Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-07-2013, 13:03   #34
kanna
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Ocelia chwilę siedziała bez ruchu, skupiona. Potem popatrzyła na drzemiącego, jak się wydawało, brata i znów otworzyła laptopa. Jak zrozumiała, nikt - poza wtajemniczonymi - nie wiedział o Nigrze. Ale ktoś musiał - formalnie przynajmniej - zarządzać tą całą Czerwoną Dzielnicą. Bo ona nie mogła funkcjonować bez napływu ludzi (i ich funduszy) z zewnątrz. Ktoś musiał kupować bilety na igrzyska, odwiedzać burdele, jeść.. no, korzystać z produktów z masarni. Czerwona Dzielnica nie miała prawa istnieć bez klientów. A to oznaczało, że musiał istnieć oficjalny kanał, droga, która ludzie się tam dostawali. Główne wejście. I z niego Cela postanowiła skorzystać.
Zaczęła szukać w Internecie informacji o oficjalnych władzach administracyjnych Czerwonej Dzielnicy.
Oficjalnie był to państwowy przybytek. Gospodarowali odmieńcami, zapewniając im godne warunki życia, wyżywienie, a ich usługi były dostępna dla każdego człowieka. Wejścia były dwa, ze wschodu i zachodu. Dwie wielkie bramy, silnie strzeżone.
Klientela musiała być różna. W zależności od możliwości finansowych, wybierano się na małe areny i do słabych burdeli, albo na wielkie stadiony i do luksusowych przybytków rozkoszy. Wszystko oficjalnie państwa, pod władzą ministerstwa do spraw gospodarki i bezpieczeństwa wewnętrznego razem. Przypominało to sytuację, w której obozy zagłady, nazywałoby się obozami radości, ale wciąż miałyby takie same, plugawe wnętrze.

Czyli wystarczyło dostać się do miasta, a potem wejść oficjalnie do dzielnicy jako klient. Proste.
Podeszła do brata i traciła go lekko.
- Jak on wygląda? - zapytała, pomna swojego snu. - No wiesz. Nigr.
- Cóż... nigdy nie rozstaje się z biczem. Jak Indiana Jones. Jason się o tym dość boleśnie przekonał... - westchnął, drapiąc się po głowie. - Młody. Młody z wyglądu. Czarne, krótkie włosy, umięśniony, dość wysoki, chyba przystojny. W ogóle nie wygląda na tego kim jest. Chodzi w płaszczach.
- Kto to jest Indiana Jones? - zainteresowała się, przelotnie, Cela - Dobrze. więc plan jest taki: przechodzimy odprawę jako architekci, tak jest w twoich papierach, prawda? Przekonam celnikowi, że nie jesteśmy mutantami. Potem zaprowadzisz mnie do Nigra, wejdziemy do dzielnicy jako klienci.
- Jeśli przy odprawie coś pójdzie nie tak... uciekamy. Masz pomysł na miejsce w mieście, w którym się spotkamy? Gdybyśmy się musieli rozdzielić.
- Serio? - zdziwił się. - Chcesz ich oszukać? Oni tam mają psy... psy dobrze wykrywają mutację, szczególnie kocie. To bardzo, bardzo ryzykowne, a ochrona na lotnisku jest ogromna. W końcu codziennie przechodzi tamtędy masa mutantów, którzy chcą się zgłosić na arenę.
- I bardzo dobrze, zajmą się tą masą, co się chce zgłosić, a my po prostu przejdziemy. Sądzisz, ze ta masa przylatuje prywatnym samolotem? - rzuciła, ale po sekundzie się strapiła - Psy na mnie strasznie szczekały ostatnio... Ale może dlatego, że biegłam.

