Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-08-2013, 01:15   #200
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Świat zaś, jakby zasłyszawszy szlachetną obietnicę jaką Dietrich w myślach złożył Gomrundowi, w istocie zwalił się im na głowy. Prastary górotwór Czarnych Szczytów, jakby zmęczony rozgorzałą w jego trzewiach walką dwóch nienawidzących się ras, opadł na walczących z całą swoją przedwieczną siłą gasząc ogień bitwy w krwi buchającej z miażdżonych ciał...

***

O tym, że sztuka oratorska stoi wyżej nad historiografią, lepiej od Markusa Oppela wiedziała w okolicy tylko jedna osoba. A był nią nad wyraz baczny na kierunek w jakim zmierzało jego rozbuchane do tej pory stadko, Karel Strassdorfer. Podczas gdy Markus, górując ze zbocza wzgórza, przemawiał do zebranych przed wejściem do kopalni grissenwaldczyków, niczym jaki święty Atylla Słupnik (lub Markus Zbocznik zważywszy na postać i jej ulokowanie) niedoszły verenita odprawiwszy, pieprzącego coś o czekaniu węglarza, wyszedł przed linię drzew i obserwował... Obserwował nie dlatego, że był dobry w tym co robił. W mówieniu ludziom co mają robić w co wierzyć i dlaczego.. Obserwował bo był w tym najlepszy. A najlepsi nie wdają się w walkę o stadko swoich baranów. Nie muszą. Barany robią to za nich.

Coś w słowach Markusa chyba jednak musiało być. Hipnotyzer nie odwoływał się do górnolotnego pierdolenia jakim poczęstował by tę zgraję pierwszy lepszy kapłan. Nie groził. Nie ostrzegał. Używał zdań krótkich, a słów prostych. Zrozumiałych dla najciemniejszego nawet półkmiecia, czy najnieudolniejszego wyrobnika. I co istotniejsze, Markus Oppel nawykł w swoim życiu do... mówienia do ludzi.

Kilkoro stojących najbliżej hałd uzbrojonych w łuki mężczyzn i kobiet spojrzało po sobie. Zatrzymała się też trójka wyposażonych w młoty osiłków, która kierowała się do wzmocnionych niedawno przez Gudrun stempli. Łatwo było w tej całej grupce poznać tych, których strzały dosięgnęły nieszczęsnego krasnoluda Torgha, bo ci od razu spojrzeli z głupimi minami na jego naszpikowany drzewcami zezwłok. Reszta skupiła wzrok na wejściu do kopalni gdzie walka trwała w najlepsze. Na odgłosach jakie stamtąd dochodziły...
Zza linii drzew zaczęli wychodzić inni ludzie by zobaczyć co się dzieje. A miny ich im dłużej Markus paplał, tym dobitniej wyrażały nagły przerost ciężaru sytuacji nad zasobnością własnej duszy i umysłu. Bez trudu dało się odgadnąć, że w wielu grissenwaldzkich głowach pojawiła się teraz myśl “a bo źle mi było w domowych pieleszach?”.

I tego już Karel Strassdorfer nie mógł obserwować bezczynnie. Pora była przyjąć wyzwanie o dominację nad baranami. A szkolony przez verenickich demagogów grissenwaldczyk, znał na to odpowiednie sposoby...

- Więc jak!?? - Powtórzył ze zbocza Markus czując już, że ta jego paplanina do grissenwaldzkiego proletariatu może na dobre się obrócić - Pomożecie???

Odpowiedź padła tylko jedna. Za to boleśnie celna. Bełt wbił się w tors Oppela tuż pod jego prawym obojczykiem przewracając go tym samym na ziemię. Łapiąc szybko oddech, patrzył przez chwilę w zachmurzone niebo zastanawiając się czemu jeszcze nie boli i czy to już koniec... Bo jeśli tak, to wolałby przecież zamiast tej tłustej mordki krasnoluda Rombusa, zobaczyć “dziką kotkę”... Oczywiście jak to w całym swoim życiu, nie miał szczęścia...

- Nawet kość nieuszkodzona... - sapnął pękaty brodacz odciągając Oppela w chaszcze gdzie została Sylwia i skąpogobliński szybik - I chyba przytomny...
Złodziejka mogła potwierdzić to ostatnie dopiero gdy Rombus wyprostował się unosząc swoją, gęstą złożoną z grubych czarnych włosisków, brodę z twarzy Markusa.
- Szczęściarz - dodał poprawiając swoje brzuszysko.

***

Karel Strassdorfer opuścił kuszę. Wszyscy znów patrzyli na niego.
- Jeśli choć jeden z tych zapijaczonych górników uniesie stąd brodę! - zakrzyknął - Choć jeden! To zieleńce przylezą tutaj z gór na nas wywrzeć swoją pomstę! I kto nam pomoże??? Nulneńskie skurwysyny??? Jaśnie pan graf??? Sami musimy tu porządek zrobić! Zawalić stemple i upewnić się, że ten łachmaniarz nie żyje!
Nim jednak milicja ruszyła się z miejsc, coś we wnętrzu wzgórza zadudniło nieprzyjemnie. Ziemia ledwo wyczuwalnie zatrzęsła się pod stopami, a po chwili ze stromego zbocza, na pozycje grissenwaldczyków zaczęło zbiegać dwóch mężczyzn. Zaraz za nimi zaś toczył się, niby kula gotowa obu wywrócić, krasnolud. A za nim z kolei... Za nim pędziła zgraja co najmniej kilkunastu wyglądających na wściekłe goblinów!

- Ratunkuuu!!! Pomocyyyy!!!! - darł się wniebogłosy Erich, którego równie szczere co teatralne przerażenie łatwo zaczęło udzielać się cofającym się grissenwaldczykom.

- To pułapka! - zacharczał jeden z ścigających go goblinów na widok zbrojnej zbieraniny.
- Na nich! - rzucił w odpowiedzi inny goblin hołdując starej zasadzie zgodnie z którą goblinoidy odwiecznie postępowały z pułapkami.
Jakby zaś w odpowiedzi na jego okrzyk, kopalnia znów zadudniła, tym razem o wiele głośniej i niczym dziad suchotnik, zaczęła wypluwać na zgromadzonych chmury pyłu i brudnego powietrza, a zaraz potem kolejne gobliny!

- To zieleńce!!!
- Cała banda!!!
- Luuuudzieeeee raaatujtaaaa...

Tego ostatniego krzyczącego uciszył Karel Strassdorfer. Uderzając kolbą kuszy w brzuch. Znać było, że się wahał. Że stracił na chwilę rezon gdy sytuacja, która miała być prosta, wymknęła mu się całkowicie spod kontroli. Widząc jednak, że ludzie, których tu przywiódł, zaczynają się cofać, a nawet rzucać broń i uciekać, wyciągnął swój brzeszczot.
- Bić zieloną zarazę! Na nich!!!!

Walka rozgorzała na nowo...

***

Sylwia z napięciem patrzyła to na jeden szybik, to na drugi, to znów na wyjście z kopalni. Z żadnego nie wybiegał ani jeden krasnolud... W żadnym nie dało się dosłyszeć gomrundowego wyzywania od furunkułów czy innych krost... Kopalnia wypluwszy z siebie ostatniego goblina, milczała... Ogień jaki zaprószył w jednym z szybików Markus dogasał tłumiony gęstym czarnym pyłem...

***

Pył i okruchy skalne nadal sypały się ze stropu gdy górotwór zamilkł w końcu odnalazłszy nowe oparcie... W kilku miejscach dogasał, tłumiony przez materiał skalny, ogień ze strzaskanych butelek. Gdzieś dalej krasnolud widział, że w ciemności porusza się dietrichowa pochodnia... Walka jednak bynajmniej nie ustała. Zawał choć niepokojący rozległy, uwięził wraz z krasnoludami, grupę goblinów, którym przewodził półorczy znajomek Gomrunda. I tym razem choć przewaga liczebna była po stronie krasnoludów, ciasnota wąskiego korytarza i chaos związany z wycofywaniem się grup norsmena i Gudrun na plecy wojowników Azaghala, sprawiły że ta garść goblinów była równie niebezpieczna jak wcześniej cała ich horda!

- Rzezać! Rzezać! - warknął półork na swoich kamratów.

Dietrich mimo nowej równowagi sił nie stracił ni krztyny atrakcyjności. Był jednak teraz zdany wyłącznie na swoją pochodnię, gdyż tak jak wtedy do skrzyżowania tuneli docierały resztki światła dziennego, tak tu panowały arabskie ciemności. Gomrunda widział wcześniej... ale norsmen zniknął mu z oczu podczas tego całego zawalania się góry. I po prawdzie nie było co go szukać, póki zieleńce wciąż im się naprzykrzały... Tyle, że teraz już nie mógł ryzykować zgaszenia pochodni, poprzez rozbijanie jej na łbach...

Teraz Gomrund nie musiał już pilnować szyku. Ruszył na parszywca, który ciął go po blachach. Pył gryzł w oczy, ale dało już się rozróżniać kształty i sylwetki. Dzięki poświacie pochodni Spielera widział go coraz wyraźniej. I to wystarczyło. Norsmen nie zamierzał wdawał się w fechtunek. Z furią zarzucił zieleńca serią potężnych uderzeń. Slumbolski obuch bezlitośnie odrzucał przeciwnika do tyłu sporadycznie tylko zderzając się z sjorktrakeńską klingą... Zaraz go przyprze do ściany... Zaraz to skończy...
Coś wskoczyło mu na kark. Śmierdzący mały pierdziel bezbłędnie ułapił za sprzączki hełmu...
Gomrund czując ostrze blisko swojej szyi zarzucił głową i z impetem przywalił nią w ścianę amortyzując uderzenie goblinem... Śmierdziel zleciał. Razem z hełmem Gomrunda. Krasnolud przez chwilę stracił orientację. Bezcenną chwilę. Sjorktrakeńska klinga znów świsnęła w powietrzu...
Chytry półork celował dobrze... Pod samą brodę... Norsmen poderwał lewicę z tarczą... Nabrał powietrza... Nie zdąży... Zdąży... Nie...

- Aaaaarghh!!! - mocny kontralt rozbrzmiał tuż obok niego. Ani się obejrzał jak krasnoludzki wojownik w pełnej płycie Wielkiego Młota wpadł w półorka wbijając się z nim ścianę kopalni. Sjorktrakeńska klinga brzdęknęła o kamień podłoża... Półork nie dawał jednak za wygraną. Pałąkowatymi nożyskami odbił się od ściany i wskoczył na wojownika, próbując zerwać hełm. Z przerwy znad obojczyka krasnoluda wychynęły gęste ciemne pukle... Gudrun nie przewróciła się...
Norsmen potrząsnął łbem by nadać oczom niezbędnej ostrości... Nie było możliwości rąbnięcia toporem... Ucapił półorka z całej siły. W zielonej łapie błysnął nóż... Ale Gomrund też miał swój sztylet.
- Teraz! - krzyknął do Gudrun wbijając ostrze w bok parszywca.
Zieleniec wrzasnął i zwolnił uścisk. Gomrund rzucił nim o ścianę kopalni. Nie musiał mówić Gudrun co dalej. Slumbolski młot rozgniótł półorczą czaszkę z takim impetem, że aż utkwił w klatce piersiowej. Jucha, mózg i kawałki kości bryznęły na dwójkę pozbawionych hełmów krasnoludów. Odwrócili się oboje gotowi do dalszej walki... Ale nie było już po co... Gobliny zobaczywszy koniec swojego wodza rzuciły się do ucieczki w kierunku zawalonego wyjścia z korytarza. Krasnoludy z Dietrichem na czele sprawnie dokańczały rzezi.

Gomrund poczuł jak Gudrun odwraca go do siebie. Napierśniki zazgrzytały jeden o drugi. Zobaczył jej oczy. Iskrzące. Walką. Płomieniami krwi. A potem poczuł jej zroszone orczymi szczątkami usta wpijające się w jego własne. Krótko i mocno.
A potem nic nie powiedziawszy, pobiegła pomóc rannym braciom.

***

Konrad i Erich minęli pozycje grissenwaldczyków zupełnie przez nikogo nie zaczepiani. Co ciekawsze jednak, nikt również nie zatrzymał utykającego Hulfiego. Widok zieleńców za nimi pędzących był jak widać wystarczający by nie zawracać sobie głów takimi problemami jak to po co tu właściwie się przyszło. Erich o drzewie wspomniał co prawda dość swobodnie nie mając żadnego konkretnego planu, ale gdy już tu byli, okazało się, że ciężko o inny plan, jeśli nie chciało się pierzchać, lub walczyć. A mimo iż przynajmniej dwóm z tej trójki odwagi nie brakowało, nie za bardzo mieli pomysł po której stronie się opowiedzieć.
Dojrzawszy więc sękatego buka o zapraszająco niskich dolnych gałęziach, Erich nie kombinował dłużej. Sprawnie wspiął się po czym pomógł Konradowi. Gdy we dwóch wciągali rannego krasnoluda, gobliny zderzyły się milicją...

***

- A żeby was elfy na kołnierzach nosiły! - mruknął Azaghal dobijając ostatnie wilczysko.
Komnata była już bezpieczna. I odcięta. A krasnoludy zmęczone walką. Ponad połowa klanu musiała paść pod ich toporami i zawaliskiem. Co się stało z drugą? To zapewne wiedzieli ci pozostawienie przy szybikach.
- Trzech braci poległo. Razem z Thorgiem czterech... - powiedziała cicho Gudrun - Dobrą śmiercią. Sześciu jest niezdatnych do jakiejkolwiek walki. Reszta odkopuje zawalisko. Runął cały pokład więc uprzątnąć całego nie da rady... Ale myślę, że lada moment damy radę zrobić ciasne przejście do sąsiedniego korytarza.


*******


Cesarski semafor. Już domyśliła się, że to tu zdąża rzeczna koga Gottarda Wittgensteina, na której pokładzie był też zapewne Mikka Tonn. Semafory budowano na wzgórzach i wzniesieniach. W miejscach skąd ich światła byłyby najdalej i najlepiej widoczne. Czyż idealnym miejscem nie były ruiny starego obserwatorium astronomicznego?

Bardzo dokładnie przyjrzała się okolicy. Cesarska głusza. Żadnych wsi, miasteczek, czy przystani rybackich w promieniu kilku dni drogi. Słabo uczęszczany trakt handlowy po drugiej stronie Reiku i... sam Reik. Szeroka arteria tętniąca gównem w żyle cesarskiego ciała...

Koga Wittgensteinów stała zacumowana przy niewielkim starym pomoście znajdującym się u stóp wzgórza na którym zbudowano semafor. Wyglądało też na to, że roboty budowlane miały się ku końcowi. A odpowiedzialne za nie była grupka ośmiu krasnoludów. Zapewne budowniczych z krasnoludzkiej gildii inżynierów. Ile wiedzieli i dlaczego zdecydowali się zbudować to urządzenie na ruinach wieży astronomicznej, nie miała pojęcia. Za to wiedziała, że podczas jej poszukiwań, ani o krok nie odstępował jej szczurak Crot Scrabak. Nie widziała go co prawda ani razu. A i bez danej jej mocy nie była go w stanie wykryć magicznie. Ale miała przecież jeszcze Dieta.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline