Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-07-2013, 22:26   #15
MadWolf
 
MadWolf's Avatar
 
Reputacja: 1 MadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znanyMadWolf wkrótce będzie znany
Uciekał. Do tego zdążył już przywyknąć przez te kilkanaście lat swojego życia.
Prędzej czy później wszyscy wyczuwali jego inność, to jak sprawiał że czuli się nieswojo, niepewnie. Jakby wiedzieli że posiada Dar.
- Dar - zaśmiał się gorzko - Ten mój wspaniały dar! - rozkaszlał się osuwając po brudnym murze zaułka. Wpatrywał się w swoje zniszczone, przemoczone buty myśląc o przeszłości. O swoich rodzicach, którzy pełni miłości ukryli go przed oczami inkwizycji. Gdyby nie to, byłby już pewnie jednym z tych zlobotomizowanych warzyw w wierzy astropatów. Tolerowanym z konieczności i likwidowanym gdy tylko ktoś rzuci na niego choćby cień podejrzenia.
To wszystko było prawdą i do tej pory nie skarżył się na życie włóczęgi. Ciągle w ruchu, unikając podejrzliwych spojrzeń i niewygodnych pytań arbitrów. Uciekając przed ludźmi i przed samym sobą, przed tym co żyło w jego własnej jaźni.
Ale wszystko się zmieniło. Sny jakie go nawiedzały nie przypominały dawnych koszmarów, tych do których już niemal zdołał przywyknąć. Te nowe były inne, jakby ktoś go szukał i właśnie we śnie potrafił go zobaczyć. Nawet na jawie widział w każdym cieniu te wpatrzone w niego, głodne oczy, ale wierzył że to była tylko gra wyobraźni. Za to sny, och, one były prawdziwe. Czuł to wyraźnie, wiedział.
Wiedział i od tygodnia nie odważył się zasnąć. Białe kryształki narkotyku trzymały go z dala od spojrzenia potwornego łowcy, ale teraz nie miał już pieniędzy.
- Będę je musiał zdobyć - wyszeptał - muszę!
Chciało mu się płakać. Nie był pewien czy zdoła się podnieść, a co dopiero zdobyć dość tronów na kolejną dawkę.
- Dam radę - załkał - uda mi się, muszę tylko chwilę odpocząć - oparł głowę o chłodną ścianę i zamknął oczy.
- Tylko na chwilę...
Wtedy poczuł że spada. Chciał się szarpnąć, wyzwolić z niewidzialnych więzów, ale nie miał dość sił.
- Czy nie dość już się wycierpiałeś? - głos zdawał się płynąć ze wszystkich stron na raz - Zawsze sam, zawsze ścigany - ton był łagodny, niemal przyjazny, więc skąd to uczucie narastającej grozy?
- Nie chciałbyś mieć rodziny? Przyjaciół którzy się tobą zaopiekują? - Milczał, nie było sensu zaprzeczać. Pomimo strachu i wycieńczenia z głębi jego duszy wypływały kolejne obrazy, marzenia, skrywane przed bezlitosną rzeczywistością. Dla takich jak on była tylko samotność i ból, albo niewolnicza służba w okowach astronomican.
- To wszystko jest na wyciągnięcie ręki - spojrzał w dół i tuż pod sobą, znacznie bliżej niż się spodziewał, zobaczył mówiącego. Stary człowiek o rzadkich, białych włosach i dobrotliwym uśmiechu był niczym zjawa z innego, lepszego świata.
Coś w jego umyśle krzyczało że lepiej było stawić czoła nawet najstraszniejszym wrogom niż opaść w te wyciągnięte ramiona, ale był taki zmęczony...
Wtedy poczuł ukłucie swej mocy, jakby coś chciało mu przypomnieć iż nie musi polegać wyłącznie na zawodnych ludzkich zmysłach.
Zamknął oczy i powoli wyrównał oddech, a kiedy je otworzył wrzasnął z całych sił. Na wszystko inne było już za późno.
- Spokojnie - wydobyło się z zawieszonej tuż przed jego oczami paszczy demona - już po wszystkim...


Wypełnione szpitalnymi pryczami pomieszczenie tonęło w półmroku. Migotliwe światło lamp rzucało drgające cienie na dziwaczną maszynerię podłączoną siecią przewodów i rurek do ciał wijących się na łóżkach nieszczęśników.
- Pierwszy krok jest zawsze najtrudniejszy - wysoka postać zatrzymała się na chwilę jakby chcąc przemyśleć własne słowa - No, a przynajmniej przygotowania do niego zajęły najwięcej czasu. Cóż - Wznowił swój obchód pomieszczenia pod uważnym spojrzeniem stojącej w rogu dziewczyny - dalej było równie ciekawie.