Wstała i zaczęła przechadzać się po wnętrzu kabiny. Siedzenie w bezruchu było nużące - A jakbyśmy wyskoczyli? I w ogóle ominęli odprawę? - zapytała po chwili. - Skoro zasymilowałeś mutację Jeana...Może to wykorzystać?
- No... - wydął wargę i pokiwał głową. - To nie jest takie głupie. Dziwne, że wcześniej na to nie wpadłem. Problem tylko z tym, że jeśli uruchamiam jedną mutację, to uruchamiam wszystkie. Czyli jeśli chcemy użyć moich skrzydeł, to musimy się liczyć z tym, że ktoś zobaczy jak parumetrowa abberacja leci z porwaną białogłową.
- W sensie: zdziwią się tylko, czy od razu zaczną strzelać? - dopytała Ocelia. - Poza tym: jak to wszystko.. uruchomisz, to.. no wiesz..- zawahała się, niepewna jakich słów ma użyć - Poziom agresji ci nie wzrośnie, czy coś? Nie będziesz chciał i mojej mutacji, no... wchłonąć?
- Cóż... w sensie czy trzymając cię w łapach, nagle cię nie zmiażdżę? Nie sądzę. Za pierwszym razem jak cię wyczułem byłem już w stanie furii, ale... poprzednim razem, tam w magazynie byłaś jedyną osobą, której zamordować nie chciałem. Na Jasona strasznie mnie kusiło, ale jak kazałaś mi mu pomóc, to nie wiem czemu - przeszło mi - powiedział wzruszając ramionami. - A poza tym, to w tak wielkich miastach, ludzie rzadko patrzą w górę. Może i nad tobą nie raz przeleciał czterometrowy smok?
- Zauważyła bym, możesz mi wierzyć - fuknęła. - Jak dolecimy, to będzie dzień, czy noc? No, i nie zmieścisz się w drzwi po przemianie. Dasz radę to zrobić w powietrzu?
- Pewnie pod wieczór. Myślę, że jak wyjdziemy z samolotu, to w drodze do autobusiku. To potrwa chwilę.
Pokręciła głową.
- Zaczną strzelać, od razu. Nie ma szansy się udać. Nie przeżyjemy.
- Nie, nie na pasie na którym wylądujemy podstawia się autobus, żeby dowiózł do bramy lotniska, na odprawę celną. Nikt nie pilnuje autobusu tego. Idąc do niego, mogę się zmienić, zanim kierowca kogoś wezwie, już możemy być daleko.
- No nie wiem... - Ocelia ciągle miała wątpliwości - Wystarczy jeden człowiek z krótkofalówką. Nie muszą podjeżdżać, nie wierzę, że nie mają tam arsenału pełnego na lotnisku. Przygotowanego na takie sytuacje.
- No też racja... - mruknął, przygryzając palec..
- Ile czasu jedzie ten autobus? Kilka minut, co najmniej... Wsiądziemy, ogłuszysz kierowcę i zajmiesz się przemianą. Ja poprowadzę w tym czasie, żeby nie zwracać na nas uwagi. Jak będziesz gotowy, to polecimy.
- Pewnie rozwalę autobus podczas przemiany... drzwiami nie wyjdę.
- Rozwalisz, więc da się odlecieć. A przynajmniej na początek będziesz schowany.
- Rozumiem... sama siła i godność osobista. A potem gdzie dokładniej mam nas zabrać?
- Już ci mówiłam - spojrzała na niego, marszcząc brwi. - Masz mnie zaprowadzić do Nigra.
- Hmmm... - westchnął ciężko. - Cholera... strasznie to ryzykowne, jesteś tak pewna? Tak absolutnie pewna?
- Jestem pewna, że chcę być normalnym człowiekiem. Jak na razie - to jedyna droga. Nie słyszałam o nikim innym, kto potrafiłby cofać mutacje.
- Jednak korzystanie z JEGO możliwości jest dość... ekstremalnym wyjściem i na pewno nie pozbawionym konsekwencji.

Zatrzymała się na moment przed jego fotelem, tak, żeby móc spojrzeć bratu w twarz.
- Każde nasze zachowanie pociąga za sobą konsekwencje. Na tym polega bycie dorosłym. Od kiedy.. to w sobie odkryłam, to wiem jedno - chcę, żeby zniknęło. Jestem gotowa na wiele, żeby się udało. Na bardzo wiele, Olivier.
- Skoro tego chcesz... - pokiwał głową, udając, że rozumie jej motywy.
- Chcę po prostu żyć normalnie - westchnęła. - Życie mi się rozjechało. Na razie nie widzę innej drogi, żeby to unormować.
- Nie sądzisz, że już nigdy nie będzie normalne? To wszystko jest dość popieprzone - uśmiechnął się niezręcznie, rozkładając ręce bezradnie.
- Ty nic nie rozumiesz.. - potrząsnęła głową - Jeśli bym uwierzyła, że TO jest normalność, to bym zwariowała. Normalne to jest iść na studia, mieć znajomych, chłopaka a nie naparzać się z jakimiś psycholami. To teraz to jest tylko.. taka przerwa w normalności. Jak choroba. To minie, a potem dostanę moje życie z powrotem. Tak będzie - pokiwała energicznie głową, dla podkreślenia swoich słów. I trochę dla przekonania samej siebie.
- Ahaaa... - mruknął przeciągle, kiwając głową powoli. - Dobrze wiedzieć.
- No! - przyjęła jego słowa za dobra monetę i ucieszyła się, że ją w końcu zrozumiał. - Chyba jednak lepiej będzie wylądować gdzieś poza dzielnicą i wejść do środka jako klienci. Jak myślisz?
- Wylądować niepostrzeżenie będzie trudniej niż się wzbić w powietrze. W slumsach jest straszny tłok... ciężko rzec.
- Czyli powinniśmy w mieście lądować, gdzieś na jakimś dachu. Zejdziemy potem i przedostaniemy się do Dzielnicy. Dasz radę tam ze mną dolecieć?
- Raz, raz i będziemy. Te skrzydła to... a nieważne - zamknął się w porę. - Zanim piechotą tam dojdziemy trochę to zajmie. Nocą nie będzie to szałowy pomysł, ale chyba umiemy się bronić.
- Te skrzydła to co? - Ocelia była czujna.
- To super sprawa... jedna z moich ulubionych mutacji - mruknął.
- Biedny Jean - skrzywiła się Cela - Nie musimy się przedzierać. Poczekamy spokojnie do rana, a potem wejdziemy do Dzielnicy, oficjalnie, jako klienci. Mam pieniądze.
- To trzeba będzie rozmienić - westchnął przeciągając się. - Najłatwiej rozmienić kasę na lotnisku.
- Na co? - nie zrozumiała.
- No złotówek nie przyjmują. Euro też, czy co wy tam macie.
- Wymienić. - poprawiła go. - No tak. Euro przyjmą, nie? Płaci się za wejście do dzielnicy, czy dopiero potem?
- Randy. Tylko randami da się płacić, albo dolcami. Płacisz wejściówkę i potem oddzielnie w miejscach, do których wchodzisz.
- Prawie jak w Disneylandzie... - mruknęła, a potem syknęła niezadowolona - Dlaczego nie powiedziałeś mi w Polsce, że trzeba wymienić pieniądze na dolary? To by ułatwiło. Pan Kamil też nic nie mówił.. ani Jason. No, ale on nigdy nic nie mówi. Ale ty mogłeś mnie uprzedzić. Znasz to miasto.
- Myślałem, że się domyślisz. W południowej Afryce, sporo osób nie wie co to Polska, a eurosy obowiązują w krajach tej ich UE, która RPA nie przyjęła do siebie...
- Na przyszłość więcej mi mów, a mniej myśl – fuknęła rozzłoszczona. - Dolary też chyba mam.. muszę sprawdzić. Nie liczyłam pieniędzy Irona.
Wyciągnęła z plecaka zwinięte w rulon banknoty, rozwinęła i zaczęła przeglądać.
- 1525 dolarów - poinformowała Oliviera po chwili. - To dużo na tutejsze?
- Sporo, sporo. Starczy na wejście, dzień na dobrej arenie i noc w niezłym burdelu.
- W burdelu już byłam, niezbyt mi się podobało. Coś na kształt areny też widziałam - zawsze potem wymiotuję. Pozostaniemy przy opłacie za wejście, a potem zaprowadzisz mnie do Nigra.
- Z grubej rury, co? No dobra. Jak sobie życzysz.


