Trzask pękającego stempla odbił się Spielerowi pod czaszką głośnym echem. Nadal miał pilniejsze zajęcia niż pamiętanie o tym, że w każdej chwili cała góra może mu się zawalić na głowę, ale i tak wzdrygnął się gwałtownie i odruchowo skulił. Na krótką chwilę, bo gobliny nieustannie upominały się o swoje. A przecież szkoda było by sprawić im zawód.
Zaklął przez zęby i kilkoma zamaszystymi cięciami wyrąbał sobie trochę osobistej przestrzeni, a na najbardziej wścibskim łbie, rozsypując wokół bujne iskry, wypróbował z rozmachem solidność pochodni. Dotąd starał się nią od natrętów, dla których nie starczyło akurat ostrza, raczej z łopotem płomienia opędzać, w ostateczności jednego z drugim przypiec. Chociaż tylu się ich wokół tłoczyło, że mógłby i na ślepo trafiać, to niespecjalną miał na takie próby ochotę. Ale na żelazo w bebechach jeszcze mniejszą. Zresztą krasnoludy i tak, jak na zamówienie, już rozpalały w korytarzu inny ogień.
W dzikim blasku płonącego gwałtownie oleju Spieler dojrzał wreszcie Gomrunda. I dobrze sobie jego pozycję zapamiętał na wypadek, gdyby zaraz znów miał go stracić z oczu. Niełatwo było by o takiego, który i z pozoru, i samej swojej istotny mniej potrzebowałby ochroniarza niż krótkonogi gladiator. Ale sprawdzony kompan może się przydać każdemu. Kompanów, taka ich mać, się nie zostawia. Choćby świat walił się na głowę. |