Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-08-2013, 08:51   #58
Tyaestyra
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację
Konie od zawsze były stałą częścią życia hrabianki d'Niort. Jej ojciec, świętej pamięci Bénédicte Pelletier d'Niort, był miłośnikiem tych szlachetnych zwierząt, a najbardziej ulubił sobie właśnie fryzy sprowadzane z odległych krajów wprost do swojej kolekcji. Często ku niezadowoleniu Antoniny, która preferowałaby wydawać rodzinny majątek na nowe stroje, błyskotki i ozdoby włości niż na „byle zwierzęta”. Przeważnie było to zwykłe przekomarzanie się, bo i przecież nigdy nie mogła narzekać na skromne życie. Co więcej, kłótnie o nowe nabytki Bénédicte często kończyły się na podarowaniu ukochanej drogocennej pamiątki zakupionej w podróży. Przepiękne naszyjniki i cudne suknie o niespotykanych krojach obcej mody skutecznie zmieniały jej nastawienie do wydatków męża. Wręcz w takich chwilach jeszcze goręcej zachęcała go do powiększania swego stadka wierzchowców.

Zatem ojciec panieneczki, ogarniany coraz to większą ekstazą szczęśliwości wraz ze zbliżaniem się dnia narodzin Marjolaine, sprezentował jej z tej okazji stadko fryzyjskich źrebaczków, których ilość odpowiadała ilości miesięcy, w czasie których wyczekiwał na sądny dzień pojawienia się jego córeczki. Ah, skromny upominek. Wszak większość dziewcząt w momencie przyjścia na świat dostaje w prezencie grupkę koni, prawda Prawda? Cóż, ona dostała. Dziewiątkę ślicznych czarnulków, z którymi miała przyjemność się oswajać już od swej maleńkości.





Bo i wprawdzie rosły one o wiele szybciej od ptaszyny, to Bénédicte już wtedy sadzał ją na tej straszliwej wysokości jaką był koński grzbiet. Niekoniecznie znajdowało to aprobatę Antoniny, która wolała chwalić się swoją śliczną córeczką przed przyjaciółkami, niczym nową porcelanową lalką. Także równie delikatną i kruchą, więc była bliska omdlenia, gdy jej najdroższy zabierał jej skarb na kolejne przejażdżki w siodle. Zbyt wyraźnie wyobraźnia hrabiny podsuwała jej wizję tych wszystkich paskudnych siniaków i zadrapań na jaśniutkiej skórze małej Marjolaine. Szczęśliwie, że jej mąż aż za dobrze znał teatralność i przesadyzm w jakie potrafiła popadać, więc nic sobie nie robił z tych prób trzymania ich dziecka pod wiecznym kloszem.

Gdy podrosła, do wieku i kształtów bardziej dziewczęcych niż dziecięcych, to ojciec nawet ją na polowania zabierał. Te typowo arystokratyczne gonitwy za zwierzem, w których to głównie myśliwi i służba z hordą psów zajmowali się właściwym polowaniem, wystrojonym szlachetkom zostawiając pogawędki między sobą oraz mętny dreszczyk emocji. Czasem, ci o co zręczniejszych i mniej wydelikaconych dłoniach, nawet próbowali swych sił w ustrzeleniu lecących kuropatw. Liczyła się tylko zdobycz, nie było ważne z czyjej ręki przyjdzie śmierć dzika, jelenia, niedźwiedzia. Liczyło się tylko podekscytowanie, a potem wyraz podziwu lśniący w oczach żon wyczekujących przy podwieczorku na swych zaradnych łowców. To była rozrywka podszywająca ważkość spotkać, męskie decyzje, interesy i sojusze zawierane na końskich grzbietach.
Ale nie dla Marjolaine. Nie interesowało ją własnoręczne zabijanie zwierząt ( na co zresztą ojciec i tak jej nie pozwalał ), nudziły arystokratyczne tyrady, które i tak najczęściej cichły, gdy tylko znajdowała się zbyt blisko. Nie były to sprawy mogące zainteresować damę, mówili. A i ona więcej przyjemności odnajdywała w swych przejażdżkach. I ucieraniu nosa co bardziej zuchwałemu baronowi lub hrabiemu zasiadającym na wierzchowcu równie tłustawym co on sam. Przyjaciołom i partnerom w interesach ojca, którzy już wtedy sobie ostrzyli zęby na małżeństwo z młodą dziedziczką majątku d’Niort.

A jaka śliczna panieneczka.
A co ona tu robi?
Prawdziwe męskie polowanie chciała obejrzeć?
A utrzyma się na koniu?
A nie potłucze się jak spadnie?

Kiedy oni grzecznie, niczym gęsi, jeden za drugim przekraczali rzekę po bezpiecznym mosteczku, ona popędzała swego wierzchowca do przebycia wody w bród. Tam gdzie oni objeżdżali naokoło powalone drzewa, ona przeskakiwała nad nimi bez cienia zawahania. Kiedy szlachetni panowie w swych drogich aksamitach i skórach spadali w błoto, bo ich rumaki płoszyły się nagle zerwanym do lotu ptakiem, ona pozwalała się delikatnie wybić z siodła stającemu dęba fryzowi. Aż w końcu, gdy oni opływali w kobiece zachwyty nad swymi umiejętnościami łowieckimi, ona wracała spocona, umorusana i szeroko uśmiechnięta ku przerażeniu swej maman i Beatrice. Bo to nie uchodzi. Bo co ludzie powiedzą. A bój się Boga, dziecko.

Ku jeszcze boleśniejszemu wbiciu ciernia w palec Antoniny, dzięki stanowczemu zapieraniu się Bénédicte , jazda konna ich córki wręcz dorównywała jej powabnym dygnięciom, urokliwemu tańcowi, czarującym uśmiechom czy nieskazitelnym manierom. Ah, może nawet przewyższała te ostatnie.

To był jej świat, w którego czystość i kobiecość zdołała przemycić tę jedną męską dyscyplinę.
To było jej terytorium, na które żadna inna znana jej szlachcianka nie miała chęci wkraczać. Jej triumf ponad obfitością biustu, szerokością bioder i wzrostowi o zbędnych wysokich obcasach.

A jednak ktoś wkroczył na jej teren. Bezczelnie wręcz wtargnął do jej świata i życia, i to nie tylko tego na końskim grzbiecie. Pojawił się nagle i zaczął się szarogęsić po jej pałacyku, mieszać w serduszku!

Tyle miała mu do powiedzenia. Tyle sekretów do wyjawienia, tyle niebezpiecznych informacji jakich ciężar chciała zrzucić ze swych drobnych barków. Tyle jego tajemnic do poznania.
O woskowym wężu pożerającym własny ogon. O Kręgu. O skrawkach listu jaki otrzymał markiz przed swoją śmiercią. O śmiertelnej w skutkach pułapce będącej przyczyną całej tragedii. O tym, że wiedziała o jego alchemicznych skłonności. O rozmowach z ciekawską vice hrabiną. O pogłoskach i domysłach podsuwanych jej przez Włoszkę. O niepewnościach i niedomówieniach. O tym, dlaczego to jego pierwszego uznano za podejrzanego tam na balu, przez co musiał zmyślić tę ich szaradę. O podekscytowaniu, ale także i lęku jakim napełnia ją posiadana wiedza. O przerażeniu na myśl, że mogłaby pójść w ślady Madeleine – narzeczonej, jeszcze nie żony, a już młodej wdowy. O tym, iż nie powinien tak nierozważnie poszukiwać swych pieniędzy zagubionych w głębinach groźnej intrygi.
Non, o tym akurat nie chciała mu powiedzieć. Gilbert miał w zwyczaju każde jej przejawy troski, nawet te rzucane mimochodem i całkiem przypadkiem, kwitować szyderstwem lub przesadnym zdziwieniami co do jej anielskości.

O jeszcze więcej spraw chciała go zapytać. Spraw nieważkich i kpiny godnych dla jej zdrowego rozsądku, a jakże ważkich dla roztrzepanego serduszka ptaszyny.
Czy porzuci ją, gdy ta cała narzeczeńska szopka nie będzie już mu do niczego potrzebna? Czy sprawi mu radość takie złamanie jej serd.. ah.. takie marnotrawienie jej czasu? Czy wszelkie wspomnienia z tego okresu rzuci w kąt, jak te wszystkie chwile spędzone z tak wieloma innymi kobietami? A może.. była dla niego choć trochę ważniejsza od tych ladacznic? Tak.. troszeczkę chociaż, tak jak on był tylko odrobinę (!) bardziej dla niej intrygujący niż reszta jej kawalerów? Czy pod tymi szelmowskimi uśmieszkami i ciągłymi lubieżnymi zaczepkami, zaczął się już nudzić porażkami w próbach zdobycia jej niewinnego skarbu? Czy w miarę bycia przez nią odpychanym, postrzegał ją za coraz bardziej zimną i niedostępną, zaś pociechy szukał w ramionach innych kobiety, gdy ona nie patrzyła? A czy jeśli pewnego dnia ( czy raczej nocy, co by przyzwoicie ciemno było ) ona mu ulegnie, to czy Maur będzie zawiedziony brakiem krwi na pościeli? Czy on, barbarzyńca i rozpustnik, przywiązywał do tego drobiazgu znaczenie podobne do jej maman, przypisującej dziewczęcemu wianuszkowi wartość większą niż najdroższe posagi? Czy mógłby nią wtedy wzgardzić, zarzucić kłamstwo i mamienie niezdobytą słodyczą, choć nigdy nie potwierdziła swego dziewictwa? I koniec końców – czemu nie podarował jej jeszcze tego sławetnego francuskiego pocałunku? A jeśli to zrobił, to co on miał właściwie oznaczać?

Tak wiele słów szukało ujścia na karminowych wargach. Czuła jak cisną się, walczą między sobą, by tylko się wyrwać i swych ciężarem rzucić na Maura. Ale musiała je przełykać, z wysiłkiem zastępować je milczeniem, uśmiechami lub złością na kolejne jego zakusy na swoją cześć. Nieświadomie ułatwiał jej to zamykając usta pocałunkami. Miała obawy przed powiedzeniem mu tego wszystkiego, bo zarówno bezlitośnie nawarstwiające się pytania, jak i posiadana wiedza wręcz tajemna, łączył jeden aspekt. Jeden problem, jedna zagadka ciężka do rozwiązania.
Czy ufała swojemu narzeczonemu?

Stała tuż za padokiem, rękoma wspierając się o drewniane sztachety tworzące okrąg ogrodzenia. Wiatr niosący za sobą nie niewątpliwy aromat mocno związany z końmi, swymi delikatnymi powiewami wplątywał się w jej jaśniutkie włosy, czasem przy pędzie przebiegającej obok klaczy zarzucając co niesforniejsze kosmyki na śliczną twarzyczkę. A spomiędzy nich, a także nieco spode łba, spoglądała błękitnymi oczkami na swoją własność: na należący do siebie kawałek ziemi ubijany końskimi kopytami, na pięknie rzeźbione ciało zwierzęcia poruszające się z gracją w biegu, które już niedługo miała wygrać do swojej kolekcji, w końcu też i na.. równie rozkoszny widok, jakim był zawsze wprawiający ją w zmieszanie półnagi Gilbert. A w tej sytuacji wyglądał wyjątkowo.. mieszająco w głowie. I także uważała go za swojego. Wszak według wszystkich praw w jakie wierzyła i jakie wyznawała ( a były to głównie jej własne kaprysy ), także i jego powinna posiadać tylko dla siebie. Mogłaby nawet się zadowolić posiadaniem go w wersji niekompletnej, to znaczy bez jakiejkolwiek koszuli, jedynie z odsłoniętą klatką piersiową. Chyba jakoś dałaby radę przełknąć ten „defekt” na swej własności...

Jej zaabsorbowanie myślami o twardych mięśniach narzeczonego napinającymi się pod opaloną skórą, odzwierciedlało się w czubku bucika niespokojnie i bezwiednie rozgrzebującym ziemię, w miejscu w którym stała.
-Nie trudź się tak, Maurze. To Ci nie pomoże wygrać – zawołała w końcu do niego, gdy klacz po raz kolejny przekłusowała nieopodal, swoją gracją mogąc zawstydzić niejednego z jej fryzów. Co sama panieneczka starała się odepchnąć od siebie, dodatkowo przyozdabiając słowa dość krnąbrnym uśmieszkiem.

Gilbert przerwał sprawdzanie wierzchowca i ruszył ku panience śmiałym krokiem. Dumny, władczy i z roziskrzonym spojrzeniem.
-A skąd ta pewność moja ptaszyno? Wszak nie powiesz mi chyba, że... nie warto walczyć o tak cudną zdobycz, jak widok twego nagiego ciała, non?- podszedł bardzo blisko szlachcianki prowadząc konia za uzdę..-Podoba ci się?
-Jest piękna..
- wymruczała w odpowiedzi, dopiero później dochodząc do wniosku, że mogła nadać temu więcej niechęci. Jednak będąc teraz i tutaj, w obliczu elegancji tego zwierzęcia, wyciągnęła doń rękę ponad ogrodzeniem, by dłonią sięgnąć ku chrapom, tej przyjemnie mięciutkiej w dotyku części końskiego pyska. Naturalnie, była to też jedyna część, której faktycznie można dosięgnąć bez stawania na palcach.
-Oczywiście, jak na klacz arabską, nie będącą jeszcze piękniejszym fryzem – była to tylko częściowo prawda, a w drugiej części zwykłe droczenie się. W promieniach słońca i lekko lśniąca od potu sierść nabierała w oczach dziewczęcia barwę.. czekolady. Nie tej gorzkiej i ciemnej, ale tej wymieszanej z mlekiem, rozpływającej się w ustach. Już samo to skojarzenie sprawiło, że zapałała miłością żarliwą do cudnej urody wierzchowca. A także lekkim pragnieniem, mogącym być zaspokojonym tylko przez filiżankę pełną gorącej słodkości.

-I mówię tylko, że na próżno męczysz ją i siebie. Tak po prawdzie to byłoby najlepiej, gdybyś już teraz mi ją podarował. Oszczędzisz sobie wstydu porażki, a mi marnowania czasu – dopowiedziała jeszcze z beztroską, wręcz niezachwianą pewnością siebie.
-Chcesz się na niej przejechać... tu i teraz? Na oklep jak Amazonki z mitów?- zapytał Gilbert nie komentując pełnych niezachwianej pewności słów hrabianki.
-Non! - żachnęła się Marjolaine, odpierając tę niewątpliwą pokusę -Nacieszę się nią po mojej wygranej.
Z czułością przetańczyła opuszkami palców po skórze konia, z rozradowanym uśmiechem małej dziewczynki obserwując, jak ten unosi wargę w poszukiwaniu przysmaku na jej dłoni -Dlatego ufam, że będziesz ostrożny i nie przysporzysz jej żadnych kontuzji. Ani sobie. To nie będzie jakaś byle ugrzeczniona przejażdżka po parku.
-Martwisz się o me zdrowie Marjolaine?
- rzekł uśmiechając się ciepło Gilbert.- To takie... słodkie.
Pochwycił ową dłoń hrabianki dotykającej klaczy i przycisnął wnętrze dłoni do swych ust. Maur musnął je wargami i przyłożył dłoń jej do policzka.- Ty też bądź ostrożna moja ptaszyno. Wszak delikatnym jesteś skarbem.
-Oui, jestem
– wymruczała panieneczka potulnie, bo uprzednim przyrumienieniu się delikatnie. Ta jej potulność była zadziwiająca wiele i w równym stopniu podejrzana. Zupełnie, jak gdyby już coś sobie knuła pod tą burzą jaśniutkich włosów, a o czym nie omieszkała napomknąć mężczyźnie, niewinnym głosikiem damy w opresji -Dlatego nie powinieneś za bardzo pędzić w trakcie naszego wyścigu. Bo inaczej też będę musiała się śpieszyć, spadnę i zrobię sobie krzywdę. A taka potłuczona to nawet do pozowania nie będę się nadawała.
-Oui, tylko tyle by wygrać. To wystarczy.
- rzekł z równie niewinnym uśmieszkiem i łobuzerskimi błyskami w oczach. Dłoń hrabianki, kierowana palcami Maura z sunęła się z policzka mężczyzny, na szyję i tors. Panieneczka czuła pod palcami, gorącą od słońca skórę i te mięśnie, twarde sprężyste... tak dobrze wyczuwalne podczas jego oddechu.

-Wczoraj tak szybko wyszłaś i nie zdołałem zaprezentować pewnych... możliwości.- rzekł z uśmiechem Gilbert.- A potem zamknęłaś się na klucz w sypialni. Dlaczego?
-Byłam zmęczona, należała mi się odrobina spokojnego snu. A z Tobą w mej sypialni nie mogę się nacieszyć w pełni przespaną nocą.. co pewnie niedługo zaczęłoby się odbijać na mojej urodzie!
- niemałe przerażenie wymalowało się na twarzyczce panieneczki. Mocno przesadzone i teatralne, a tym samym bardzo dobrze zakrywające to kłamstewko -Nie wspominając już o tym, że zapewne planowałeś mnie zmęczyć, żebym dzisiaj nie miała sił na wyścig!

Zacietrzewiła się odrobinę, jednak jej spojrzenie zamiast utkwić oskarżycielsko w tym szubrawcu, sunęło bezwolnie za jej dłonią. Nie wyrywała się zbytnio z jego uścisku, nie chciała mu dawać więcej powodów do postrzegania jej jako strachliwej ptaszyny. Tym bardziej, że to co robił było.. miłe. I gwałtownie przywodziło na myśl wczorajsze zdarzenie i tamtą szczęś... nieszczęsną kropelkę spływającą po skórze Maura.

-Liczę jednak, że tej nocy drzwi twej sypialni będą dla mnie otwarte.- odparł z bezczelnym uśmieszkiem Gilbert patrząc wprost w oblicze swej ptaszyny i bynajmniej nie przejmując się jej oskarżeniami... jak najbardziej wszak słusznymi. Hrabianka zaś dotarła w swej wędrówce po ciele szlachcica do mięśni brzucha, godnych jakiegoś barbarusa... a nie kulturalnie wychowanego markiza.- Wszak to czego teraz dotykasz, należy do ciebie będąc twym narzeczonym, non? Nie godzi się zostawiać swojej własności pod drzwiami.
-To.. zależy od tego, czy wygram, non?
- słodki szantaż, jakże to elegancka sztuka konwersacji pomiędzy ludźmi, a już szczególnie pomiędzy kobietą i mężczyzną, lub dzieckiem i rodzicem -Ale podoba mi się myśl, że wszystko czego dotknę staje się moją własnością. Brzmi.. pożytecznie.

Pomimo wesołego uśmiechu, w którym ukazała swe białe perełki ząbków, panieneczka także przełknęła dość nerwowo ślinę. Przyczyna tego była tak, gdzie dłoń Marjolaine, gdzie jej wzrok i gdzie.. ciało narzeczonego, tak twarde pod opuszkami palców i przypadkowymi muśnięciami paznokci. Ah, gdyby nie uścisk w jakim Gilbert trzymał jej rączkę to była pewna, że ta drżałaby dotykając jego skóry po tych rejonach ciała, zazwyczaj skrytych pod ubraniami. A przynajmniej przeważnie w dzień otulonych jakąś koszulą. W ciemnościach nocy zaś widoki nie były aż tak wyraźne jak teraz, chociaż to wcale nie czyniło sytuacji łatwiejszymi.
-Przywilejem narzeczonej jest dotykać swego wybranka, non? Przywilejem narzeczonej jest żądać pocałunków, pieszczot, komplementów... kiedy tylko ma na to ochotę. - druga dłoń ujęła podbródek hrabianki odchylając główkę dziewczęcia w górę... wprost ku obliczu Maura przybliżającego się ku jej ustom.

Poczuła owe wargi na swych, przyciśnięte w delikatnym zmysłowym pocałunku. Łobuz jeden... mówił o jej kaprysach, a spełniał swoje! Rozkoszując się zarówno dotykiem jej słodkich usteczek w pocałunku i pieszczotą jej delikatnej rączki na swym brzuchu. Powinna zaprotestować! Chyba.
Ale żeby móc protestować, musiałaby oderwać usta od jego warg. A teraz jedynie przymknęła oczy w błogim zadowoleniu, które to nieco zepsute zostało przez przymarszczone lekko brwi, wyraźnie świadczące o jakichś myślach bijących się w jej główce.
To że pomiędzy nimi był nieduży drewniany płot, komplikowało tylko sytuację. Płot dawał zwodnicze poczucie bezpieczeństwa hrabiance. Przecież nie mogło się stać nic stosownego, skoro... oddzielał ich od siebie, prawda?
Aczkolwiek dostrzegała tutaj zgoła odmienne zagrożenie niż zwyczajowe podchody Maura to jej spódnicy. Wyczuwała.. plan. Chytry wielce i idealnie pasujący do takiego osobnika. Plan polegający na zmęczeniu jej i rozkojarzeniu tymi pieszczotami, by sił ni głowy nie miała do wyścigu. Oh, szczwany! I pewno myślał, że ona się na tym nie pozna, że jego pocałunki weźmie za prosty wyraz.. uczucia? Pożądania prędzej, lub chęci pobawienia się ptaszyną. Już ona nie miała zamiaru dać się tak podejść!

Po dłuższej chwili, w czasie której toczyły ze sobą bitwę osobiste pragnienia hrabianki oraz jej jakże przebiegły ( w jej mniemaniu ) charakterek, zwycięstwo odniósł właśnie on. I z tego powodu zdołała cudem jakimś wyrwać się ze zwodniczo przyjemnych oplotów mężczyzny. Dodała do tego kilka gniewnych burknięć, że na nią nie zadziałają takie oczywiste sztuczki, a podkreśliła je jeszcze mrukliwym oświadczeniem.
Że sobie idzie.
 
Tyaestyra jest offline