Resztę lotu odpoczywali, na szczęście RPA znajdowało się w tej samej strefie czasowej co Polska, więc nie musieli się przestawiać, co by było kłopotliwe, biorąc pod uwagę to co ich czekało.
Po wielu godzinach odpoczynku, który zaczynał być... męczący piloci, którzy woleli nie pokazywać swoich twarzy, oznajmili przez mikrofon krótko i chłodno, że za pół godziny będą lądowali w Johannesburgu. Jeszcze później oznajmili, że otrzymali zgodę na lądowanie, które przebiegło bez problemów. Następnie podziękowali za lot i... życzyli powodzenia, wciąż jednak nie pokazując się rodzeństwu Waratów.

Oliver mocował się przez chwilę z drzwiami, nie wiedział jak je otworzyć.
- Mówiłem, że powinni dać stewardessę - mruknął wściekle i wyszedł na zewnątrz, w nienaturalnie oświetlony mrok lotniska, jak i całego miasta.
Stąd nie było widać wiele, samo lotnisko było iście ogromne, ale i dać w oddali mieniły się różnorodnym blaskiem, budynki ogromne, zwaliste, brzydkie i imponujące w swym rozmachu. Wieżowce ciągnęły się jeden za drugim i obok siebie, niczym idealnie poukładane klocki domina, znacznie jednak stabilniejsze, nie tyle co odporne na upadek, ale i wręcz groźne, jakby zbliżenie się do nich, groziło ukłuciem. Z tego punktu widzenia, ogromnej otwartej przestrzeni, wszystko wydawało się okrutnie surowe i duszne, co podkreślała upalna pogoda, nawet jak na środek nocy. Póki co słychać było tylko szum i świst innych samolotów, uciekających, bądź przybywających do tego przeklętego i niezwykłego miasta. Rozmach samego lotniska, którego budynki ciągnęły się przez bezmiar swawolnie zagospodarowanej przestrzeni, robił dość ponure wrażenie, biorąc pod uwagę, co się tam codziennie działo. Selekcja rasowa, pobicia i poniżenia, pomieszane ze szlacheckim traktowaniem tych, którzy przybywali tu żerować na tych uniżonych i pogardzanych. Już pierwsze oddechy, które można było tu wziąć dusiły od smrodu zepsucia moralnego i społecznego. Upadłe miasto, pełne spadających ludzi, którzy swym upadkiem wgniatali w ziemię mutantów. Na dodatek większość tych ostatnich, godziła się na to i akceptowała to w mniejszym, lub większym stopniu.

Ocelia poczuła się, jakby weszła do rozgrzanej sauny. Lubiła ciepło, ale tu było dla niej zdecydowanie za gorąco. Rozglądała się dookoła, sprawdzając, gdzie podjeżdżają busiki wożące pasażerów.
- Urosły te wieżowce od ostatniego razu... poczekaj aż nad tym przelecimy, rzygać się chce od smrodu, smogu i brzydoty - warknął Oliver, nagle spochmurniały. Gdy zeszli po podstawionych schodach, podjechał pod nie mały autobusik. Otworzyły się drzwiczki i ubrany w uniform, stary czarny jak smoła mężczyzna zawołał do Ocelii i jej brata po angielsku
- Wsiadać proszę! - miał zachrypiały, ostry i nieprzyjemny głos, któremu akompaniował okrutny, niemiłosierny zapach.
Ocelia zmarszczyła nos. Skoro ich - pasażerów prywatnego samolotu - obsługiwało takie .. indywiduum, to co musiało być na liniach regularnych?
- Dziękuję - odpowiedziała i weszła pierwsza, rzucając Olivierowi spojrzenie przez ramię. “Teraz” mówiły jej oczy.

Wsiadając Oliver chwycił lewą rękę kierowcy, pociągnął go za sobą w głąb autobusu powalając na kolana, trzasnął kolanem w jego łokieć, łamiąc rękę na pół i następnie uderzając pięścią za uchem i w skroń, pozbawiając przytomności, zanim kierowca na dobre się rozkrzyczał.
Ocelia przeszła na przód busiku i usiadła za kierownicą. Ruszyła powoli, odjeżdżając od samolotu.
W pobliżu nie było nikogo. Było tu za dużo wolnej przestrzeni, by ktoś zwrócił uwagę, na kolejny autobus wiozący pasażerów z lub do kolejnego autobusu.
- Olivier? - zawołała półgłosem, wpatrując się w płytę lotniska - Pośpiesz się, nie bardzo wiem, gdzie jechać.
- Jasne... - mruknął przechodząc na tył i rozbierając się. - Potrzymasz mi ubranka w locie... nie chcę potem biegać na golasa - dodał nie czekając na odpowiedź i składając swoje rzeczy do torby, którą położył obok niej.
Maszyna nagle zrobiła się strasznie mała, mimo iż mogła pomieścić do kilkunastu osób. Zatrzęsła się jednak, gdy za plecami Ocelii zaczęły rozlegać się trzaski, jakby ktoś łamał naraz mnóstwo drzew i kości. Doszło do tego okropne mlaskanie, zgrzyt i skrzypienie przy przeraźliwym akompaniamencie bolesnego skowytu Olivera, rosnącego nienaturalnie szybko, przybierającego groteskowe i obrzydliwe zarazem kształty.
Śledziła jego przemianę kątem oka, we wstecznym lusterku. Mimo, że wiedziała czego się spodziewać, był to porażający widok.
Kończyny obrosły w grube futro i łuski, stając się nieproporcjonalnie długie dla siebie. Autobus stał się za mały mimo, że mutant padł na kolana i na klęczkach, coraz mocniej zbierając krzyki dodając do siebie kolejne mutacje. Coraz mniej przypominał człowieka, nie mówiąc już o zwierzęciu. Wszelkie dźwięki na chwilę ucichły... by naraz autobus zatrzymał się, gdy wstrząsnął nim jeden trzask, wraz z pluśnięciem, jakby z przeciętego worka, wylała się z mokrym pluskiem masa krwi i wnętrzności. Oliver wrzasnął raz i przeciągle, nie był to jednak już jego głos. Bardziej przypominał skrzek i ryk. Skrzydła wytrysnęły przez okna. Łapami rozdarł resztki autobusu dysząc ciężko, pozwalając najpierw Ocelii z niego wybiec.
Stanął tak, jedną nogą w rozdartym na nędzne strzępy wraku, ponad trzymetrowa abberacja i groteskowa forma żywej istoty. Wyciągnął w jej stronę rękę. Podczas gdy Serafin zdolny był całkowicie objąć głowę Ocelii w jednej łapie, tak w tej chwili jej brat mógł spokojnie chwycić ją całą.

Dziewczyna wyskoczyła z resztek busu i zatrzymała się na chwilę, przewieszając torbę Oliviera ukośnie przez pierś. Spojrzała na brata, szukając dawnych rysów na zniekształconej twarzy. Chyba tylko po oczach dawało się go rozpoznać…
- Gotowy? - zapytała.
Pokiwał tylko monstrualnym łbem, rozglądając się nerwowo. O ile jakiekolwiek emocje dało się wyczytać z sieczki, która teraz była jego twarzą, to był to tylko gniew i coś jeszcze, pachnącego szaleństwem.
Strzepnął resztki dziwnego, przezroczystego śluzu ze skrzydeł, które proporcjonalnie urosły do masy jego ciała, podobnie jak u Jeana. Uklęknął by jak najdelikatniej uchwycić siostrę. Poruszył z początku powoli błoniastymi kończynami, o dziwo wzbijając swoje wielkie cielsko w powietrze.

Uchwycił ją pewniej, gdy znaleźli się nieco wyżej i było to uczucie przedziwne, nie czuć gruntu pod nogami, a jednak znajdować się tak wysoko. Mimo to mogła czuć się bezpiecznie, bo monstur, które było jej bratem, poruszało się bardzo pewnie i płynnie, najpierw wzlatując tylko w górę, na wysokość dobrych parunastu pięter, gdzie Ocelii już nie było tak gorąco... jednak gdy z oszałamiającą prędkością, zaczął poruszać skrzydłami i lecieć w stronę wielkich budynków, stopniowo zaczął dochodzić do jej nozdrzy gęsty smród spalin, ulatujących do góry.

Pęd zapierał dech w piersiach. Tak pewnie czuli się ludzi na paralotniach, tylko to było dużo szybsze. Zdążyła się zdziwić, ze nikt nie strzela, a potem widok miast przyćmił wszystko.
Na dole zaś pod nimi... Johannesburg był miastem wyjątkowym. Na tyle pokręconym i zamieszkanym przez ludzi tak różnych i udziwnionych, że utracił jakikolwiek charakter. Wiele jego dzielnic stało się kopiami innych miast. Dzielnica na kształt Las Vegas, rozmiarami przyćmiewająca znany Ocelii Kraków. Dalej okolica z architekturą na kształt Brooklyńskiej - okrutnie tu nie pasowała i nawet z daleka widać i słychać było, co naprawdę może się tam dziać. Krzyki, grubaśne śmiechy, nerwowe klaksony i donośne strzały.
Miasto to, było niczym aglomeracje w Japonii, gdzie wiele miast, łączyło się w jedną, oszałamiającą metropolię. Tutaj jednak był to jeden potwór, który swoją ekspansją pochłaniał ewentualne inne miasta i miasteczka.
Widać było też slumsy, które przypominał dzielnice biedy w Brazylii i innych krajach Ameryki Południowej. Jednak jako, że tutaj brakowało wzgórz takich jak na przykład w Rio de Janeiro, opierano małe chałupy na ponurych szkieletach starych blokowisk i wieżowców, dawno porzuconych, by przenieść bogatszych mieszkańców gdzie indziej. Taki sam los czekał obecne wieżowce, gdy bogaci znudzą się tą okolicą i poszukają nowych, wielkich apartamentów. Zaś ci którzy zbankrutują, zbudują swoje domy z blachy, cegieł i przegniłych desek, opierając je o szklane ściany i metalowe kości swoich dawnych luksusów. Jeden barak na drugim, połączony z trzecim z lewej i czwartym z prawej. Ciągnęły się w nieskończoność i dzielnice te nie były oświetlone żarówkami, jak te z wieżowcami, ale ogniskami palonymi w starych kubłach.
No i w końcu Czerwona Dzielnica.

Oświetlenie muru, wysokością dorównującego niejednemu blokowi, było oślepiające.
Ocelia pojęła, że przedarcie się przez ten mur - wyjście z dzielnicy - nawet przy jej umiejętnościach będzie bardzo trudne. Żeby nie powiedzieć - niemożliwe. Betonowe ściany, z drutami kolczastymi, wieżami strażniczymi i tylko dwoma bramami, ciągnęły się po kres horyzontu. Sama Czerwona Dzielnica, rozmiarami przyćmiewała wiele miast. Były i przy nim kupy śmieci, które mogły umożliwiać przejście, były dziury i wyrwy, ale strażników na gęsto zbudowanych wieżach, władze nie szczędziły.
Ryki i krzyki niosły się w wielkich aren, budowanych na kształt Koloseum. Wyglądały jednak podobnie jak dzisiejsze stadiony piłkarskie. Równie wielkie, choć niektóre były dość miniaturowe, odstraszały swoimi ponurymi kolorami, makabrycznymi pomnikami przy nich poustawianych. Smród zepsucia i zgnilizny, niósł się srogim swądem, dusząc w gardło. Sama myśl o tym co się mogło dziać w wysokich budynkach, oświetlonych czerwienią, fioletem i różem, przyprawiała o odruch wymiotny. Do tego była masa hangarów, kontenerów, sklepów, targów i placyków. Nic co się tam działo, nie mogło być dziełem czegoś, co nazywało się człowiekiem.


Oliver wylądował. Tupnął ciężko na wielkim dachu, wypełnionym antenami, jak i panelami słonecznymi. Widocznie mieszkańcom i pracownikom tego miejsca, bardzo zależało na ochronie wrażliwego środowiska naturalnego.
Brat Ocelii znowu zaczął swój proces przemiany. Szybszy, mniej brutalny i obrzydliwy niż poprzedni, choć wciąż wypełniony masą chrzęstów, trzasków i stłumionego krzyku, bo i krtań ulegała okropnym deformacjom. Jego ciało rozpadało się i budowało jednocześnie. Rozrywało i sklejało.
W końcu jednak, leżąc ciężko na dachu, wysapał do niej, gdzieś spod paneli.
- Rzucisz... mi torbę?
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline