Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-08-2013, 21:09   #9
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Kołyszące się sennie płomyki kandelabrów i żyrandoli u wejścia, w strefie oddzielonej od bezcennych woluminów biurkowym buforem, nagle wyraźnie się ożywiły. Wywijający łapami i wyostrzonym żelastwem czytelnicy robili większą wichurę niż legion wiatraków, a przywołane między cztery ściany wiatry magii rozsierdziły ogniste języczki jeszcze bardziej. Mało brakowało, a jakaś zabłąkana między wariującym towarzystwem iskierka dopełzałaby się do wysuszonych papirusów i zaczęła ogniste obżarstwo. Do tego szczęśliwie nie doszło. Frunąca spod sufitu drobinka żaru syknęła żałośnie i wygasła na plecach kulącego się przy glebie Grishnaka. Moment później nieświadomy swej zbawiennej roli czarownik zamachał grabami i pożoga buchnęła mu spomiędzy palców, na raz pochłaniając szereg zastawionych pergaminami półek. I nagle zrobiło się bardzo, bardzo jasno.

Mgła, którą utkał Nataniel i popielata kurzawa z rozbitego regału sprawnie skrywały całą scenę bitwy, ale do czasu. Po płonącym pocałunku szamana szafy zajarzyły się płomykami jedna po drugiej. Kusznik, który skrywał się między albumami heraldycznymi poczuł ognik liżący go po rękawie i w strachu zaczął wymachiwać szatą spuszczając „napalm” na pobliskie stanowiska. Wygłodzony żywioł zjadał kolejne regały naprawdę szybko, a dymiąca, czarna wstęga smogu robiła z oddychania kosztowny proceder. Jeśli start był ciężki, to teraz na barki spadło zabijakom parę kwintali kłopotu.

Cliff, który z kłopotami czuł się jak ryba w wodzie przebierał nogami niby gepard i nim jeszcze pierwszy księgozbiór zajął się żarem, wjechał wślizgiem w nogi któregoś z przyczajonych w literaturze pięknej strzelców. Ruch – przypadkowy czy planowany, a z całą pewnością mocno desperacki – pozwolił mu w pędzie wybić naładowaną kuszę z dłoni zbója i… I przypadku było dość, by mechanizm zwolnił, a bełt władował się w wyszczerzony w zdumieniu pysk najmity.

Adrenalina wygrywała pod czaszką znaną melodię, więc skory do szaleństw osiłek nie zwalniał. Pomknął naprzód jak pasikonik, władował się po kruszących się pod butami kronikach na górę potężnego regaliska i – hopsa – fiknął na następne. Zadanie było niełatwe samo w sobie, szczególnie w obliczu coraz gęstszego oparu, który wirował nad półkami w czarnej zamieci, ale poziom trudności miał jeszcze wzrosnąć. Pisk heremowego zwierzaka, który ostrzegł Caspara przed czającym się w zasadzce kusznikiem zwrócił uwagę strzelca na pomykającego w podniebnym tańcu Westrocka. Bum!

Bełt rąbnął w półkę pod nogami akrobaty, rozrywając deskę i zmuszając linoskoczka do kicnięcia na sąsiednią biblioteczkę. Następny hops przeniósł go nad mapami i geograficznymi przewodnikami. Świst pocisku za plecami i kolejny przystanek przy balladach i romansach. Tu zrobiło się ckliwie, bo wystrzały oberwały Cliffowi na pysk kawałek żyrandola i załzawiony sportowiec poleciał na łeb, na szyję, chwytając się półek z magicznymi grymuarami w poszukiwaniu ratunku. Rozdygotany mebel wahał się chwilę, ale upór biegacza w końcu przeważył i stos tomisk zwalił się na niego razem z dębowym drewnem. Huk rozniósł się po okolicy, a efektom dźwiękowym towarzyszyło widowiskowe domino kolejnych szaf, które chwiały się i wpadały na siebie rujnując misterny labirynt.

Westrock wygramolił się spod skórzano-pergaminowej pułapki, dalej gotów do rozrabiania, ale jakby mniej sprawny. Z rozciętego rozbitym drewnem czoła sączyła się jucha, a limo pod okiem sugerowało bokserski pojedynek z golemem. I nogi! Nogi plątały się pod nim. A wiedząc, że Cliff żyje według maksymy „im gorzej tym lepiej”, Istus zesłała mu na kark beczkowatego zbója z tasakiem, który postanowił szaleńczy pościg za Samuelem przerwać tu i teraz. Wojak znów dostawał to, co lubił.

Herem, który miał na zatrzymanie Castellsa inny, mniej bezpośredni pomysł pognał w lewo, wzdłuż regałów, wywijając szykowanym do rzutu bolasem. Wychylił się do ataku akurat w momencie, kiedy z dwóch stron wypadli na niego najmici z kordelasami. Zaskoczony zasadzką (jak to z zasadzkami bywa!) posłał oręż wysoko i niecelnie. Chybił zaplątując cięgna wokół żyrandola, który przed momentem zwalił się na Westrocka. Gorzej, że nie miał już czasu, by dobyć broni, zaatakowany szybkimi sieknięciami noży cofnął się gwałtowanie, zrzucił napastnikom pod nogi serię leksykonów w drewnianych oprawach i poprawił słownikiem starooeridyjskim. Tracący grunt pod nogami spróbował wyratować się cyrkowym fikołkiem w tył, słuchem wyławiając szczęk oręża, licząc, że za plecami ma któregoś z kumpli. Na tych zakapiorów to było za mało. Nie dali się zmylić i hycnęli za nim, wargi wykrzywiły się pod wąsem w uśmieszku zwycięzcy. I wtedy jeden z drugim wyłapali w czambuł od walącej się w wywołanym przez Cliffa dominie biblioteczki. Rąbnięci ciężkim drewnem zalegli wśród bestiariuszy i przewodników, choć ich niedoszła ofiara dzięki swej akrobacji zdołała uciec od bolesnego zderzenia z czytelnictwem.

Matt, postać nietuzinkowa, wiódłby prym w całej imprezie, gdyby nie hasanie pod sufitem zastosowane przez Cliffa. Zazdroszcząc kompanowi medalowego występu swą szarżę z drzwiami postanowił poprzedzić niedźwiedzim rykiem. Mało które wrota były w stanie osłonić go całego. Przy jego posturze najlepiej sprawiał się wjazd do stodoły, albo zamkowa brama, ale z braku laku musiało starczyć, co było pod ręką. Żałować i tak przestał szybko, bo kiedy trzy bełty przebiły się przez ciężkie drewno jak przez masło, załapał, że odrzwia spełnią się tu w innej roli. W roli tarana mianowicie. Pchnięte przed sobą szafy zwaliły się przygniatając wrzeszczących kuszników, a asekurowany przez mniej przebojowych kompanów Grzeczny pognał dalej, po rozrzuconych książkach i pyskach przydeptywanych do ziemi rzezimieszków. Bieg Burgena, Marlona i Hayle’a zakończył się dopiero pod przeciwległą ścianą, u końca sali. Tu wielkolud odrzucił drzwi na bok. I tu zdał sobie sprawę, że jeden bełt przeszedł mu przez udo, a drugi usadowił się zaraz obok. Zaraza! Tu były dwa, a teraz ze schodów na górę nadlatywały kolejne – nieosłaniany już przez żaden mebel bydlak był wystawiony na ostrzał ostatniej linii zbójców, którzy osłaniali tyły oddziału ścigającego Castellsa.

Nataniel, Isherwood i Grishnak wybrali inną ścieżkę, a dobry los oczyścił im drogę z brzydkomordych najemników. Tych nie było, to fakt. Była za to inna atrakcja, a mianowicie rozszalały w tej części biblioteki pożar, który natrafił na zbiorowisko magicznych zwojów i papirusów, oplatając gorącą pajęczyną coraz większą i większą przestrzeń. Do tego magia! Magia uwolniona pod płomieniem zapoczątkowanym przez szamana teraz kiełkowała ze zwojów różnobarwnymi fajerwerkami zmieniając całą okolicę w prawdziwe pandemonium. Dym zaczął gęstnieć, a powietrze zaczęło być kredytowane wszystkim uczestnikom zabawy coraz oszczędniej. Wizję zdominowała czerwień i czerń, a słuch huk płomieni. Nie było dobrze. Było źle, ale chujowo miało dopiero być. I łup! Kiedy nadpalony żyrandol zwalił się przed tercetem dłużników obalając przy okazji stojące w ogniu szafy, pechowa trójka znalazła się w zamknięciu. Byli przymknięci w buchającym żarem tunelu płomieni.

Jedynym skurwielem, który zdawał się przechodzić przez całe zamieszanie bez szwanku był Owain. Miał dobre wyczucie czasu. Kiedy było trzeba czekać – czekał, kiedy trzeba było działać – wbijał bastard w bękarcie pyski pochowane między białymi krukami Critwall. I on – choć nie tak efektowny jak sojusznicy – dotarł do skraju biblioteki jako pierwszy. Skryty za bibliotekarskim wózkiem widział, jak Samuel – ku jego zdumieniu – gna w dół, do piwnic magazynowych, a nie po schodach na górę. I teraz – obserwując ostrzeliwujących Burgena i jego klikę zbirów, którzy spóźnili się w swym pościgu – widział, że robi się diablo nieciekawie. Oddychanie robiło się sportem ekstremalnym, a płomienie skakały dalej i dalej ściskając się z każdym skrawkiem nietkniętej jeszcze przestrzeni. I w tej wybitnie niełatwej sytuacji cel misji gnał w dół, pod ziemię. Zejście w dół było naprawdę usilnym proszeniem się o klapsa od bogów. Jeśli mózg tego nie sugerował, to płuca właśnie wysłały Owainowi potwierdzenie tej prawdy.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 05-08-2013 o 21:12.
Panicz jest offline