Szpital Błogosławionej Salome Męczenniczki z pewnością chwile chwały miał już za sobą. Niemal połowa pomieszczeń została zaplombowana jeszcze za czasów poprzedniego gubernatora, a pozostałe stały się zesłaniem dla tych wszystkich funkcjonariuszy Collegium Medicae którzy nie potrafili się odnaleźć w rozpolitykowanej hierarchii urzędu. Zbyt idealistyczni lekarze i zwyczajni nieudacznicy oddelegowani na ten nadmorski kraniec świata marnotrawili talent i wiedzę na bezużyteczne eksperymenty i badania.
Topiący smutki i resztki ambicji w alkoholu doktor Latanovitch wpatrywał się tępo w szalejący za pancernymi oknami sztorm. Dziesięć lat jałowej służby w tym zapomnianym przez Imperatora miejscu zobojętniło go na sprawy świata, ale miesiąc temu świat sam się o niego upomniał. Wiadomość o zmianie charakteru placówki na objęty kwarantanną ośrodek dla Pacjentów Specjalnego Dozoru wzbudziła falę plotek wśród personelu. Szybko okazało się iż większość nie będzie miała okazji nawet dowiedzieć się kim są nowi podopieczni gdyż decyzją Collegium szkieletowa załoga została jeszcze bardziej okrojona. Na nic nie zdały się protesty i argumenty, przybyli na miejsce Arbitrzy mieli swoje rozkazy.
W ten sposób garstka pielęgniarzy i dwójka lekarzy dostała pod swoją opiekę czwórkę pacjentów. Żaden z pogrążonych w śpiączce mężczyzn nie posiadał dokumentacji, ani nawet nazwiska - personelowi miały wystarczyć numery i fakt że byli to zarażeni psionicy. Oddział strażników sprawnie przejął kontrolę nad wszystkimi witalnymi funkcjami szpitala, upewniając się iż zarówno chorzy jak i obsługa znajdują się pod ciągłą obserwacją.

Po dwóch dniach zabobonny strach wobec nieznanego począł z wolna ustępować i pomimo obecności uzbrojonych obcych placówka wydawała się wracać do swego normalnego rytmu. Wtedy, wbrew wszelkim prawom medycyny i pomimo wpompowywanych regularnie chemikaliów mających utrzymać go w uśpieniu, Numer Trzy się wybudził.

Oznajmił to światu krzykiem który postawił na nogi cały personel medyczny i powalił pilnującego go strażnika. Kiedy dotarli do izolatki okazało się że potrzeba aż czterech ludzie do utrzymania wychudłego psionika, który rzucał się w amoku pomimo podwójnej dawki środka uspokajającego. Po gwałtownej wymianie zdań z dowodzącym ich strażą porucznikiem zadecydowano o umieszczeniu wybudzonego w opuszczonej części kompleksu. Znajdujące się poniżej poziomu wody piwnice były w opłakanym stanie, wilgoć i zapomnienie doprowadziły je na skraj ruiny, ale to właśnie tu znajdowały się cele z okresu minionej "świetności" szpitala. Miejsca odosobnienia dla szlachetnie urodzonych którzy postradali zmysły i stali się zbyt niebezpieczni lub niewygodni dla rodziny.
Na zapleśniałą podłogę jedynej sali z działającym oświetleniem rzucono stertę zatęchłych materacy i tam po krótkiej szamotaninie umieszczono pacjenta numer trzy.
Szeregowy Matias Ord nie miał tyle szczęścia. Nie wiadomo w jaki to fragment własnego koszmaru wciągnął go oszalały psionik, ale chłopaka znaleziono z bronią gotową do strzału i w pełnym rynsztunku bojowym. Zanim zdołano zedrzeć mu maskę, nieprzytomny nieszczęśnik utonął we własnych wymiocinach. W milczeniu składali ciało w dawno nieużywanej kostnicy, starając się nie patrzeć na dziwnie spokojną twarz młodego arbitra.
Cisza radiowa, to było jedyne wyjaśnienie jakiego raczył im udzielić porucznik gdy domagali się wezwania pomocy. Nikt nie mógł nadawać z ośrodka bez jego zgody, a on miał bardzo wyraźne rozkazy. Zarówno te dotyczące chorych jak i personelu, co udało mu się to oznajmić z jedynie cieniem groźby w głosie. Wszystkie osobiste nadajniki i odbiorniki odebrano im już pierwszego dnia więc jakiekolwiek próby ominięcia tego zakazu były daremne.
Dopiero kolejnej nocy, gdy wraz z ostatnim ze strażników stali samotnie w przesyconych wilgocią podziemiach doktor przekonał się że nie powiedziano im prawdy. Arbiter drżącym głosem opowiadał mu o komunikatach wojskowych oskarżających ich o zdradę i nawołujących wszystkich funkcjonariuszy do oddawania się w ręce oddziałów gwardii. Najwyraźniej utajnione raporty o ich zadaniu nie wpadły w ręce nowo przybyłych sił, a i collegium nie śpieszyło się do przyznawania do współpracy z potencjalnymi zdrajcami. Liczyli że będą mogli odzyskać zarówno pacjentów jak i placówkę gdy ta sprawa wreszcie przycichnie.
Och jakże strasznie się pomylili.

W ciągu pierwszej godziny od wybudzenia schodził do piwnic przynajmniej dwukrotnie i za każdym razem stwierdzał że nie jest dość pijany aby być w stanie wytrzymać tam dłużej niż kilka minut. Chory na przemian bełkotał i wrzeszczał zapluwając siebie i całe pomieszczenie. Jakimś cudem wyplątał się z kaftana i teraz krążył po celi rozmazując po ścianach ekskrementy i wywrzaskując niezrozumiałe słowa, ale nie zdołał zerwać z czaszki grubej, stalowej obręczy która głęboko wżynała mu się w skórę. To "ostateczne zabezpieczenie" miało według porucznika powstrzymać niekontrolowane emanacje psychiczne i uchronić ich przed kolejnymi wypadkami. Tak przynajmniej zapewniali astropaci arbitrów, ale Latanovitch postanowił nie nadwyrężać swego szczęścia.
Pozostawił za sobą zawilgłe piwnice i dwójkę pełniących straż arbitrów z silnym postanowieniem zamknięcia się w swoim gabinecie do póki to wszystko się nie skończy, gdy na końcu korytarza zamajaczyła mu postać w szpitalnej koszuli. Ze ściśniętym gardłem ruszył w stronę izolatek, ale w wizjerze każdej zobaczył to samo: śpiącego pacjenta i podwojoną straż. Dla pewności nacisnął klamkę pierwszego pomieszczenia i wzdrygnął się w przeraźliwie zimnym powietrzu. Nieruchomi strażnicy w żaden sposób nie zareagowali na jego pojawienie się, a lekarz ze zdumieniem dostrzegł obłoczek pary wydobywający się z jego ust przy każdym oddechu. Wyłącznie z jego ust. Trzęsąc się z zimna sięgnął do najbliższej z opancerzonych postaci tylko po to by z okrzykiem bólu i zdumienia natychmiast cofnąć dłoń. Zbroja nieruchomego niczym posąg strażnika była tak zimna że aż parzyła.
Z krzykiem wypadł na korytarz i pognał na oślep w głąb ośrodka, myśląc tylko o tym by ukryć się przed ogarniającym to miejsce szaleństwem.

Potem pamiętał tylko ciszę, przerywaną tupotem żołnierskich butów. Skulił się gdy hałas zbliżył tuż do jego kryjówki, po czym drzwi szafy otwarły się na oścież i zalało go oślepiające światło. Ignorując słabe protesty lekarza silne ręce zacisnęły się na jego ubraniu i jednym szarpnięciem postawiono go na nogi.
Spojrzał półprzytomnie na otaczające go pobladłe twarze i zrozumiał że podczas jego nieobecności sprawy wcale się nie poprawiły.
Z relacji eskortujących go arbitrów wynikało iż dwóch sanitariuszy zmieniło się w żywe pochodnie próbując wejść sali pacjenta numer dwa, a z pozostających w środku strażników zostały tylko zwęglone szkielety. Drzwi do pierwszego pomieszczenia były skute lodem którego nie udało im się w żaden sposób skruszyć. Dla odmiany korytarz z czwartą izolatką pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności w której zniknął porucznik z trójką żołnierzy i pozostałymi pracownikami szpitala. Nikt nie odważył się sprawdzić dlaczego nie wracają i po godzinie daremnego oczekiwania podjęto decyzję o opuszczeniu placówki.
Szalejąca na zewnątrz nawałnica przybrała apokaliptyczne proporcje zrywając mosty łączące ośrodek z miastem i odcinając wszelką komunikację. Pomimo tego dwójka ochotników próbowała przedostać się przez rumowisko by sprowadzić pomoc. Pozostali mogli tylko patrzyć bezradnie jak wichura odrywa śmiałków od gruzów i zrywając liny ciska ich obu w spienione fale.
Zdawał sobie sprawę że pozostała tylko jedna droga wiodąca potencjalnie do cywilizacji i bezpieczeństwa, ale nie wierzył już że ktokolwiek wydostanie się stąd żywy. Ponadto jeśli mógł jeszcze decydować to wolał nie umierać w klaustrofobicznych tunelach ewakuacyjnych. Nigdy jeszcze nie używane korytarze były niskie, ciasne i nikt na prawdę nie wiedział dokąd prowadzą. Tylko najstarsze plany ośrodka w ogóle uznawały ich istnienie, ale i one zaznaczały jedynie wejścia do tych zabytków datowanych w latach tuż po zasiedleniu Koryntu.
Patrzył w milczeniu jak jeden po drugim znikają w czeluści włazu aż na górze pozostał tylko jeden strażnik. Zawahał się prze zejściem, ostatni raz próbując namówić lekarza by poszedł z nimi gdy posadzka zadrżała, a z dołu dobiegł ich narastający szybko huk. Dobiegli do włazu w chwili gdy z potwornym rykiem tunel pod nimi wypełniła niepowstrzymana fala szlamu i gęstej od oleju i ropy wody z zatoki. Zatrzasnęli właz patrząc na siebie z mieszaniną przerażenia i żalu. Byli ostatni.
Ze wzrokiem wbitym w podłogę Arbiter zaczął tłumaczyć powody dla których nie mogli wezwać pomocy. Pełnymi rozgoryczenia, urywanymi zdaniami wyrzucał z siebie bezsilną wściekłość. Obwiniał i przeklinał na przemian wszystkich urzędników, funkcjonariuszy i wojskowych za których niezrozumiałe gierki wszyscy teraz płacili. Wreszcie zamilkł, zachrypnięty i wyczerpany ponad miarę. Po chwili milczenia powlekli się w stronę schodów, załamani i chcąc znaleźć się jak najdalej od miejsca tej tragedii gdy lekarz uświadomił sobie dzwoniącą w uszach ciszę. Na daremno czekał na jakikolwiek dowód że Numer Trzy wciąż znajduje się w swym miejscu odosobnienia. Słysząc za sobą świszczący oddech arbitra drżącymi rękami odsłonił wizjer i niemal wbrew sobie zajrzał do środka.
Wychudła postać stała nieruchomo w środku wyłożonej materacami celi. Przez chwilę ciszę mąciło jedynie nieznośne brzęczenie jarzeniówek po czym psionik przerwał milczenie.
- Szukało nas od kiedy tylko tu przybyliśmy - wychrypiał - Stąd ta burza, stąd to całe szaleństwo - oblizał spierzchnięte wargi - Teraz... jest już spokojniej... - jego głos odpłynął na chwilę, po czym zaśmiał się sucho - Jak w oku cyklonu, a jego centrum jest to co po nas przybyło! - Koścista ręka wyciągnęła się w stronę drzwi, wskazując na lekarza szponiastym palcem.
Ten odwrócił się sztywno, zupełnie jakby ktoś obcy chwycił go za ramiona i na siłę chciał zmienić jego położenie. Nie miał dość sił aby się przeciwstawić i nie potrafił zamknąć oczu. W korytarzu z którego właśnie wyszli stała postać zbyt wysoka na zwykłego człowieka, w płaszczu z pozszywanych ze sobą szczurów. Ciała żywych wciąż stworzeń drgały przy każdym kroku nieznajomego a ich zaropiałe pyski otwierały się i zamykały jakby w niemym krzyku. Za ponurym przybyszem podążali byli arbitrzy. Uderzenie fali nieczystości połamało i powykręcało ich ociekające błotem kończyny, jednak szli naprzód nie zważając na jakiekolwiek obrażenia.
Tego było zbyt wiele. Latanovitch zachwiał się niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji kiedy poczuł na skroni zimną stal lufy. Obejrzał się na zapłakaną twarz ostatniego strażnika i skinął powoli głową.
- Dziękuję...
 
__________________
Sorry, ale teraz to czytam już tylko własne posty...
MadWolf jest offline