Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-07-2013, 15:44   #191
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Kiedy wrażenie zamieniło się w pewność, postanowiła rozwiązać idący za nimi problem. Po swojemu, czyli sama. Plan rzecz jasna miała od razu. Zaczai się, a jak śledzący ich łapserdak z nią zrówna, ona grzecznie wyjdzie i równie grzecznie zapyta, czego mianowicie od nich chce. Plan nie grzeszył subtelnością, ale nie przychodziło jej do głowy jak to można zrobić lepiej.
Trudno było sobie wyimaginować, z jakiego powodu śledzi ich jakiś… cesarski urzędnik? Mężczyzna, którego spotkała w drzwiach Czarnych Szczytów zapadł jej w pamięć i łączyła go z obecną sytuacją. Niestety to, co pierwsze złodziejka obstawiała, jako przyczynę kłopotu, spoczywało głęboko w jej plecaku. Mniejsze z jajek, bardzo cenne, z pewnością warte poważnego śledztwa. Oczywiście miała nadzieję, że się myli.

Ale plan uległ modyfikacji. Zresztą, jeśli to był ten sam urzędnik, co wyglądał jakby do śniadania siadał w kapciach, a na spacery jeździł powozem, to umiejętności skradania się miał opanowane zadziwiająco dobrze. Mógł wiec kryć i inne niespodzianki. Sylwia poprosiła o pomoc Dietricha.

Miała mało cierpliwości, ale nie każde miejsce nadawało się na zasadzkę. Sarkała więc pod nosem, na reiklandzkie krajobrazy, na pogodę i na komary i w końcu zdecydowała się w końcu zaczekać przy wąskiej ścieżce. Z jednej strony ograniczał gęsto porośnięty zaroślami pagórek, z drugiej teren spadał gwałtownie w dół do długiego bezodpływowego jeziorka, w którym wodę ciężko było dojrzeć zza trzcin, wodorostów i omszałych pni.

Poprosiła Dietricha żeby ukrył się pierwszy, ona dwadzieścia metrów dalej. Jako że właściwie każdy instynktownie ucieka w stronę, z której przyszedł, gdyby mężczyzna zaczął wiać, to prosto na ochroniarza. Jednocześnie zaproponowała, żeby Dietrich pozostał w ukryciu, póki sytuacja nie będzie wymagać interwencji, albo Sylwia nie da mu dyskretnie znaku, że czas zastraszać liczebnością.

Ujrzała go po dobrych kilkunastu minutach. Późno. Musiał być albo bardzo dobry, albo bardzo obawiać się wykrycia...
Poruszał się szybkim tempem. Wyciągnięte kroki, czasem nawet susy. Spod kaptura w jaki wyposażona była peleryna dochodziło co jakiś całkiem wyraźne, spontanicznie rzucone przekleństwo. Wyglądał jakby chciał nadgonić odrobinę oddział krasnoludów, lub po prostu jak najszybciej zejść z traktu. Minął Dietricha nie zauważając go. Ochroniarz wcześniej go nie widział. Zawierzył Sylwii na słowo. Choć możliwym też było, że wiary nie dał, a jedynie miał ambicję nie dopuścić by po raz kolejny złodziejka znów się gdzieś zawieruszyła i wpadła w jakieś tarapaty. Tak czy inaczej, teraz na pewno go widział. Tego samego, którego opisała mu Sylwia. Wkurzonego z Czarnych Szczytów.

Odczekała aż przejdzie jeszcze kawałek i wyszła ze swojej kryjówki stając na środku drogi przed znieruchomiałym z zaskoczenia wąsaczem.
- Czemu za nami leziesz? - rzuciła mu krótko.
Przez chwilę milczał tylko z otwartą do połowy gębą, ale zaraz zaczął mówić. Niestety nie w temacie, któryby Sylwię interesował.
- Kurwa... - mruknął raczej do siebie niż do niej - Jebię, jebię, jebię... ale gówno...
Potem spojrzał na nią tym samym nieprzyjaznym wzrokiem.
- A tobie co do mnie? kurwa...
Wyglądał na niezdecydowanego. Z widocznego uzbrojenia miał tylko zatknięty za purpurowy pas, sztylet. Nie sięgał mimo to po niego. Ostatecznie widząc, że Sylwia nijak nie zamierza zejść z jego drogi i wyraźnie czeka na odpowiedź, zaczął się cofać. Klnąc przy tym nieprzemiennie i nieprzerwanie. Zatrzymał się dopiero gdy na drogę za nim wyszedł Dietrich.
- Napadać? Pierdolę, pierdolę, pierdolę....
Odwrócił się w stronę Sylwii. Potem znów na Dietricha i na koniec znów na Sylwię...
A potem zerwał się tak prędko, że ledwo oboje zdążyli zareagować. Dietrich przymierzył i przyłożył. Złodziejka nabrała tylko powietrza w usta, gdy oprawiona kastetem pięść ochroniarza wbiła się wąsaczowi w brzuch tak mocno, że nie trzeba było poprawiać. Mężczyzna skulił się w pół i opadł na ziemię. Spieler natychmiast pochylił się i bez poszanowania dla stanu wąsacza, brutalnie szarpnął go za ramiona, wykręcając je do tyłu tak, żeby rozprostował się frontem do Sylwii.

Dziewczyna skrzywiła się. Mocno oberwał, może starczyło go spoliczkować. No ale Dietrich sam czasem nie wiedział ile ma siły w łapach. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się i do tej myśli, i do ochroniarza.
A potem głęboko westchnęła. Tyle dobrego, że nie wyglądało, żeby galant szedł właśnie za nią.
-Kogo śledzisz? –Zapytała. – Po prostu powiedz. Inaczej jeszcze trochę oberwiesz, ale bez przesady, nie jesteśmy oprawcami. No i zostawimy cię tu samiutkiego. Bez gaci. Z nożykiem, żebyś miał szanse z goblinami, co grasują w okolicy. Tymi, co zrównały z ziemią sześć farm. Na pewno słyszałeś. I jeżdżą na wielkich wilkach.
Uniósł szybko głowę na wzmiankę o wypuszczeniu i ocenił Sylwię taksującym wzrokiem, ale zaraz znów pokraśniał na gębie.
- Gobliny... w dupie mam jakieś pizdowate gobliny... I was też. Chuj, chuj... Do Biberdorfu szedłem. A wy mnie napadliście. Macie bić? Bijcie.

-No dobrze –dziewczyna pokiwała głową. Do Biberdorfu, nie za nami. A powiesz po co? I pozwolisz, że spojrzę, co masz w kieszeniach?
Oczywiście nie czekała na żadne pozwolenie, za to syknęła na pierwsze przekleństwo.
- No uspokój się. Jeśli naprawdę nie masz nic do nas, to i my nie mamy nic do ciebie. Musimy tylko się przekonać.

Warknął coś niewyraźnie w odpowiedzi czego nie zapomniał okrasić zwyczajową kurwą i szarpnął się w uchwycie Dietricha. Bezskutecznie. Sylwia ostrożnie, acz dokładnie przeszukała pojmanego...

Przede wszystkim znalazła spory pakiet pamfletów prześmiewczych przedstawiających krasnoludy i sigmaryckie kapłaństwo jak moczymordy, grubasy, sknery, ciemiężyciele i podwaliny zła, jakie toczą lud Imperium. Dzięki całkiem udatnym ilustracjom nie musiała wcale czytać haseł im towarzyszącym. Sylwia pobladła , gdy je oglądała. Było też pudełko metalowe wielkości niewielkiej szkatułki. Bez wieka i bez bocznej ścianki, przez co widać, że wnętrze pudełka jest puste. Do tego kałamarz z atramentem i pióro, sztylet, sakiewka z 22 złotymi koronami i 10 srebrnikami. Pół bochenka chleba i trochę suszonego mięsa.
-No to jednak mamy konflikt. - Sylwia spojrzała na mężczyznę zimno i nieprzyjemnie. - Nie lubimy takich, co szczują ludzi przeciw krasnoludom. Bo miernoty takim wierzą. A potem te miernoty biją i gwałcą nasze przyjaciółki. Więc jak już powiedziałam mamy konflikt. Teraz masz prosty wybór. Po pierwsze za każde przekleństwo dostaniesz od mojego przyjaciela w zęby. Po drugie opowiesz nam, w jakim celu wędrujesz. Wtedy może nie powiesimy cię na drzewie. Darujemy sprawiedliwą karę za gwałt i pobicie. No. Już. Zacznij od ciekawostki. Po jakie licho targasz ze sobą to ciężkie żelastwo? –Sylwia pokazała na szkatułkę.
Coś zabulgotał, ale nie klął. Przestał się odzywać. Czekała dobrą minutę.
Nie spojrzała już na przepytywanego.

- Wieszamy – powiedziała zimno do Dietricha.

***

Dogonili grupę w samą porę, bo była potrzebna na zwiadzie. Podzieliła się z Hulffim obowiązkami i szybko wrócili z wieściami do reszty.
Gomrund z zafrasowaną miną przedstawił im plan ataku. Sylwia choć naprawdę nie cierpiała czekać, no cóż… z wisielczą wesołością roześmiała się na słowa Ericha. Podzialała jego opinię, że plan Gomrunda jest słuszny. Przelotnie tylko spojrzała na Dietricha, czy bardzo mu nie w smak zostanie w obwodach.
- Niestety, my ludzie w ciemności możemy potykać się o własne nogi. Więc faktycznie… no należy zabezpieczyć te wejścia szybów. Ktoś musi. Ale Gomrund, może jednak przyda się Wam w środku zwiadowca? A Ty zostawiasz i mnie i Hulffiego. Tu na zewnątrz, zamiast którego z nas, może powinien zostać ktoś dobry w kopaniu. Znaczy w górnictwie. Bo gdyby jakiś korytarz się zawalił … –tu odstawiła, jaki dziwny taniec, trzy obroty przez lewe ramię, dwa przez prawe i dłonie złożone w geście Ranalda – Ci z zewnątrz będą musieli pomóc.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 25-07-2013, 00:25   #192
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Z piwnicami miewał w życiu do czynienia, raz czy dwa trafiły się nawet jakieś katakumby, a całkiem niedawno zwiedzał bez przyjemności kanały zacnego Bögenhafen. Na kopalniach nie znał się jednak lepiej niż na goblinach. Kiedy Gudrun wyciągnęła mapę, stanął sobie z boku, gotowy wysłuchać spokojnie napływających z różnych stron mądrości. I przekonany, że Gomrund znajdzie zastosowanie dla jego talentów.
Ale już po pierwszych słowach krasnoluda wysoko uniesione brwi pobruździły Spielerowi czoło. W końcu i kolczugę, i hełm przytargał tutaj z myślą o zejściu pod ziemię. Do głowy by mu nie przyszło, że między Julitą a dwudziestoma beczkami wina zostawił tylko niepozornego chłopaczka po to, żeby samemu usadzić się przy dziurze w ziemi i wyglądać w niej gobliniej łepetyny jak ryby w przeręblu. Coś tam nawet mruknął ponuro pod nosem, ale zaraz potem odchrząknął z zakłopotaniem i pośpiesznie szczęknął mieczem w pochwie, niby sprawdzając, czy trzyma się w niej, jak należy, choć wiedział, że tak.
To był dobry miecz. Sam pewnie nigdy by sobie takiego nie kupił, ale musiał przyznać, że Sylwia wybrała właściwie. Szeroki, z podwójnym zbroczem i przysadzistym jelcem. Niezbyt długi, poręczny, ale przy tym odpowiednio masywny. Świetnie leżał w dłoni, jeśli tylko nie brakło w niej siły, i dużo mógł w takiej zdziałać.
Tyle że Gomrund kolejny raz pokazał, że przydomek zawdzięcza raczej czuprynie niż temu, co pod nią. Łeb może Płomienny, ale solidnie osadzony na karku i zdatny nie tylko do łamania nosów. Co prawda Spieler wzrostem nie wyróżniał się specjalnie z brodatego towarzystwa, ale w mroku wcale nie widział dzięki temu lepiej niż reszta długonogich. W przeciwieństwie do krasnoludów i – jak mu się zdawało – goblinów. Erich miał rację, raczej niewielki byłby pożytek z całej załogi Świtu w kopalni.

– I pomogą, jak będzie trzeba – skwitował naradę, przypatrując się bacznie złodziejce.

Kiedy zdecydowała, bez słowa grzmotnął wąsacza łokciem w nery, aż mu dech zaparło, obrócił, złapał za koniec pasa i pchnął do przodu. Potem znów obalił skołowanego na ziemię, przygniótł kolanami i skrępował ręce i nogi purpurową wstęgą. Nie żałował przy tym wszystkim siły ani własnych gnatów. Tak, żeby kurewsko bolało. A wyglądało jeszcze gorzej.
Dźwignął się ze stęknięciem na nogi, podszedł do Sylwii, rzucił kilka cichych słów, rozglądając się krytycznie po najbliższych drzewach. Potem wrócił i rozwiązał więźniowi nogi. Szarpnął go w górę i bezceremonialnie zwlókł ze ścieżki. Z rozmachem trzasnął jego łbem o pień, żeby w spokoju popracować przy węzłach, po czym podciągnął się sprawnie na drzewo i zaraz opuścił się z powrotem, uwieszony końca pasa. Zaparty nogami w najniższe konary, zamotał go, postękując, na grubym sęku. Zeskoczył z chrzęstem kolczugi na ziemię, chwycił Sylwię pod ramię i pociągnął za krasnoludami.
Z tyłu, tuż nad niedbale wbitym w ziemię sztyletem, kołysały się łagodnie trzewiki, ledwie wystające z fałd opadniętych portek. Spieler miał pewność, że jeśli nie podejrzany przeciąg w dolnych, to nieznośny ból w górnych partiach ocuci w końcu wąsacza, a nie życzył sobie słuchać jego jęków i złorzeczeń. Bo choć przed chwilą równie dobrze wiedział, że nie zamorduje bezbronnego durnia za to, że nienawidzi i gada głupoty, po raz wtóry nie chciał tego sprawdzać.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 25-07-2013 o 00:40. Powód: "opadniętych"
Betterman jest offline  
Stary 25-07-2013, 13:49   #193
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Kiedy spojrzenie chłopa zaczęło podążać za nią zbyt często i zbyt uważnie, wiedziała już, że czas wyruszyć w drogę. Widziała w jego oczach, że jej zaokrąglony brzuch w niczym mu nie przeszkadza... wręcz przeciwnie. Pod pozorem troskliwości próbował ją dotykać...
Była pewna, że dla jakiejś dziewki będzie dobrym mężem. Przynajmniej do momentu, gdy zacznie pić. Ale ona była Marą Herzen. Jej nie było pisane takie życie.
Nader często odwiedzała ją również “babcia”, niby to pytając o zdrowie, niby przynosząc ziołowie mieszanki na bóle i upływ krwi... ale za każdym razem wyciągała rękę po więcej i więcej. Zbyt dobrze rozumiała, co się stało tamtego poranka. Wydawało się nawet, że wie więcej, niż Mara mogła przypuszczać.
Jej milczenie kosztowało jednak zbyt dużo...

Znachorkę znaleziono na jej własnym sienniku, spokojną, jakby jeszcze spała. Tyel, że już zimna była. O złocie w jej tajnej skrytce nikt nie wiedział, nikt więc nie zauważył jego braku. Poza tym w obejściu chaty nic się nie zmieniło... więc i debatować nie było nad czym. Ot, starowinka z niej już była, to i dusza udała się w końcu do Morra, porzucając ciało.
Marze zaproponowano jej chatę. Niech spokojnie doczeka rozwiązania, wygląda na taką, co i czytać potrafi, a “babcia” księgi miała i... może Marusia co z nich wyrozumie? Może się czego nauczy i zostanie...?
Śliczna twarzyczka, rumiane policzki i te jej złote loczki sprawiły, że wieśniacy zaakceptowali ją bezwarunkowo i traktowali jak swoją. Zwłaszcza, że tyle tu tragedii ostatnio, a ona jedna, uratowana... nikomu przez myśl nie przeszło, że może mieć z tym coś wspólnego.
Na te wszystkie zapewnienia ogarniał ją zawsze pusty śmiech, ukrywany jednak starannie pod maską wdzięczności.
Sam pomysł, by miała spędzić w tej dziurze resztę życia był absurdalny... dusiła się wśród tych pustych twarzy, wśród chat stojących niemal jedna na drugiej... życia uzależnionego od kaprysów pogody. Harówki do śmierci...
...ale księgi? Nie zwróciła na nie uwagi. Jaka była szansa, że starucha trzymała w chacie coś użytecznego?
Obiecała, że się przyjrzy. Tylko tyle i aż tyle. Jedna noc spędzona w stojącej na uboczu chacie.

Zabrała się za przeglądanie dobytku starej, kiedy wszyscy wreszcie sobie poszli. Zapasy na kilka tygodni, mąka, sery, wędzone mięso... powodziło jej się lepiej, niż całej reszcie wioski. Przydadzą się na drogę. Pęki suszonych ziół, kamienne słoiczki z maściami... nic szczególnego. Dopiero za prowizorycznym przepierzeniem zobaczyła niewielką półkę, na której leżało kilka mocno sfatygowanych tomów. Jakiś leksykon, ręcznie pisany. Charakter pisma zmieniał się co jakiś czas, więc doszła do wniosku, że spisywały go kolejne znachorki lub znachorzy. Pewnie tkwił tu od wieków, uzupełniany przez kolejnych mieszkańców chaty. Księga guseł i zabobonów, w której Mara z rozbawieniem dopatrzyła się prób wzywania demonów. Prychnęła, z roztargnieniem drapiąc kocura między uszami. Gdyby przez przypadek udało im się któregoś rzeczywiście sprowadzić... Odłożyła ciężki tom i zabrała się za przeglądanie kolejnego. Kompendium zielarskie skupiające się na truciznach: "In gustatu et herbarum". Autorstwa jakiegoś altdorfskiego kapłana Vereny. To akurat dobrze znała w oryginale, więc nie trudziła oczu czytaniem fatalnego tłumaczenia z klasycznego na reiskpiel. No i ostatnie... Romanse i historie kraśne. Okraszona mdłymi ilustracjami pozycja zawierająca dalece niewymagającą prozę mającą na celu dostarczenie czytelnikowi jakiegoś ekwiwalentu podniety. Wzięła niewielki tomik w dwa palce i z obrzydzeniem odłożyła z powrotem na półkę.
Wzięła sobie jednak ręcznie pisany leksykon, odrobinę zaciekawiona, co może w nim znaleźć, a z każdą kolejną zmianą charakteru pisma, zainteresowana jeszcze bardziej...

Ciche pukanie do drzwi oderwało ją od lektury.
Diet głośno zaprotestował, gdy bezceremonialnie zrzuciła go z kolan. Za drzwiami stał ten nieszczęsny chłop, którego imienia nawet nie próbowała zapamiętać, choć bardzo się starał.
Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, na co odpowiedział nerwowym ugniataniem i tak już mocno zmiętego rąbka zgrzebnej koszuli.
- Nie zostaniesz, prawda? - wymamrotał.
- Nie. - zaskoczyło ją, że się domyślił.
- Dokąd pójdziesz? - nie dawał za wygraną.
- Do rodziny. - zniecierpliwienie powoli stawało się widoczne na jej twarzy.
- Może... - materiał koszuli niemal rwał się w stwardniałych palcach - ...odprowadzę Cię tam?
Zdusiła w sobie nagły odruch zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem. To jego spojrzenie zbitego psa, te odciski na rękach, mimo dość młodego wieku, przygarbione już plecy... wzbudzały w niej obrzydzenie. Wymyślił sobie, że z nim zostanie?
Chociaż... towarzystwo na szlaku jest zawsze dobrym pomysłem... pozostało tylko pytanie, jak się go później pozbyć...
Odetchnęła głęboko, podejmując decyzję.
- Wyjadę jutro przed świtem. - rzuciła krótko, po czym zamknęła drzwi, nie chcąc oglądać jego głupkowato uśmiechniętej twarzy. Nie dostrzegła więc tego błysku w oczach, znamionującego kłopoty...

***

Czekał na nią, trzymając w rękach nie wiadomo skąd wyciągnięty płaszcz. Troskliwie zarzucił jej go na ramiona, okryte jedynie koszulą i znalezionym w chacie pledem. Skinęła jedynie głową, nie zamierzając okazywać większej wdzięczności. Znów nie zauważyła spojrzenia, jakim ją obrzucił. Poszła, nie oglądając się za siebie, usłyszała jedynie jego ciche kroki, gdy ruszył za nią.
Przez cały dzień niemal nie odzywali się do siebie. Chłop co prawda próbował przez chwilę coś jej opowiadać, ale nie odzywała się, więc zmilczał wreszcie. Na pytania też nie odpowiadała, więc w końcu przestał je zadawać.
Pierwsza noc upłynęła spokojnie. Po drodze minęli ślady po wygasłym ognisku, na którym nadal tkwiła patelnia ze zwęglonym śniadaniem. Reszta jej rzeczy była rozwłóczona wokół... więc nie trudziła się ich zbieraniem.
Kolejny dzień był równie monotonny, co poprzedni. Spokojne tempo marszu, niemal niezmienne widoki, idący za nią chłop, który zdawał się być tylko kolejnym elementem krajobrazu.

W środku nocy obudził ją lekki ucisk na plecach i piersi i alarmujące syczenie kocura. Źródłem problemu okazał się jej niegroźny, milczący towarzysz. Był lekko pijany, w jego oddechu czuła podłą wódkę.
- Nie szarp się, to i przyjemnie Ci będzie... - zaślinił jej ucho, jednocześnie usiłując podciągnąć jej spódnicę do wysokości bioder. Zesztywniała, ale po chwili rozluźniła się. Zgodnie z założeniem, odebrał to jako niemą zgodę na wszystko, co mu się zamarzy. Zarechotał.
- Rano wrócimy do wioski... zostaniesz ze mną. - czuł się panem sytuacji
- Mhmm... - zamruczała, odwracając się miękko i powoli, by ułożyć się przodem do niego, a przy tym podciągnęła spódnicę jeszcze wyżej...

Tego ją skurwiel nauczył. Nigdy nie bądź bezbronna... Nóż, który znalazła w chacie starej był niesamowicie ostry... a ona umiała się nim posłużyć. Precyzyjnie.
Ruszyła w noc, zanim krew zwabiła drapieżniki.

***

Kemperbad z daleka witał ją odgłosami lin przechodzących przez kołowrotki, krzykiem rybitw, okrzykującymi się marynarzami i tą charakterystyczną mieszanką zapachów świeżości i rozkładu.
Rzeczy pozostawione w “Ex Corde”... były w komplecie. Nie tknięte. Staub podobno pojechał jej szukać, ale nie wierzyła w to zbytnio. Podziękowała, hojnie odwdzięczając się za przechowanie dobytku. Równie hojnie odpłaciła się za konia, którego na jej prośbę zdobyli.
Wizytaję niejakiego Gottarda von Wittgenstein, który miał prowadzić jakieś rozmowy z Radą Kemperbad i przebywającym wtedy w mieście baronem Otto von Boormanem z cesarskiego dworu w Altdorfie, przegapiła. Jednak klucz nadal miała... sięgnęła do sakwy, by mu się dokładniej przyjrzeć... ale go nie znalazła. Zirytowana wyrzuciła wszystko na łóżko, by jeszcze raz przejrzeć wszystkie drobiazgi.
Nic.
Klucza tam nie było...

- Masz to?
- Mam...


Zaklęła i ze złością zrzuciła wszystko z pościeli. Niewielkie lustereczko w kościanej oprawie pękło na dwoje, puderniczka ocalała tylko dzięki temu, że spadła na grzbiet wygrzewającego się w słońcu Dieta.
Kolejny skurwiel w jej życiu, który wykorzystał ją do własnych celów i porzucił, gdy przestała być potrzebna.
Jednak pozwoliłaby mu z tym żyć, gdyby nie zabrał jej tego, co z takim poświęceniem zdobyła. Co było jej przepustką do lepszego życia, do władzy i potęgi. Dla niej... i dla dziecka, które radośnie kręciło się w jej łonie.

Nie była specjalnie zaskoczona, że herb, który widziała na liberiach pod Grauweindorfem był identyczny z tym, który odnalazła w bibliotece pod nazwiskiem “Wittgenstein”.
Poczytała sobie nieco o ich rodzie. Dagmar był dziwakiem, który trzymał się na uboczu, ku obopólnym zadowoleniu. Ale też był astronomem... jeśli rzeczywiście to on znalazł meteoryt...
Omal nie rozdarła stronicy, którą właśnie czytała.
Więc ten wąsaty to musiał być Gottard... ale gdyby miał w posiadłości skrzynię ze spaczeniem, niemożliwością byłoby utrzymanie tego w tajemnicy przez tyle lat. A i poszukiwania klucza zapewne byłyby wcześniej przeprowadzone..

Poczytała sobie jeszcze o Wittgensteinach, ale nic ciekawego nie znalazła. Włości rodowe były na południe, ale zamówienie szło na północ... więc musi się rozejrzeć na północy.

Jaki z tym wszystkim miał związek Tonn... czy może Tonnenberg?
Co wiedział o tym wszystkim Boorman?
Jeśli znajdzie skrzynię, znajdzie też odpowiedzi. Bo że się spotkają, nie miała wątpliwości.

***

Znów wyruszała o świcie, jednak tym razem konno i w towarzystwie trójki najemników.
Pora zdobyć to, co jej przeznaczone...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 29-07-2013, 15:26   #194
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Krasnoludy szybkim truchtem wpadły do kopalni. Sprawnie i zaskakująco, jak na taką grupę, cicho. Dopiero gdy ostatni z nich zniknął w ciemnościach tunelu zostawiając za sobą przeszyte bełtami ciała dwóch wartujących goblinów, trzydzieści krasnoludzkich gardzieli ryknęło potężnym głosem. “Khazad ai’ menu! Karak Norn!”. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Z pogrążonego w ciemności dna szybików natychmiast dobyły się zwielokrotnione przez echo wściekłe goblińskie wrzaski, oraz warkot i zawodzenie wilków. Krasnoludy z Khazid Slumbol wbiły właśnie kij w mrowisko.
Sylwia i Markus, oraz towarzyszący im w zastępstwie za Dietricha otyły krasnolud Rombus wyczekująco spoglądali na porośniętą korzeniami i pajęczynami jamę, z której dobiegał zgiełk zaciętej walki i ujadanie. Ale... nic się nie działo. Tasak, topór i sztylet czekały na swoją kolej... i czekały... i czekały. A sekundy podczas potyczek łatwo stają się minutami...
Konrad, Erich i Hulfi za to nie mieli ani trochę okazji do narzekania na nudę. Gobliny wyłaziły z pilnowanego przez nich szybiku jak robaki. Małe, zwinne, wściekłe. Gramoliły się na zewnątrz kłapiąc zębiskami, tnąc swoimi zagiętymi mieczykami i... najczęściej spadając po jednym, czy dwóch ciosach w dół szybu. Przewaga wysokości jak na razie zdawała się wystarczać do utrzymania zieleńców we wnętrzu kopalni... Choć wszyscy trzej mężczyźni mieli przy tym pełne ręce roboty...

Wewnątrz tymczasem... Wewnątrz zaś nie tylko Gomrund Ghartsson, ale i również Dietrich Spieler, oraz wszystkie krasnoludy z Khazid Slumbol udowadniali plemieniu spod znaku Rozdziawionej Paszczy, że ich ręce iście stworzone są do zabijania...

***

Plan byłego gladiatora od początku został przez wszystkich zaakceptowany. Nawet Azaghal nie miał do niego zastrzeżeń. Przewidywał jakże wyczekiwaną przez brodaczy zieloną rzeź, oraz pachniał wystarczającą dozą zapobiegawczości, by uznać go rzeczywiście za plan “strategiczny”. Co do alternatyw, to napomknięcie Konrada o wysadzeniu wejścia do kopalni, o którym zresztą wspomniał również Gomrund, spotkało się ze stanowczym sprzeciwem. Za istotne natomiast uznano to o czym przypomniał Markus. Zieleńce jak każda społeczność musiały mieć wodza. Umarł Guthbag, niech żyje Guthbag. A śmierć nowego wodza na pewno ułatwi rzeź. Azaghal wiedząc już, że dotychczasowy wódz zginął i nie stało się to z jego ręki, mruknął wówczas, że choćby mu przyszło brodę w tej kopalni pogrzebać, ostatnią rzeczą jaką zobaczy to gówno w zielonej skórze, będzie jego osobista rozdziawiona paszcza...
Na koniec jeszcze Gudrun przychyliła się do pomysłu Sylwii. Wiadomo. Jak to baba babie w grupie samych chłopów. Choć może i niekoniecznie podyktowane to było samą nicią kobiecej solidarności, a rzeczywiście rozsądkiem? Tak czy inaczej nikt się nie sprzeciwił i szybko wybrano zmienników. Dietrich spośród długonogich najbardziej wzdychał ku jatce, a spośród krasnoludów najlepszym inżynierem był niejaki Rombus Hornburg. Ten sam rumiany krasnolud, który zaprosił Gomrunda na rozmowę z Gudrun.

Wartowników sprawnie ustrzelili Hulfi i Erich ze swojej kuszy z wadliwym zamkiem. Dwie trójki szybko wspięły się na górzyste zbocze gdzie znajdowały się ujścia szybików. Gdy tylko zasygnalizowały gotowość, kolumna krasnoludów wpadła do kopalni...

***

Gomrund nie wychylał się. Swoją postawą dawał przykład powierzonym mu przez Gudrun khazadom. Trzymać szyk. Choćby sami Gork i Mork tu przyleźli, trzymać szyk. I trzymali. Zieleńce wbrew nadziejom norsmena błyskawicznie się ogarnęły. Ciemności ożyły setką głosów i pokrzykiwań w szczekliwym języku. Ledwo zdążyli się rozdzielić z grupą Azaghala, zobaczyli jak na ich pozycje z obu stron wybiega cała zgraja tego parszywego robactwa. Zdawało się wręcz, że cała podłoga kopalni ożyła i ruszyła na garstkę krasnoludów. Kłapiąc zębiskami, chrząkając, powrzaskując. Nienawistnie powykrzywiane gęby pod szpiczastymi kapturami. Pałające rządzą gryzienia i krojenie ślepia, które wiedziały, że ich leże zaatakował najbardziej znienawidzony z wrogów... Nadbiegali bez wahania. Na najeżony stalą krasnoludzki kordon. Malejąca odległość powiększała tylko wściekłe wykrzywienie twarzy obu stron. Przyśpieszała tętno. No dalej!

Obie fale zderzyły się z murem. Stal szabel i toporów zazgrzytała, drewno tarcz i puklerzy zatrzeszczało. Krzyki, wrzaski, krew... Śmierdząca, zielona krew... Wszystko naraz zlało się ze sobą w obraz pozornie chaotycznej bitwy. Pozornie gdyż krasnoludy mimo wciąż nowych goblinów, które przeskakiwały nad dotychczasowymi, nie ustępowały ani o krok. Nie ustępował również Dietrich dzierżący w lewej dłoni pochodnię, a w prawej swój nowy miecz. Choć najbardziej widoczny przez ową pochodnię, zdawał się ściągać na siebie najwięcej wrogów. Być może gobliny uznały, że jako człowiek dowodzi głupimi krasnoludami. Być może zwyczajnie drażnił je ogień. Tak czy inaczej kłębiły się wokół niego najgęściej i najzajadlej... Tylko gdzie się podziały wilki? I dlaczego zielonych było tak dużo???

Grupa Azaghala miała pecha. Któż mógł przypuszczać, że losowo wybrana komora zostanie przez gobliny przeznaczona na wilczarnię... Gdy tylko krasnoludy wpadły pomiędzy garstkę pilnujących stada zieleńców, a jeden z pokurczów zdołał otworzyć zagon, przyboczny Wielkiego Młota wiedział, że nie będzie łatwo. Wybijanie wilków, będzie zdecydowanie bardziej czasochłonne. A i frustracja, że miast zieleńców, trzeba będzie uganiać się za kundlami niemała... Ale za późno było na nowe pomysły. By nie ryzykować ataku z tyłu, stado musiało zostać wybite do nogi, nim Wielki Młot ruszy na gobliny... Azaghal klął i ryczał na przemian siekąc i rąbiąc wilcze korpusy... Wiedząc, że gdy on tu się bawi w rakarza, ten norsmen powstrzymuje całą bandę Rozdziawionych Paszcz...

***

Być może była w tym pewnego rodzaju opatrzność losu, że ich szybik nijak nie chciał wypluć ani jednego goblina. Takie klepnięcie po ramieniu jakie sprzedać by mógł Ranald. Sylwia bowiem mimo tego, że właśnie uczestniczyła w bitwie, przed oczami nadal miała wkurzonego wąsacza, którego Dietrich oszczędził, a którego ona gotowa chyba naprawdę gotowa była powiesić. Wkurzył ją. Że nic nie powiedział mimo tego co mu groziło. Gapił się tylko. I sapał jak pies ze strachu gdy powiedziała, że wieszają. Ale niczego nie rzekł. Durny podżegacz. Durny i beznadziejny. Na charyzmę to chyba się z ogrem pomieniał. Kto by dla takiego ucho nadstawiał? Nie chciała o tym myśleć. A jednak myślała. Jakby Ranald klepnąwszy ją po ramieniu, szturchał ją teraz łokciem w bok by zwrócić na coś uwagę...

I zwrócił. Choć nie do końca na to na co by się spodziewała... Zamyślona Sylwia uniósłszy spojrzenie dostrzegła ich. Grissenwaldczycy. Kierujący się jej spojrzeniem, dostrzegli ich również Rombus i Markus. Ludzie. Kobiety i mężczyźni. Dozbrojeni jak typowe pospolite ruszenie w kto co ma. Pały, widły, rohatyny, miecze, włócznie, łuki. Zbierali się w bezpiecznej odległości od kopalni gdzie niedawno Gomrund opracowywał plan natarcia. Z daleka złodziejka rozpoznała chyba tyczkowatą sylwetkę Karela Strassdorfera...

***

Coś chyba w kopalni szło nie tak, bo goblinów miast ubywać wciąż przybywało! Zadowolony wcześniej ze swojej jak mniemał bezpiecznej fuchy, Erich zaczynał coraz bardziej obawiać się co do powodzenia gomrundowego planu. Zieleńce wspinały się jedne po drugich i za nic nie chciały ustąpić. A usiekli z Konradem i Hulfim już co najmniej kilkunastu. Nie mówiąc już o tym ilu ranili. Krasnoludzki szybik mimo to zdawał się tłoczyć wciąż nowe. Tak samo wściekłe, zwinne i szybkie! Co gorsza co jakiś czas z głębi wylatywał jakiś pocisk! Jakby z dmuchawki wystrzelony. Odskakiwali wówczas od szybiku, ale w tym samym czasie na powierzchnie gramoliły się już nowe gobliny!
Hulfi młócił cepem na lewo i prawo. Stał najbliżej wylotu. Znać było, że za nic nie zejdzie z powierzonej mu pozycji. Nagle jednak krasnolud zachwiał się niebezpiecznie... Dwie zielone szkarady ucapiły go za nogi i pociągnęły mocno w dół.
- Bedzie tego tego dziadku! - zawołał jeden z nich i wspinając się z zakrzywionym nożem po swoich kompanach ciął osłoniętą tylko skórzanym pancerzem nogę krasnoluda. Hulfi krzyknął i upuścił cep, przechylając się do przodu nad wylotem do szybiku. Gobliny czując, że zaraz wyrwą się z jamy, naparły ze wzmożonymi siłami...

***

Gudrun i jej grupa dopadli do kordonu broniących się, gdy krasnoludy osłaniając się wzajemnie odciągnęły do tyłu kolejnego ranionego zbyt mocno brodacza. Gomrund nawet nie wiedział, czy to nie trup. Zliczył tylko, że to już czwarty... Wiedział już co poszło nie tak. Że Azaghal trzebi wilki. I że jeszcze muszą wytrzymać... Skąpany w zielonej jusze robił co mógł by straty krasnoludów umniejszać. Obserwował gdzie gobliny zyskują przewagę i tam nacierał... W pewnej chwili zobaczył jednak tego, na którym tak bardzo zależało Azaghalowi... Kojarzył tego goblina spod wieży. Mieszaniec. Półork. Do tego cymbał ubrał się w jakieś babskie fatałaszki... Musieli dostać się do wieży! Krzyczał coś do goblinów, a na skutek jego wrzasków prawie połowa wycofała się wgłąb kopali. Sam został pilnując zapału swoich wojowników i czyniąc co jakiś czas jakieś głupie gesty łapskami...

Dietrich nie żałował, że zabrał ze sobą hełm. Gobliny nader często skakały do niego. Rzucały kamieniami. Atakowały bez ustanku. Nie sposób było odetchnąć choćby na chwilę chociaż! Ale radził sobie. Pokaleczony i podrapany. Ale jednak radził. Przewaga długości ramion pozwalała przetrwać. Utrzymać wściekłych przeciwników na dystans... I wtedy usłyszał to. Stempel obok którego stał zadrżał... zatrzeszczał i gwałtownie pękł z trzaskiem jakby to był patyk jaki, a nie gruby dębowy pal. Czarny węglowy pył posypał się z sufitu... Coś gdzieś w ścianach zatrzeszczało, coś zaszurało... Krasnoludy z niepokojem spojrzały na sklepienie...Bliźniaczy stempel po drugiej stronie korytarza zaczął trzeszczeć nieprzyjemnie
- Zawali się... - szepnęła gdzieś blisko Gomrunda Gudrun.
Tylko gobliny zdawały się tym w ogóle nie przejmować...
- Przynieście nowy stempel z zewnątrz! - zawołała córa Wielkiego Młota.

***

Markus, który wychylił się z zarośli by przyjrzeć się placykowi przed kopalnią zobaczył właśnie jak z wejścia do kopalni wybiega jeden z krasnoludzkich górników. A po chwili pada na ziemię pomiędzy martwymi goblińskimi wartownikami przebity dwoma strzałami. Kilku mężczyzn z grissenwaldzkiej milicji zajęło pozycje przy hałdach...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 29-07-2013, 18:06   #195
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Na Sigmara! - warknął Konrad.
Jakiś kretyn nazwał to ustrojstwo 'szybikiem', a zapomniał powiedzieć, jaki wielki jest wylot tej cholernej, prowadzącej do wnętrza kopalni dziury w ziemi.
To nie było tak, że raptem jeden mizerny goblin zdoła się przecisnąć. O nie. Z punktu widzenia Konrada zdawać się mogło, że dwa-trzy naraz są w stanie wspiąć się po szczebelkach i próbować wyleźć na zewnątrz.
A na dodatek mnożyły sie jak króliki. Na miejsce jednego pojawiały się dwa kolejne, a broniącej wylotu szybu trójce co rusz zdawało się, że trzy pary rąk to trochę za mało.

Kolejny goblin, cięty przez łeb, poleciał w dół. I chyba - szczęśliwie dla tych 'na górze' - pociągnął za sobą jeszcze kogoś, bowiem do jednego wrzasku dołączył kolejny - nieco cichszy.

Korzystając z chwili przerwy w naporze od dołu Konrad skinął na Hulfiego. Razem chwycili solidny kamień, leżący obok wylotu szybu. Popchnęli...
Kolejny wrzask zaświadczył o powodzeniu akcji.

Sukces gonił sukces, a goblin - goblina.
Mimo wspólnych wysiłków wylew goblinów nie ustawał. Całkiem jakby na dole stał jakiś magik i wyciągał z kapelusza goblina za goblinem. A co jeden wylazł z kapelusza, od razu zaczynał się wspinać się po drabince do góry. Na złość broniącym wyjścia.

Szybki cios.
Czerwona krecha pojawiła się na czaszce goblina, a jej właściciel krzyknął, przewrócił oczami i z wrzaskiem poleciał w dół.
- Musieliście budowac takie solidne drabiny? - Konrad zwrócił się do Hufiego.

Krasnolud nie zdążył odpowiedzieć. Jakieś sprytniejsze gobliny chwyciły go za kostki i pociągnęły...
Konrad chlasnął goblina po nadgarstkach. Ból okazał się silniejszy od zapału i zielony cwaniaczek wypuścił nogi krasnoluda z serdecznego uścisku.
- Eryk, walnij tamtego!
Chwycił krasnoluda za pas i pociągnął z całej siły do tyłu.
Szarpnięty Hulfi zatrzymał się w połowie drogi w dół.
Może gdyby goblin zaryzykował własnym życiem, gdyby trzymając krasnoluda skoczył w dół, może by mu się i udało pociągnąć za sobą Hulfiego. Ale zielonoskóry postanowił nie opuszczać w miarę bezpiecznej drabiny, co nie tylko utrudniło mu ściągnięcie Hulfiego, ale i zablokowało kolejne gobliny.

Krasnolud otrząsnął się z zaskoczenia.
Gdy tylko przestał mu grozić natychmiastowy upadek Hulfi wyciągnął zza pasa nóż, a potem wbił go w łapę trzymającego go goblina. Ten poleciał w dół, zabierając nóż ze sobą.
- Mój nóż! - wrzasnął Hulfi. - Oddawaj, złodzieju!
Wiązanka barwnych krasnoludzkich przekleństw i wyzwisk popłynęła w dół szybu.
Hulfi schylił się po swój cep i w sekundę później kolejny goblin dostał po łbie i poleciał w dół.
 
Kerm jest offline  
Stary 30-07-2013, 00:55   #196
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Tak ładnie żarło… że aż zdechło.
Psia ich mać!





Dość szybko okazało się, że Gomrund Płomienna Dupa w pierwszej potyczce jako dowódca popełnił kilka zasadniczych błędów. Po pierwsze podzielił i tak niezbyt liczne siły. Po drugie nie pomyślał o takiej oczywistości jak to, że jeźdźcy mają dla swoich wierzchowców wydzielone osobne miejsce… jak się okazało nawet zapchloni, zielonoskórzy jeźdźcy wilków. Po trzecie nie doszacował wrogów… Niestety okazało się, że to co mógł zobaczyć pod wieżą albo nie było całą bandą albo w międzyczasie z gór zeszło kolejne dziadostwo. To czego mu nie zabrakło to pomyślunku… już raz te maszkary skopały mu tyłek i nie miał zamiaru dać sobie obciąć kolejnego kawałka brody… czy czego innego. Dlatego Gomrund był daleki od składania broni i załamywania rąk.

- Wy wągry wyciśnięte z obsranej rzyci, no chodźcie do mnie! Darł się Norsmen prowokując wrogów. – Chodźcie, flaki wam powypruwam! NOOOOO DALEJ jeden z drugim! Krasnolud obleczony w płytowy pancerz, z hełmem zatkniętym głęboko na głowę schował się za okrągłą tarczą wielkością nieomalże pawężowi równą. Stał niewzruszony naporem co i rusz to nowej fali zielonej agresji. Ramię zaopatrzone w topór jaki mu sprezentowali bracia z Khazid Slumbol pokryty był cały goblinskimi wnętrznościami. Jucha gęsto kapała. Móżdżek przylegał. Wątróbka czy nereczki już spadły na ziemię… oberżniętych i przetrąconych kulasów nawet nie liczył. Najważniejsze dla niego było nie dać się zepchnąć. Odgryzał się jak mógł. Wiedział, że każdy cios na głowę czy korpus kończył praktycznie podły nędzny żywot. Ale jak oberżnął nogę czy chociażby obalił po ciosie jednego z drugim to i tak wystarczyło. Resztę robili zieloni współbracia… tratowali i deptali swoich nie zważając na ich jęki. I dobrze tak tym mendom z zielonymi zadami.

Strop miał się im walić na łby. Zielona rzeka chciała ich ogarnąć i połknąć. Sił i obrońców ubywało. I wtedy go zobaczył. Tego mieszańca. Pół orka pół trupa! Stał tam jak jakaś lafirynda w kiecce i wymachiwał łapskami… ten sam, który odebrał mu rodowy miecz. Ten sam, któremu przyobiecał śmierć! Zacisnął mocniej drzewiec w dłoni. Rozłupał kolejny czerep. Postąpił kolejny krok… Markus i Azaghal mieli rację. Zatłucze, wypatroszy, wytrzewi, ukatrupi czy cokolwiek zrobi temu wypchanemu workowi łajna i morale padnie. Wiedział… Wiedział, że takich jak on przegryzał między kolejkami spirytusu. Przeżułby go i wypluł. Gdyby tylko miał szansę… ale nim by do niego doskoczył to już by miał przy sobie z pięć albo i dziesięć innych zieleńców. Złamałby szyk. Wpuścił kogoś w wyłom! O nie. Nie!

Wrócił do szyku.

Gudrun potwierdziła to co i on wiedział. Kilka dekad w kopalni robiło swoje. Stemple w korytarzu do komory umownie przez nich zwanych trójką trzeszczały niczym łóżko nowożeńców. Słyszał jak szefowa kogoś odesłała po stempel. Wiedział, że kolejna broda upadła. Wiedział, że grupa atakująca jeszcze nie uporała się ze swoimi kłopotami. – BRACISZKOWIEEEEEE! Dawać olejem w nich! Palić ogień i w skurwysynów! Zawczasu przygotowane flaszki po alkoholu przyjemnie teraz rozchodzącym się w krasnoludzkich mięśniach doczekały się swojej szansy. Z zatkniętymi w szyjki szmatami były gotowe do podpalania i rzucania. Początkowo myślał, że będą one przeznaczone dla sierściuchów dla większego zamętu… jednak jak nie było wilków to cóż. Nie ma na co czekać. Ogień zrobi swoje. Nie spali nikogo. Poparzy i ostudzi… da im sapnąć na moment. Da odpocząć rękom! Miał nadzieję ludziki z góry już też zaczęli spuszczać płonące szmaty i flaszeczki tak jak im przykazał… chociaż sądząc po ilościach zielonych robaków w jaskini to nie mieli za dużo roboty.

Siuuuuup i dup. Z trzaskiem kruszonego szkła lądował na skałach… jedna, druga, trzecia… flaszek nie było wiele ale zadziwiły sałatę. Któremuś się zapaliła nogawka inny się przewrócił. Większość rzecz jasna odskoczyła… ale dało im to chwilę spokoju. – Gudrun, bierz wszystkich z wyjścia i cofamy się do Azaghala. Ci z szybów dadzą radę. JUŻ!

- Krok w tył! Kiedy przestąpił swój czuł, że oparł się o czyjąś tarczę. – KROK W TYŁ! Warknął głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Ze wszystkiego złego wolał się cofnąć. Z goblinami było jak z żyłą wodną, którą się niespodziewanie otwarło. Biła z zaskakującą siłą. Tama trzeszczała i w końcu by pękła. Trzeba jej było dać upust. Zamknąć jeden korytarz ale poświęcić inny. Musieli zgarnąć tych co byli w obwodzie, a ludzie z góry będą mieli dość czasu, żeby się wycofać… Na te skałki nie tak łatwo było się wspiąć… a grupa Sylwii miała bardzo dobry widok na wyjście. Zorientują się… muszą. Koza sobie poradzi. Musi!

Nie mogli dopuścić do tego aby Azaghalowi weszli na plecy, nie byli w stanie utrzymać dłużej dwóch korytarzy. Cóż… podzielą wroga… cześć ucieknie. Poczekają aż zostanie oczyszczona druga grota i wtedy w pełnej sile przebiją się… a jak nie to zawsze zostają dwa szyby do wyjścia. Kopalnia ich nie zabije.

Czwarty stempel w rozwidleniu do trójki jęknął, stęknął, pękł. Bruzda postępowała. Dziesięć. Dwadzieścia. Pięćdziesiąt, osiemdziesiąt centymetrów… żałosne stęknięcie przetrąconej belki. Koniec. Złamała się. – W tył! Nie było co ratować. Gomrund za dużo lat spędził w kopalni żeby nie wiedzieć, że to się nie ma prawa udać. Jedna podpora padła… zaraz będzie druga. Nie mogą dać się zasypać. Tym bardziej, że podpory na rozwidleniu były mocne… dadzą radę. Padnie co najwyżej jeden strop. Ale nie na nich. Na gobliny… odejdzie im jeden front… dobrze.

- Torgh nie żyje. Ustrzelili go! Wydostali się! Ktoś zakrzyknął… i to utwierdziło tylko Gomrunda, że nie ma innego wyjścia. Muszą się cofnąć. Muszą!

I wtedy strop przysiadł. Potworny huk górotworu. Pył zatykający każdą dziurę. Lata spędzone w kopalniach i wyuczone odruchy pozwoliły im zachować brody na ryjach. Nie widzieli nic… nawet to czy im czego nie przygniotło. Wycie goblinów. Ale oni żyli. Doświadczenie ostrzegło górników w porę…

Bardziej wyczuwał niż widział korytarz do „dwójki”. Stali tam z rannymi za plecami. Postawili nową zaporę. Czuł, że część zielonoskórców w panice spierdziela z kopalni na zewnątrz ile sił w śmierdzących nogach… Rzeka wypływała. Ale to nie był koniec.

Dostał w napierśnik. Nie widział go. Za dużo pyłu. Ale poznał śpiew swojego miecza. Szczęściem ześlizgnął się po pancerzu. Gomrund skulił się za tarczą bo nie widział skąd przyjdzie kolejny cios ostrza wykutego w twierdzy Sjorktraken.

- Czas ci się skończył skurczybyku... Krasnolud powiedział w mrok.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 30-07-2013 o 00:58.
baltazar jest offline  
Stary 31-07-2013, 09:19   #197
 
kymil's Avatar
 
Reputacja: 1 kymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputację
Markus sterczał pochylony nad kopalnianym szybem. Wiatr hulał po zboczu, tedy mężczyzna raz po raz sprawdzał czy pochodnia nie przygasła. A przygasnąć nie powinna, jak bowiem miałby podpalić koktajl ze spirytusu, który dzierżył w ręce? Nijak.
Gomrund wyznaczył im proste zadanie. Jak na razie również bezpieczne. Mieli wraz Sylwią Sauerland i krzatem Rombusem baczyć, by z szyby nie wylazła zielona hałastra.

Oppel splunął prosto w otwartą czeluść szybu. Z dołu odpowiedziały mu wycie i ryki, ale wątpił, by to z uwagi na jego pożółkłą plwocinę.

- Ha! Mordują się jak miło, ale górą nasi - wyszczerzył gębę do pięknej Sylwii. Cieszyła oko Oppela, który uważał się za konesera damskich wdzięków.
"Jak dzika kotka. Da się pogłaskać, a później zwędzi żarcie ze stołu. Tedy pilnuj swej sakwy, chłopie". - uznał po namyśle Markus.

Na głos zaś skwitował.

- Nie jestem gwarkiem, jak co poniektórzy, ale na moje oko zieloni nie wyjdą tędy zanim Gomrund Płomienny Łeb i jego krasnoludzcy pobratymcy nie dobiorą się ostro do ich rzyci.


Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz jego uwagę przykuły krzyki i nawoływania z oddali. Wychylił głowę ze krzaków i dojrzał gromadę Grissenwaldczyków.

- A Ci, tu czego? - zacukał się. - Bajań o skarbach krasnoludków się nasłuchali czy jak? Pomogą nam? - zwrócił się do towarzyszy. - Bo na mój nos, skurwysyństwo ludzkie granic nie zna, więc poczekają aż krasnoludy się wykrwawią, a wtedy dzielne chłopy z Grissenwaldu wykończą nieludzki element. Skąd wiem, pytacie? Znam się na tym, wszak jestem paskudnym człowiekiem - paplał.

Podjął decyzję. Podpalił pierwszy koktajl i cisnął w szyb prowadzący do najdalszej części tuneli. Tam, gdzie nie słychać było ryku krasnoludów. A później cisnął kolejny koktajl w sąsiadujący szybik.

- Trza trochę bieg rzeczy przyspieszyć, inaczej nasi chłopcy na dole się wykrwawią nadaremno.

Następnie skierował się ku gromadzie chłopków z wzniesionymi rękami. Wcześniej zatoczył małe koło, by nie zdradzić kryjówki Sylwii i krasnoluda.
Przełknął ślinę, raz czy dwa razy. Dojrzał parę znajomych twarzy. "No, to troszkę lepiej". Zamachał im przyjaźnie.

Gdy był już parędziesiąt kroków zakrzyknął niczym buhaj.

- Witajcie, dobrzy ludzie! - Oppel starał się nie patrzyć na morderczy oręż w rękach "dobrych ludzi".

- Słyszcie te wrzaski! W tunelach trwa walka! Zacne krasnoludy chcą zniszczyć goblińską bandę, która nawiedza okoliczne lasy i pola! Wielu z Was słyszało o bestialskich uczynkach tej bandy. Wielu dobrych ludzi poległo z ich ręki. Ale czara goryczy się przelała! Nie można tolerować zielonych, którzy jedzą ludzkie mięso! Taak, dobrze słyszycie? Ludzkie, znaczy nasze!

- To jak będzie, dobrzy Grissenwaldczycy?! Pomóżmy w zniszczeniu tych zgniłków. Ich hegemon ponoć zajada mięso dziatek na śniadanie! - zapiał. Trochę Oppela poniosło na końcu i podkoloryzował nieco stan faktyczny, ale uznał, że sztuka oratorska stoi wyżej na historiografią.
 
kymil jest offline  
Stary 01-08-2013, 10:35   #198
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Zielone, zielone i jeszcze więcej zielonego. Cóż to była za kopalnie, że pomieściła taką ilość tego tałatajstwa?

Erich ciął przez łapę, która wychyliła się z szybu i poprawił przez czerep. Poczuł się trochę jakby w pułapce. Zrobił sobie tedy króciutki odpoczynek rozglądając się i zobaczył coś niezwykle ciekawego. Sporą grupę grissenwaldczyków i chyba, tego dupka Karela Strassdorfera. Stali jak ciołki i czekali.
- A te wsioki czego sterczą? Spodziewają się dwóch nagich goblinów na zaproszenie, czy jak?
Zawołał przerywając ogląd, bo coś zielonego znów wyłaziło z szybu. Ciął i poprawił.
- Chłopaki wiecie co? Uh ty .. – kopnął prosto w zęby kolejną wyłażącą goblinią głowę. – Wiecie co wygląda na to … spadaj cholero … - następny zieleniec zarobił sztych w obojczyk.
- Że kmiotki czekają, aż się krasnoludy wykrwawią, by dobić resztę. Trzeba odwrócić układ … a masz skurczybyku – cięcie w bark.
- Napuścić gobliny na wsioki i niech się krasnoludy przyglądają. Słowem …
- Spierdzielajmy stąd w stronę grissenwaldczyków. Nie utrzymamy tej pozycji. Zielońce chcą wyleźć, niech wylezą, a my ich podprowadzimy do kmiotków. Hulfi Ty leć pierwszy do kopalni i powiedz co zamierzamy. Jak zielońce rzucą się na ludzi, to Svergrim niech wylezie na zewnątrz ze swoimi i zawali wejście. Tylko uważaj żeby Cię nie ustrzelili. My odczekamy … a masz pokrako … o czym to ja … a tak. Odczekamy z Konradem i popędzimy do grissenwaldczyków. Co wy na to? Hulfi? Konrad? To się może udać.

Plan był niezły, jednak Erich nie wyjawił jego końcówki. Zamierzał pognać ku ludziom, by w ostatniej chwili uciec w bok. Znaleźć jakieś w miarę wysokie drzewo wspiąć się na nie i z góry przeczekać ten cały wesoły zamtuz jaki się zrobi.

Póki co jednak walczył z poczucia lojalności, ale dla całej ich trójki stawało się coraz bardziej oczywiste, że nie zdołają się utrzymać.

Były tylko dwa haczyki. Musieli uciekać na tyle szybko, by gobliny ich nie dopadły i modlić się, by milicja ich nie ustrzeliła.
Co do tego drugiego zawsze można było gnać wydzierając się w niebogłosy „Ratunku! Pomocy!”
- Hihihi. –
Erich zaśmiał się nerwowo.

Każdy w walce mógł się przydać. Nawet tchórz i szaleniec.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 02-08-2013, 01:30   #199
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Trzask pękającego stempla odbił się Spielerowi pod czaszką głośnym echem. Nadal miał pilniejsze zajęcia niż pamiętanie o tym, że w każdej chwili cała góra może mu się zawalić na głowę, ale i tak wzdrygnął się gwałtownie i odruchowo skulił. Na krótką chwilę, bo gobliny nieustannie upominały się o swoje. A przecież szkoda było by sprawić im zawód.

Zaklął przez zęby i kilkoma zamaszystymi cięciami wyrąbał sobie trochę osobistej przestrzeni, a na najbardziej wścibskim łbie, rozsypując wokół bujne iskry, wypróbował z rozmachem solidność pochodni. Dotąd starał się nią od natrętów, dla których nie starczyło akurat ostrza, raczej z łopotem płomienia opędzać, w ostateczności jednego z drugim przypiec. Chociaż tylu się ich wokół tłoczyło, że mógłby i na ślepo trafiać, to niespecjalną miał na takie próby ochotę. Ale na żelazo w bebechach jeszcze mniejszą. Zresztą krasnoludy i tak, jak na zamówienie, już rozpalały w korytarzu inny ogień.

W dzikim blasku płonącego gwałtownie oleju Spieler dojrzał wreszcie Gomrunda. I dobrze sobie jego pozycję zapamiętał na wypadek, gdyby zaraz znów miał go stracić z oczu. Niełatwo było by o takiego, który i z pozoru, i samej swojej istotny mniej potrzebowałby ochroniarza niż krótkonogi gladiator. Ale sprawdzony kompan może się przydać każdemu. Kompanów, taka ich mać, się nie zostawia. Choćby świat walił się na głowę.
 
Betterman jest offline  
Stary 07-08-2013, 01:15   #200
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Świat zaś, jakby zasłyszawszy szlachetną obietnicę jaką Dietrich w myślach złożył Gomrundowi, w istocie zwalił się im na głowy. Prastary górotwór Czarnych Szczytów, jakby zmęczony rozgorzałą w jego trzewiach walką dwóch nienawidzących się ras, opadł na walczących z całą swoją przedwieczną siłą gasząc ogień bitwy w krwi buchającej z miażdżonych ciał...

***

O tym, że sztuka oratorska stoi wyżej nad historiografią, lepiej od Markusa Oppela wiedziała w okolicy tylko jedna osoba. A był nią nad wyraz baczny na kierunek w jakim zmierzało jego rozbuchane do tej pory stadko, Karel Strassdorfer. Podczas gdy Markus, górując ze zbocza wzgórza, przemawiał do zebranych przed wejściem do kopalni grissenwaldczyków, niczym jaki święty Atylla Słupnik (lub Markus Zbocznik zważywszy na postać i jej ulokowanie) niedoszły verenita odprawiwszy, pieprzącego coś o czekaniu węglarza, wyszedł przed linię drzew i obserwował... Obserwował nie dlatego, że był dobry w tym co robił. W mówieniu ludziom co mają robić w co wierzyć i dlaczego.. Obserwował bo był w tym najlepszy. A najlepsi nie wdają się w walkę o stadko swoich baranów. Nie muszą. Barany robią to za nich.

Coś w słowach Markusa chyba jednak musiało być. Hipnotyzer nie odwoływał się do górnolotnego pierdolenia jakim poczęstował by tę zgraję pierwszy lepszy kapłan. Nie groził. Nie ostrzegał. Używał zdań krótkich, a słów prostych. Zrozumiałych dla najciemniejszego nawet półkmiecia, czy najnieudolniejszego wyrobnika. I co istotniejsze, Markus Oppel nawykł w swoim życiu do... mówienia do ludzi.

Kilkoro stojących najbliżej hałd uzbrojonych w łuki mężczyzn i kobiet spojrzało po sobie. Zatrzymała się też trójka wyposażonych w młoty osiłków, która kierowała się do wzmocnionych niedawno przez Gudrun stempli. Łatwo było w tej całej grupce poznać tych, których strzały dosięgnęły nieszczęsnego krasnoluda Torgha, bo ci od razu spojrzeli z głupimi minami na jego naszpikowany drzewcami zezwłok. Reszta skupiła wzrok na wejściu do kopalni gdzie walka trwała w najlepsze. Na odgłosach jakie stamtąd dochodziły...
Zza linii drzew zaczęli wychodzić inni ludzie by zobaczyć co się dzieje. A miny ich im dłużej Markus paplał, tym dobitniej wyrażały nagły przerost ciężaru sytuacji nad zasobnością własnej duszy i umysłu. Bez trudu dało się odgadnąć, że w wielu grissenwaldzkich głowach pojawiła się teraz myśl “a bo źle mi było w domowych pieleszach?”.

I tego już Karel Strassdorfer nie mógł obserwować bezczynnie. Pora była przyjąć wyzwanie o dominację nad baranami. A szkolony przez verenickich demagogów grissenwaldczyk, znał na to odpowiednie sposoby...

- Więc jak!?? - Powtórzył ze zbocza Markus czując już, że ta jego paplanina do grissenwaldzkiego proletariatu może na dobre się obrócić - Pomożecie???

Odpowiedź padła tylko jedna. Za to boleśnie celna. Bełt wbił się w tors Oppela tuż pod jego prawym obojczykiem przewracając go tym samym na ziemię. Łapiąc szybko oddech, patrzył przez chwilę w zachmurzone niebo zastanawiając się czemu jeszcze nie boli i czy to już koniec... Bo jeśli tak, to wolałby przecież zamiast tej tłustej mordki krasnoluda Rombusa, zobaczyć “dziką kotkę”... Oczywiście jak to w całym swoim życiu, nie miał szczęścia...

- Nawet kość nieuszkodzona... - sapnął pękaty brodacz odciągając Oppela w chaszcze gdzie została Sylwia i skąpogobliński szybik - I chyba przytomny...
Złodziejka mogła potwierdzić to ostatnie dopiero gdy Rombus wyprostował się unosząc swoją, gęstą złożoną z grubych czarnych włosisków, brodę z twarzy Markusa.
- Szczęściarz - dodał poprawiając swoje brzuszysko.

***

Karel Strassdorfer opuścił kuszę. Wszyscy znów patrzyli na niego.
- Jeśli choć jeden z tych zapijaczonych górników uniesie stąd brodę! - zakrzyknął - Choć jeden! To zieleńce przylezą tutaj z gór na nas wywrzeć swoją pomstę! I kto nam pomoże??? Nulneńskie skurwysyny??? Jaśnie pan graf??? Sami musimy tu porządek zrobić! Zawalić stemple i upewnić się, że ten łachmaniarz nie żyje!
Nim jednak milicja ruszyła się z miejsc, coś we wnętrzu wzgórza zadudniło nieprzyjemnie. Ziemia ledwo wyczuwalnie zatrzęsła się pod stopami, a po chwili ze stromego zbocza, na pozycje grissenwaldczyków zaczęło zbiegać dwóch mężczyzn. Zaraz za nimi zaś toczył się, niby kula gotowa obu wywrócić, krasnolud. A za nim z kolei... Za nim pędziła zgraja co najmniej kilkunastu wyglądających na wściekłe goblinów!

- Ratunkuuu!!! Pomocyyyy!!!! - darł się wniebogłosy Erich, którego równie szczere co teatralne przerażenie łatwo zaczęło udzielać się cofającym się grissenwaldczykom.

- To pułapka! - zacharczał jeden z ścigających go goblinów na widok zbrojnej zbieraniny.
- Na nich! - rzucił w odpowiedzi inny goblin hołdując starej zasadzie zgodnie z którą goblinoidy odwiecznie postępowały z pułapkami.
Jakby zaś w odpowiedzi na jego okrzyk, kopalnia znów zadudniła, tym razem o wiele głośniej i niczym dziad suchotnik, zaczęła wypluwać na zgromadzonych chmury pyłu i brudnego powietrza, a zaraz potem kolejne gobliny!

- To zieleńce!!!
- Cała banda!!!
- Luuuudzieeeee raaatujtaaaa...

Tego ostatniego krzyczącego uciszył Karel Strassdorfer. Uderzając kolbą kuszy w brzuch. Znać było, że się wahał. Że stracił na chwilę rezon gdy sytuacja, która miała być prosta, wymknęła mu się całkowicie spod kontroli. Widząc jednak, że ludzie, których tu przywiódł, zaczynają się cofać, a nawet rzucać broń i uciekać, wyciągnął swój brzeszczot.
- Bić zieloną zarazę! Na nich!!!!

Walka rozgorzała na nowo...

***

Sylwia z napięciem patrzyła to na jeden szybik, to na drugi, to znów na wyjście z kopalni. Z żadnego nie wybiegał ani jeden krasnolud... W żadnym nie dało się dosłyszeć gomrundowego wyzywania od furunkułów czy innych krost... Kopalnia wypluwszy z siebie ostatniego goblina, milczała... Ogień jaki zaprószył w jednym z szybików Markus dogasał tłumiony gęstym czarnym pyłem...

***

Pył i okruchy skalne nadal sypały się ze stropu gdy górotwór zamilkł w końcu odnalazłszy nowe oparcie... W kilku miejscach dogasał, tłumiony przez materiał skalny, ogień ze strzaskanych butelek. Gdzieś dalej krasnolud widział, że w ciemności porusza się dietrichowa pochodnia... Walka jednak bynajmniej nie ustała. Zawał choć niepokojący rozległy, uwięził wraz z krasnoludami, grupę goblinów, którym przewodził półorczy znajomek Gomrunda. I tym razem choć przewaga liczebna była po stronie krasnoludów, ciasnota wąskiego korytarza i chaos związany z wycofywaniem się grup norsmena i Gudrun na plecy wojowników Azaghala, sprawiły że ta garść goblinów była równie niebezpieczna jak wcześniej cała ich horda!

- Rzezać! Rzezać! - warknął półork na swoich kamratów.

Dietrich mimo nowej równowagi sił nie stracił ni krztyny atrakcyjności. Był jednak teraz zdany wyłącznie na swoją pochodnię, gdyż tak jak wtedy do skrzyżowania tuneli docierały resztki światła dziennego, tak tu panowały arabskie ciemności. Gomrunda widział wcześniej... ale norsmen zniknął mu z oczu podczas tego całego zawalania się góry. I po prawdzie nie było co go szukać, póki zieleńce wciąż im się naprzykrzały... Tyle, że teraz już nie mógł ryzykować zgaszenia pochodni, poprzez rozbijanie jej na łbach...

Teraz Gomrund nie musiał już pilnować szyku. Ruszył na parszywca, który ciął go po blachach. Pył gryzł w oczy, ale dało już się rozróżniać kształty i sylwetki. Dzięki poświacie pochodni Spielera widział go coraz wyraźniej. I to wystarczyło. Norsmen nie zamierzał wdawał się w fechtunek. Z furią zarzucił zieleńca serią potężnych uderzeń. Slumbolski obuch bezlitośnie odrzucał przeciwnika do tyłu sporadycznie tylko zderzając się z sjorktrakeńską klingą... Zaraz go przyprze do ściany... Zaraz to skończy...
Coś wskoczyło mu na kark. Śmierdzący mały pierdziel bezbłędnie ułapił za sprzączki hełmu...
Gomrund czując ostrze blisko swojej szyi zarzucił głową i z impetem przywalił nią w ścianę amortyzując uderzenie goblinem... Śmierdziel zleciał. Razem z hełmem Gomrunda. Krasnolud przez chwilę stracił orientację. Bezcenną chwilę. Sjorktrakeńska klinga znów świsnęła w powietrzu...
Chytry półork celował dobrze... Pod samą brodę... Norsmen poderwał lewicę z tarczą... Nabrał powietrza... Nie zdąży... Zdąży... Nie...

- Aaaaarghh!!! - mocny kontralt rozbrzmiał tuż obok niego. Ani się obejrzał jak krasnoludzki wojownik w pełnej płycie Wielkiego Młota wpadł w półorka wbijając się z nim ścianę kopalni. Sjorktrakeńska klinga brzdęknęła o kamień podłoża... Półork nie dawał jednak za wygraną. Pałąkowatymi nożyskami odbił się od ściany i wskoczył na wojownika, próbując zerwać hełm. Z przerwy znad obojczyka krasnoluda wychynęły gęste ciemne pukle... Gudrun nie przewróciła się...
Norsmen potrząsnął łbem by nadać oczom niezbędnej ostrości... Nie było możliwości rąbnięcia toporem... Ucapił półorka z całej siły. W zielonej łapie błysnął nóż... Ale Gomrund też miał swój sztylet.
- Teraz! - krzyknął do Gudrun wbijając ostrze w bok parszywca.
Zieleniec wrzasnął i zwolnił uścisk. Gomrund rzucił nim o ścianę kopalni. Nie musiał mówić Gudrun co dalej. Slumbolski młot rozgniótł półorczą czaszkę z takim impetem, że aż utkwił w klatce piersiowej. Jucha, mózg i kawałki kości bryznęły na dwójkę pozbawionych hełmów krasnoludów. Odwrócili się oboje gotowi do dalszej walki... Ale nie było już po co... Gobliny zobaczywszy koniec swojego wodza rzuciły się do ucieczki w kierunku zawalonego wyjścia z korytarza. Krasnoludy z Dietrichem na czele sprawnie dokańczały rzezi.

Gomrund poczuł jak Gudrun odwraca go do siebie. Napierśniki zazgrzytały jeden o drugi. Zobaczył jej oczy. Iskrzące. Walką. Płomieniami krwi. A potem poczuł jej zroszone orczymi szczątkami usta wpijające się w jego własne. Krótko i mocno.
A potem nic nie powiedziawszy, pobiegła pomóc rannym braciom.

***

Konrad i Erich minęli pozycje grissenwaldczyków zupełnie przez nikogo nie zaczepiani. Co ciekawsze jednak, nikt również nie zatrzymał utykającego Hulfiego. Widok zieleńców za nimi pędzących był jak widać wystarczający by nie zawracać sobie głów takimi problemami jak to po co tu właściwie się przyszło. Erich o drzewie wspomniał co prawda dość swobodnie nie mając żadnego konkretnego planu, ale gdy już tu byli, okazało się, że ciężko o inny plan, jeśli nie chciało się pierzchać, lub walczyć. A mimo iż przynajmniej dwóm z tej trójki odwagi nie brakowało, nie za bardzo mieli pomysł po której stronie się opowiedzieć.
Dojrzawszy więc sękatego buka o zapraszająco niskich dolnych gałęziach, Erich nie kombinował dłużej. Sprawnie wspiął się po czym pomógł Konradowi. Gdy we dwóch wciągali rannego krasnoluda, gobliny zderzyły się milicją...

***

- A żeby was elfy na kołnierzach nosiły! - mruknął Azaghal dobijając ostatnie wilczysko.
Komnata była już bezpieczna. I odcięta. A krasnoludy zmęczone walką. Ponad połowa klanu musiała paść pod ich toporami i zawaliskiem. Co się stało z drugą? To zapewne wiedzieli ci pozostawienie przy szybikach.
- Trzech braci poległo. Razem z Thorgiem czterech... - powiedziała cicho Gudrun - Dobrą śmiercią. Sześciu jest niezdatnych do jakiejkolwiek walki. Reszta odkopuje zawalisko. Runął cały pokład więc uprzątnąć całego nie da rady... Ale myślę, że lada moment damy radę zrobić ciasne przejście do sąsiedniego korytarza.


*******


Cesarski semafor. Już domyśliła się, że to tu zdąża rzeczna koga Gottarda Wittgensteina, na której pokładzie był też zapewne Mikka Tonn. Semafory budowano na wzgórzach i wzniesieniach. W miejscach skąd ich światła byłyby najdalej i najlepiej widoczne. Czyż idealnym miejscem nie były ruiny starego obserwatorium astronomicznego?

Bardzo dokładnie przyjrzała się okolicy. Cesarska głusza. Żadnych wsi, miasteczek, czy przystani rybackich w promieniu kilku dni drogi. Słabo uczęszczany trakt handlowy po drugiej stronie Reiku i... sam Reik. Szeroka arteria tętniąca gównem w żyle cesarskiego ciała...

Koga Wittgensteinów stała zacumowana przy niewielkim starym pomoście znajdującym się u stóp wzgórza na którym zbudowano semafor. Wyglądało też na to, że roboty budowlane miały się ku końcowi. A odpowiedzialne za nie była grupka ośmiu krasnoludów. Zapewne budowniczych z krasnoludzkiej gildii inżynierów. Ile wiedzieli i dlaczego zdecydowali się zbudować to urządzenie na ruinach wieży astronomicznej, nie miała pojęcia. Za to wiedziała, że podczas jej poszukiwań, ani o krok nie odstępował jej szczurak Crot Scrabak. Nie widziała go co prawda ani razu. A i bez danej jej mocy nie była go w stanie wykryć magicznie. Ale miała przecież jeszcze Dieta.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:05.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172