Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-07-2013, 08:14   #42
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację








Marianka uspokojona, że Chłopcy z Biberhof rzucili się w ślad za wozem, którego nawet na oczy nie widzieli, lecz chyba czuli, że ma on wiele z porywaczami wspólnego, opowiedziała dla Berta po kolei jak to było zanim się pojawiła straż.

Trumna uderzyła o deski paki a wóz ruszył z wolna. Wieko drgnęło, uniosło się troszeczkę i przesunęło a ze środka wyleciał mały, różowy, lekki na wietrze obiekt, niczym szmatka, chusteczka, falbanka lub piórko.

Dwóch drabów siedziało po obu stronach woźnicy. Szczupły mężczyzna cofnął się ku przetwórni ryb nie wchodząc na wóz. Szedł z powrotem do pomieszczeniu na zapleczu. Był szczupły, średniego wzrostu i gładko ogolony. Miał wąskie usta, prosty nos, niskie czoło, małe czarne oczka kontrastujące z bladą cerą oraz sięgające uszu, ulizane czarne włosy z równym przedziałkiem na środku.

Wóz juz odjeżdżał, gdy kobieta wybiegła z budynku. Musiała poczekać aż śledzony wcześniej mężczyzna zniknie na zapleczu i jak dadzą bogowie nie będzie brał udziału w przepychankach, które najprawdopodobniej miały jej nie ominąć. Inaczej miałaby przeciwko sobie czterech a nie trzech bandytów. Już tych dwóch co siedziało po obu stronach woźnicy wyglądało na takich co dużo mogli. Krępi, barczyści, dobrze zbudowani. Typowe mięśniaki o głupich wyrazach twarzy z pewnością grzeszyli przyrostem siły niż rozumu.

Marianka podbiegła do wolno toczącego sie ulicą wozu chcąc na niego wskoczyć. Łysy dryblas przechylił się, złapał ją za talię przyciągnął do siebie.

- Ejjj dziewczyno, a coś ty z nieba spadłaś? – szczerzył się głupio do woźnicy. – Nie dosyć, że szpatnaś to jeszcze byle jak ubranaś dziwko. – skrzywił się patrząc na nią krytycznym wzrokiem.- Ile bierzesz?

- Idź se stąd. Czasu nie mamy dla ciebie! – warknął niższy z osiłków, wychylając sie zza woźnicy, który również niechętnie przyjrzał się Mariance.

- Z woza! – warknął tarmosząc lejce.

Millerówna choć przycupła na krawędzi ławeczki, którą zajmowały draby, to po obłapieniu przez faceta, większą częścią kupra była już na udzie łysego. Gdzieś daleko żałośnie skowyczał bezdomny kundel, narzekając na swe nędzne życie. Odpowiadał mu, zaciekle ujadając, inny, kompan w niedoli.


- Ależ z was grobowa kompania – powiedziała Marianka wesoło, udając lekko wstawioną - myślałam, że tutejsi mężczyźni bardziej rozrywkowi są. Może i szpetną mam gębę, ale nadrabiam innymi wdziękami - paplając wierciła kuprem na kolanach łysego. Jednocześnie bacznie wypatrywała sposobnej chwili na atak z kozła i z powietrza. Gdyby udało się zepchnąć z niego choć jednego z mężczyzn podwoiłaby swoje szanse.

- Złaź z woza, koniu będzie lżej. - odburknął woźnica zatrzymując wehikuł.

- Nic to brzydulko, wpadnij nocą do „Głodnego Wilka” to się zabawimy. - łysy złapał dziewczynę za kolano, ścisnął z lubieżnym grymasem i od razu zabrał się za schodzenie z wozu przez co zmuszając Mariankę do tego samego, aby nie spadła.

Odepchnęła łysego mocno, tak aby stracił równowagę i jednocześnie gwizdnęła na Blitz dając jej sygnał do pikowania, ataku i podlotu i tak aż do skutku, na tego drugiego za woźnicą.

Reszty Bert domyślił się, a czego nie wiedział to dopytał. Marianka w drodze do wynajmowanego domu, streściła również gawędziarzowi podsłuchaną w „Ciepłych Kluchach” rozmowę, która była źródłem jej zaangażowania w sprawę omyłkowego porwania jej kuzyna Gotte. Dziewczyna rozpuściła włosy pozwalając gęstym lokom przykryć bandaż na czole. Lekarz uwinął się z szyciem rozciętego łuku na brwi szybko a założony na maść opatrunek z bawełnianego bandaża zdobił teraz jej skronie niczym biała opaska. Blitz z czarnym kapturkiem na głowie siedziała spokojnie od czasu do czasu głaskana przez panią.










Gotte miał wszelkie powody dobre ku temu, aby być wściekłym tak samo jak przestraszonym. Dlaczegóż bogowie zsyłają na niego tak śmiertelnie poważne kłopoty? Gdzie popełnił błąd? Czy sobie zasłużył? Mimo to, młody Miller nie tracił zimnej krwi. Zamiast panikować i drzeć się wniebogłosy, co też mu do głowy przyszło jak każdemu, kto by sie z nim miejscami zamienił, różowy gawędziarz obrał nową taktykę. Realizował ją, gdy pourywał wszystkie kutasy i frędzle z różowego kaftana oraz piórka z jego fikuśnego kapelusika. Może nie wichura jakaś, ale raczej wietrznie było w Kemperbadzie tego wieczora i tym sobie tłumaczył, że działać trzeba na wypadek, gdyby kuzyneczka Marianka z pościgiem nie znalazła drogi znaczonej różem materiałów, które Gotte wyrywał z ubrania niczym własnoręcznie skubiący się z piórek kogut. Teraz każdy wybój każdą dziurę, zatrzęsienie i podskoczenie wozu, brał za okazję do przesuwania trumny. Ku swojej radości szło mu lepiej niźli by się tego spodziewał lub zamarzył. Drewniana skrzynia z prostych, oheblowanych desek cal za calem przesuwała się na tyły wozu. W tym momencie mniejsze znaczenie miało, czy jego oprawcy zauważą zgubę ładunku zaalarmowani hukiem. Mogli nie być, gdyż w niektórych miejscach miejska kostka brukowa pokryta była sporą masą błota, nie wspominając o słomie często kryjącej gęsto zasraną końskimi odchodami główną ulicę. Ważniejszym było dla Gotte, że przechodnie, mieszkańcy miasta zainteresują się jego losem. Starał się nie wyobrażać sobie ich reakcji gdy zakrwawiony zacznie wstawać z połamanej trumny. Gorzko przełknął ślinę mając zbyt bujną i żywą imaginację. Żeby tylko nie wzięli go za ożywieńca lub nieumarłego!

Tymczasem wóz jadący szybkim lecz płynnym tempem, wcale rzucającym się w oczy, nieoczekiwanie zwolnił hamując tak gwałtownie, że trumna szorując deskami o drewniane podłoże paki, przesunęła się i wyrżnęła o przednią burtę. Poruszając wargami Miller zaklął bezgłośnie. Musiał zaczynać wszystko od nowa. Kiedy zdawało mu się, że jest bliski swego celu, bo trumna już zaczynała częściowo wystawać za pakę o dobre dwie stopy, gawędziarz usłyszał zdyszany głos.

- Stać! Stać! Stójcie! – przez szparę Gotte dojrzał strażnika i już się ucieszył serdecznie, już miał krzyknąć, że – Tu jestem! O tu! – juz prawie, gdy ugryzł się w język w porę z gorzkim grymasem.

Wóz zatrzymał się.

Miller widział juz tą ruda brodę. To był jeden z tych nieuczciwych stróżów prawa, którzy aresztowali go we „Wściekłym Wilku” a potem sprzedali w następnym zaułku w niewolę...

- No mało żeście ładunku nie zgubili. – dosunął obiema rękoma drewnianą skrzynię z powrotem na swoje miejsce i podniósł tylna burtę. – Ofermy. – mruknął pod wąsem i zasunął wieko trumny przelotnie zaglądając do środka lecz omijając wzrokiem twarz niedoszłego trupa.

Cu-kurwa-downie. – udający nieboszczyka Miller zdusił w sobie spazm wzbierającego żalu i paniki.

- Kolanko do lochu trafił, ale się nim zajmę. – mówił ściszonym głosem drepcząc przy wozie. – Co tam się działo za zakładem? – zapytał idąc szybkim krokiem przy podejmującym ruch wozie.

W kilku słowach, pasażer na koźle, czyszcząc zażarcie zakrwawione dłonie o szmatę, zdał relację ostatnich wydarzeń.

- Aha. – mruknął Ryży. – No to jedźcie. Po potem przez kilka tygodni wszyscy warujemy cicho. Durna to akcja.

- To łysego wina! – odburknął chudy woźnica. – Zarzekał się, że to szlachciura taki ekstrawegancki co szasta koronami i kamienice chce kupować dając tym Lichwie Smętkowi sporo do myślenia, nie?

- Kompani tego oszusta szli waszym tropem, ale zawrócili do miasta. Śpieszcie sie jednak a ja wracam po Łysego zanim kapitanowi co chlapnie dureń skończony! – Rudy był zdenerwowany.

- Bywaj Leonidasie. – pogodniejszym głosem pożegnał się z miejskim strażnikiem poraniony przez pustułkę łotr.

- Ale kabała, nie? – woźnica rzucił markotnie.

Minęli masywną bramę miasta i dudniący most co przeskakiwał nad Stirem. Po kwadransie jazdy traktem, wóz zjechał w boczną, ubitą drogę i wkrótce przez szpary, w czerwonej łunie po już zaszłym słońcu, Gotte dojrzał czarny kontur łuku pod którym przejechał. Kolumny, posągi, kamienne i marmurowe płyty, drewniane słupy i róże. Cmentarz...

- Już myślałem, że nie przyjedziecie. – usłyszał męski głos. – A to co? Trumna? – był zdziwiony. - To pomysł zacny! Nikt sprawdzał trumny nie będzie! Ale macie łepetynki na miejscu.- ucieszył się.

- Zacichnij! To trzeba zasypać. – posępnie odpowiedział woźnica odpinając burtę. – Jeszcze nie zasypałeś, nie? – upewnił się.

- Nie, nie. Już poszli żałobnicy z kapłanem. Poszli... Miał aż sześć złotych zębów i spinki z czerwonymi kamykami, pewnie też sporo warte. Nielicho! Nie? – podniecał się. - Za same buty z ostrogami pewnie można z tydzień balować. Kupiec i na dodatek powiadają, że skąpiec był, ale rodzina do grobu bogato go złożyła. A on przecie w Ogrodach Morra tych drobiazgów potrzebować nie będzie, nie? Już go wyczyściłem i oporządziłem. – dodał z satysfakcją.

- Zacichnij już ci mówiłem, nie?
- A ten ma co?
- Łachy tylko różowe, ale zajuszone, bo mu Młody gardziel poderżnął.
- Młody? – zapytał z niedowierzaniem. – No co wy? – był zgorszony.
- Dyk powiedział, że zawsze musi być pierwszy raz. – beznamiętnie odpowiedział milczący dotąd krępy osiłek wciąż trzymający się za kark.

Co miał Gotte zrobić jak go do otwartego grobu na linie spuszczali na zamieszkującego go już bogatego kupca? Krzyczeć? Kto go usłyszy prócz oprawców? Nawet bogowie zdawali się zapomnieć o Biberhofianinie w godzinę Millerowej śmierci. Tak miał wyglądać pogrzeb Gotte? Podrapał się po nosie. Wieko nie było zabite gwoźdźmi. To była jego nadzieja. Ziemia świeżo usypana dużego problemu sprawiać nie będzie. Ziemia świeżo osypana... osypywała się spadając z dudnieniem na wieko.Grudki przelatywały przez szparki do środka całkiem pogrążonej w ciemnościach trumny. Kiedy ostatnia szczelina przykryła się Miller przymknął oczy. Nie był głupi aby nie wiedzieć, że powietrza nie miał na długi odpoczynek. Ściskając oburącz odłamaną uprzednio szczapę szukał po omacku krawędzi aby poluzować lub połamać deszczułki wieka. Próbował wyprzeć je kolanami. Nadaremnie. Przywalona ziemia ważyła dużo za dużo!

Panika siedząc pod skórą Millera teraz chciała wyskoczyć mu przez gardło rozsadzając od środka. Czy był przygotowany na spotkanie z Morrem? Bez obrzędów? Co go czekało? Nieznośny ucisk płuc, wyziewy wilgotnej ziemi, rozdzierane rękoma szaty, nieubłagana ciasnota, mrok najczarniejszej nocy, cisza jak ogłuszające morze, która zaleje wkrótce Gotte. Myśli o rześkim i słodkim powietrzu i zieleni hen tam w górze, ze wspomnieniami o bliskich towarzyszach z wioski rodzinnej, którzy by pośpieszyli z pomocą ochoczo, gdyby wiedzieli, co się z nim dzieje. Jemu szewczkowi, ktry już nigdy by ich nie obgadał, byłby przysiagł, gdyby kto te słowa mógł usłyszeć. Świadomość, że oni o tym nigdy dowiedzieć się nie mogą i że być może Marianka oddała za niego życie a beznadziejnym udziałem Gotte stała się taka nieunikniona śmierć, to wszystko wypełniło oszalałe serce gawędziarza, takim ogromem przerażenia i niepomiernej trwogi, że cofa się przed nimi z drżeniem nawet najśmielsza wyobraźnia sławetnych bardów i szarlatanów!










Pod numerem dwunastym, w izbie na piętrze, zebrali się wracający z miasta Biberhofianie dołączając do gnoma i krasnoluda trwających na swych posterunkach. Obserwowana przez lunetę szajka wykazywała wzmożony ruch do wychodka i częste wylewanie wiadra z odchodami.

Marianka raz jeszcze opowiedziała, tym razem już wszystkim, całą historię od początku do końca, jak było.

Mały detektyw wzrokiem wodził po twarzach zgromadzonych i odezwał się pierwszy.

- Przyjmijcie wyrazy mego ubolewania mes amis... Odpowiedzialnym się czuję, że to na tej ulicy, za mą sprawą i udziałem mej osoby, tutaj wasz przyjaciel i krewniak czas spędzając, spotkał tak okrutną fortunę... Cóż dodać mogę, słowa tu nie wystarczą. Do kapitana straży udać się z tym wszystkim możecie, jeśli sami porachunków z tą szajką wyrównywać nie chcecie. Mensiour Miller albo już jest u Morra lub z nim będzie za chwil kilka. Nie wiem jak mensiour Gotte zdrowiu pomóc możecie, ale jeśli ja w czymś mógłbym, to mówcie mes amis, a uczynię szczerze co w mej mocy!





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline