Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-07-2013, 13:49   #193
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Kiedy spojrzenie chłopa zaczęło podążać za nią zbyt często i zbyt uważnie, wiedziała już, że czas wyruszyć w drogę. Widziała w jego oczach, że jej zaokrąglony brzuch w niczym mu nie przeszkadza... wręcz przeciwnie. Pod pozorem troskliwości próbował ją dotykać...
Była pewna, że dla jakiejś dziewki będzie dobrym mężem. Przynajmniej do momentu, gdy zacznie pić. Ale ona była Marą Herzen. Jej nie było pisane takie życie.
Nader często odwiedzała ją również “babcia”, niby to pytając o zdrowie, niby przynosząc ziołowie mieszanki na bóle i upływ krwi... ale za każdym razem wyciągała rękę po więcej i więcej. Zbyt dobrze rozumiała, co się stało tamtego poranka. Wydawało się nawet, że wie więcej, niż Mara mogła przypuszczać.
Jej milczenie kosztowało jednak zbyt dużo...

Znachorkę znaleziono na jej własnym sienniku, spokojną, jakby jeszcze spała. Tyel, że już zimna była. O złocie w jej tajnej skrytce nikt nie wiedział, nikt więc nie zauważył jego braku. Poza tym w obejściu chaty nic się nie zmieniło... więc i debatować nie było nad czym. Ot, starowinka z niej już była, to i dusza udała się w końcu do Morra, porzucając ciało.
Marze zaproponowano jej chatę. Niech spokojnie doczeka rozwiązania, wygląda na taką, co i czytać potrafi, a “babcia” księgi miała i... może Marusia co z nich wyrozumie? Może się czego nauczy i zostanie...?
Śliczna twarzyczka, rumiane policzki i te jej złote loczki sprawiły, że wieśniacy zaakceptowali ją bezwarunkowo i traktowali jak swoją. Zwłaszcza, że tyle tu tragedii ostatnio, a ona jedna, uratowana... nikomu przez myśl nie przeszło, że może mieć z tym coś wspólnego.
Na te wszystkie zapewnienia ogarniał ją zawsze pusty śmiech, ukrywany jednak starannie pod maską wdzięczności.
Sam pomysł, by miała spędzić w tej dziurze resztę życia był absurdalny... dusiła się wśród tych pustych twarzy, wśród chat stojących niemal jedna na drugiej... życia uzależnionego od kaprysów pogody. Harówki do śmierci...
...ale księgi? Nie zwróciła na nie uwagi. Jaka była szansa, że starucha trzymała w chacie coś użytecznego?
Obiecała, że się przyjrzy. Tylko tyle i aż tyle. Jedna noc spędzona w stojącej na uboczu chacie.

Zabrała się za przeglądanie dobytku starej, kiedy wszyscy wreszcie sobie poszli. Zapasy na kilka tygodni, mąka, sery, wędzone mięso... powodziło jej się lepiej, niż całej reszcie wioski. Przydadzą się na drogę. Pęki suszonych ziół, kamienne słoiczki z maściami... nic szczególnego. Dopiero za prowizorycznym przepierzeniem zobaczyła niewielką półkę, na której leżało kilka mocno sfatygowanych tomów. Jakiś leksykon, ręcznie pisany. Charakter pisma zmieniał się co jakiś czas, więc doszła do wniosku, że spisywały go kolejne znachorki lub znachorzy. Pewnie tkwił tu od wieków, uzupełniany przez kolejnych mieszkańców chaty. Księga guseł i zabobonów, w której Mara z rozbawieniem dopatrzyła się prób wzywania demonów. Prychnęła, z roztargnieniem drapiąc kocura między uszami. Gdyby przez przypadek udało im się któregoś rzeczywiście sprowadzić... Odłożyła ciężki tom i zabrała się za przeglądanie kolejnego. Kompendium zielarskie skupiające się na truciznach: "In gustatu et herbarum". Autorstwa jakiegoś altdorfskiego kapłana Vereny. To akurat dobrze znała w oryginale, więc nie trudziła oczu czytaniem fatalnego tłumaczenia z klasycznego na reiskpiel. No i ostatnie... Romanse i historie kraśne. Okraszona mdłymi ilustracjami pozycja zawierająca dalece niewymagającą prozę mającą na celu dostarczenie czytelnikowi jakiegoś ekwiwalentu podniety. Wzięła niewielki tomik w dwa palce i z obrzydzeniem odłożyła z powrotem na półkę.
Wzięła sobie jednak ręcznie pisany leksykon, odrobinę zaciekawiona, co może w nim znaleźć, a z każdą kolejną zmianą charakteru pisma, zainteresowana jeszcze bardziej...

Ciche pukanie do drzwi oderwało ją od lektury.
Diet głośno zaprotestował, gdy bezceremonialnie zrzuciła go z kolan. Za drzwiami stał ten nieszczęsny chłop, którego imienia nawet nie próbowała zapamiętać, choć bardzo się starał.
Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, na co odpowiedział nerwowym ugniataniem i tak już mocno zmiętego rąbka zgrzebnej koszuli.
- Nie zostaniesz, prawda? - wymamrotał.
- Nie. - zaskoczyło ją, że się domyślił.
- Dokąd pójdziesz? - nie dawał za wygraną.
- Do rodziny. - zniecierpliwienie powoli stawało się widoczne na jej twarzy.
- Może... - materiał koszuli niemal rwał się w stwardniałych palcach - ...odprowadzę Cię tam?
Zdusiła w sobie nagły odruch zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem. To jego spojrzenie zbitego psa, te odciski na rękach, mimo dość młodego wieku, przygarbione już plecy... wzbudzały w niej obrzydzenie. Wymyślił sobie, że z nim zostanie?
Chociaż... towarzystwo na szlaku jest zawsze dobrym pomysłem... pozostało tylko pytanie, jak się go później pozbyć...
Odetchnęła głęboko, podejmując decyzję.
- Wyjadę jutro przed świtem. - rzuciła krótko, po czym zamknęła drzwi, nie chcąc oglądać jego głupkowato uśmiechniętej twarzy. Nie dostrzegła więc tego błysku w oczach, znamionującego kłopoty...

***

Czekał na nią, trzymając w rękach nie wiadomo skąd wyciągnięty płaszcz. Troskliwie zarzucił jej go na ramiona, okryte jedynie koszulą i znalezionym w chacie pledem. Skinęła jedynie głową, nie zamierzając okazywać większej wdzięczności. Znów nie zauważyła spojrzenia, jakim ją obrzucił. Poszła, nie oglądając się za siebie, usłyszała jedynie jego ciche kroki, gdy ruszył za nią.
Przez cały dzień niemal nie odzywali się do siebie. Chłop co prawda próbował przez chwilę coś jej opowiadać, ale nie odzywała się, więc zmilczał wreszcie. Na pytania też nie odpowiadała, więc w końcu przestał je zadawać.
Pierwsza noc upłynęła spokojnie. Po drodze minęli ślady po wygasłym ognisku, na którym nadal tkwiła patelnia ze zwęglonym śniadaniem. Reszta jej rzeczy była rozwłóczona wokół... więc nie trudziła się ich zbieraniem.
Kolejny dzień był równie monotonny, co poprzedni. Spokojne tempo marszu, niemal niezmienne widoki, idący za nią chłop, który zdawał się być tylko kolejnym elementem krajobrazu.

W środku nocy obudził ją lekki ucisk na plecach i piersi i alarmujące syczenie kocura. Źródłem problemu okazał się jej niegroźny, milczący towarzysz. Był lekko pijany, w jego oddechu czuła podłą wódkę.
- Nie szarp się, to i przyjemnie Ci będzie... - zaślinił jej ucho, jednocześnie usiłując podciągnąć jej spódnicę do wysokości bioder. Zesztywniała, ale po chwili rozluźniła się. Zgodnie z założeniem, odebrał to jako niemą zgodę na wszystko, co mu się zamarzy. Zarechotał.
- Rano wrócimy do wioski... zostaniesz ze mną. - czuł się panem sytuacji
- Mhmm... - zamruczała, odwracając się miękko i powoli, by ułożyć się przodem do niego, a przy tym podciągnęła spódnicę jeszcze wyżej...

Tego ją skurwiel nauczył. Nigdy nie bądź bezbronna... Nóż, który znalazła w chacie starej był niesamowicie ostry... a ona umiała się nim posłużyć. Precyzyjnie.
Ruszyła w noc, zanim krew zwabiła drapieżniki.

***

Kemperbad z daleka witał ją odgłosami lin przechodzących przez kołowrotki, krzykiem rybitw, okrzykującymi się marynarzami i tą charakterystyczną mieszanką zapachów świeżości i rozkładu.
Rzeczy pozostawione w “Ex Corde”... były w komplecie. Nie tknięte. Staub podobno pojechał jej szukać, ale nie wierzyła w to zbytnio. Podziękowała, hojnie odwdzięczając się za przechowanie dobytku. Równie hojnie odpłaciła się za konia, którego na jej prośbę zdobyli.
Wizytaję niejakiego Gottarda von Wittgenstein, który miał prowadzić jakieś rozmowy z Radą Kemperbad i przebywającym wtedy w mieście baronem Otto von Boormanem z cesarskiego dworu w Altdorfie, przegapiła. Jednak klucz nadal miała... sięgnęła do sakwy, by mu się dokładniej przyjrzeć... ale go nie znalazła. Zirytowana wyrzuciła wszystko na łóżko, by jeszcze raz przejrzeć wszystkie drobiazgi.
Nic.
Klucza tam nie było...

- Masz to?
- Mam...


Zaklęła i ze złością zrzuciła wszystko z pościeli. Niewielkie lustereczko w kościanej oprawie pękło na dwoje, puderniczka ocalała tylko dzięki temu, że spadła na grzbiet wygrzewającego się w słońcu Dieta.
Kolejny skurwiel w jej życiu, który wykorzystał ją do własnych celów i porzucił, gdy przestała być potrzebna.
Jednak pozwoliłaby mu z tym żyć, gdyby nie zabrał jej tego, co z takim poświęceniem zdobyła. Co było jej przepustką do lepszego życia, do władzy i potęgi. Dla niej... i dla dziecka, które radośnie kręciło się w jej łonie.

Nie była specjalnie zaskoczona, że herb, który widziała na liberiach pod Grauweindorfem był identyczny z tym, który odnalazła w bibliotece pod nazwiskiem “Wittgenstein”.
Poczytała sobie nieco o ich rodzie. Dagmar był dziwakiem, który trzymał się na uboczu, ku obopólnym zadowoleniu. Ale też był astronomem... jeśli rzeczywiście to on znalazł meteoryt...
Omal nie rozdarła stronicy, którą właśnie czytała.
Więc ten wąsaty to musiał być Gottard... ale gdyby miał w posiadłości skrzynię ze spaczeniem, niemożliwością byłoby utrzymanie tego w tajemnicy przez tyle lat. A i poszukiwania klucza zapewne byłyby wcześniej przeprowadzone..

Poczytała sobie jeszcze o Wittgensteinach, ale nic ciekawego nie znalazła. Włości rodowe były na południe, ale zamówienie szło na północ... więc musi się rozejrzeć na północy.

Jaki z tym wszystkim miał związek Tonn... czy może Tonnenberg?
Co wiedział o tym wszystkim Boorman?
Jeśli znajdzie skrzynię, znajdzie też odpowiedzi. Bo że się spotkają, nie miała wątpliwości.

***

Znów wyruszała o świcie, jednak tym razem konno i w towarzystwie trójki najemników.
Pora zdobyć to, co jej przeznaczone...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline