawia przez usta Gomrunda. Na nic Wam się nie zdamy w kopalni. Zupełnie na nic. – pokiwał ze zrozumieniem.
- Zostaniemy tu jako … jako odwód. O! Jest was ponad trzydziestka tęgich chłopów. Poradzicie sobie.
Zaiste oddanie Ericha dla krasnoludzkiego przyjaciela było wielkie.
 
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172