Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-08-2013, 08:56   #59
Tyaestyra
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację
-Czy wszystko w porządku, mademoiselle? - zapytał Émilien głosem słusznie zalęknionym, z wyraźną nutą służalczości.
W Le Manor de Dame Chance pełnił stanowisko tutejszego masztalerza, z aspiracjami do podskoczenia do wyższej rangi. Póki co jednak był prawą ręką Gasparda, rodzinnego kawalkatora zajmującego się stadniną ich fryzów w Niort, który do dopieszczania grupki koni w osobistej posiadłości Marjolaine posłał swego najlepszego człowieka. Tylko czy to na pewno był zaszczyt, to co dotknęło Émiliena? Dotąd nie miał powodów, by poddawać to wątpliwości. Hrabianka wprawdzie bywała kapryśna, miała swoje humorki dotyczące choćby dokładnej długości grzyw jakie powinny mieć jej wierzchowce czy idealnej barwy świecidełek zdobiących uprzęże, ale nic bardzo drażliwego czy mogącego zagrozić jego stanowisku.

Dopiero kilka dni temu został postawiony przed swoim pierwszym wyborem, którego miał dokonać, a hardy błysk w błękitnych oczkach hrabianki świadczył o tym, że nie miał zbyt wiele miejsca na pomyłkę. Presja była niemała, w końcu to JEGO żywicielka miała ścigać się na wierzchowcu przygotowanym przez NIEGO. Nie była typem osoby, która przyczynę ewentualnej porażki dostrzegałaby w sobie samej. Tutaj na szali stała jego własna praca! Nic dziwnego, że kilka razy zmieniał swoją decyzję co do wyboru konia na tę okazję, potem po kilkadziesiąt razy sprawdzał każdą sprzączkę siodła, a teraz z czujnością obserwował chód zwierzęcia, aby w porę dostrzec wszelkie nieścisłości mogące mu.. non, jego pani zagrozić w wygranej.

-Oh, w jak najlepszym – głos słodki, łaskawy i pełen satysfakcji wypełniającej go ulgą, spłynął z góry ku jego uszom, że aż wzniósł spojrzenie na tego jasnowłosego anioła jakim jawiła się panienka d'Niort tak prostemu człowiekowi stojącemu właśnie nad przepaścią życia i śmierci. Bardzo metaforycznie rzecz jasna.

A widok jaki się przed nim rozciągał był godzien uwiecznienia na płótnie obrazu. Ucieleśnienie wdzięku, szyku i harmonii.
Kierowany wprawnymi ruchami dłoni dziewczątka, koń z elegancją poruszał się po padoku. Jego kopyta dotykały ziemi z niebywałą lekkością, jak gdyby zaraz miał rozłożyć skrzydła i wznieść się do lotu. Nie był to energiczny chód konia wyścigowego, bo i wszystkie rumaki rodziny d'Niort trenowane były sztuki ujeżdżania miast ścigania się z innymi. Bliższe im były pasaże, piaffy i piruety niż szaleńcze próby pokonania czasu i rywali w gonitwach, dlatego zawsze przyjemnością było podziwianie gracji tych fryzów w zaprzęgu karocy. Ale nie tylko wtedy, bowiem także i po płynnym chodzie tego konkretnego osobnika można było poznać lata ćwiczeń. Obojga, także i ujeżdżającej go Marjolaine.

Spójność i równowaga pomiędzy nimi była prawie perfekcyjna. Daleko wprawdzie panieneczce było do jeźdźców biorących udział w zawodach i turniejach, ale jak na wysoko urodzą damę odznaczała się niebywałą znajomością sztuki jeździeckiej. Wiedziała, jak należało ująć wodzę, by koń wykonywał zwroty, łuki, ósemeczki i kształty jakich tylko zapragnęła. Które miejsce na końskim boku było wystarczające wrażliwe, aby odczuć ucisk jej łydki ponaglającej go do szybszego chodu. Jak cmoknąć, by porozumiewawczo zastrzygł uszami. Gdzie poklepać po masywnej szyi i jakim tonem wyszeptać pieszczotliwe słowa pochwały.

Pod nieprzejednanie czarną sierścią konia dostrzegalne były subtelne zarysy mięśni poruszających się sprężyście w czasie tej krótkiej rozgrzewki. Tak głęboka barwa swym odcieniem przypominała krucze pióra, aż nawet zdawała się pochłaniać padające nań światło wiszącego wysoko słońca. Była nieskazitelna, nie zbezczeszczały jej żadne inne maści, a co słabszym i bardziej melancholijnym serduszkom przywodziła na myśl żałobne skojarzenia.
Pozaplatana misternie długa grzywa falowała po długiej szyi zwierzęcia w pędzie powietrza, podpięty ogon młócił zostawianą z tyłu przestrzeń i unoszący się kurz. Smukłe nogi rytmicznie wybijały tempo to kłusa, to galopu, w czasie których kopyta wyrzucały w powietrze grudki ziemi.

Cudne stworzenie.







Ale też i hrabianka zasiadające na jego grzbiecie była prześliczna. Tak wyjątkowa sytuacja w postaci wyścigu, a już szczególnie ścigania się konno ze swym narzeczonym, wymagała równie wyjątkowej kreacji. Nawet jeśli to nie był bal ani żadne wielkie wyjście wśród arystokratyczną śmietankę
On miał ją oglądać. Szczególnie od tyłu, gdy będzie go zostawiała w tyle.
W końcu wygląd był więcej niż połową sukcesu, non? A ona zamierzała wygrać za wszelką cenę.
Długa suknia zakrywała nogi wsparte elegancko na damskim siodle i miękko spływała po końskim zadzie. Czerń materiału była równie szlachetna i głęboka co umaszczenie zwierzęcia, odznaczała się jedynie ozdobnymi falbanami i odcieniami ciemnej zieleni dostrzegalnymi jedynie w promieniach słońca, pobłyskującymi niczym barwne rybie łuski.
Oh! Nawet i kapelusik do kompletu miała, czarny cylinderek z barwnym piórkiem.

Tak. Marjolaine Amelie Pelletier d'Niort była przygotowana do walki o swoją niewinność.





***





Że też nie pomyślała, aby przypilnować tego oszusta! Że też nie poprosiła Émiliena, aby doglądnął klacz pod kątem alchemicznych sztuczek, do jakich mógł się posunąć Maur do zapewnienia sobie wygranej. Zapewne wtedy przy padoku, miał z góry zaplanowane rozkojarzenie jej swoimi pocałunkami, by ani myślała sprawdzać jego wiarygodności i wątpliwej niewinności. Szczwany lis!
Bo przecież tylko w taki sposób mogła wyjaśnić to co się właśnie działo przed oczami: oszustwo, krętactwa, istna czarna magia! A działo się źle.

Nie trwało długo, nim po wyrównanej gonitwy od linii rozpoczynającej ich wyścig, Gilbert ze swoją klaczą wysunął się na znaczne prowadzenie. Niestety, okazał się być doskonałym jeźdźcem, który nawet dorównywał jej talentowi. Okazał się być wyzwaniem o wiele większym od szlachetek z jej dzieciństwa, i z racji stawki ich drobnego zakładu – o wiele straszniejszym także. Ogarniało ją to całkiem zrozumiałą wściekłością, ale także dumą. Bo i czyż nie trafił jej się mężczyzna lepszy od tych wszystkich wyleniałych pudli, nie tylko w kwestii samego wyglądu, ale też i niemałych umiejętności jeździeckich jakie skrywały te jego mięśnie? Niejako z tego powodu, pomiędzy tamtymi dwoma sprzecznymi uczuciami, rozpychało się łokciami jeszcze jedno w walce o zaprzątanie umysłu panieneczki.
Sylwetka półnagiego Maura pędzącego na swej klaczy, była.. niezwykle rozkoszną słodyczą dla oczu. I przez to rozpraszającą także. Pot perlił się na jego skórze, przez co jego ciało o tak egzotycznym, ciemnym odcieniu, lśniło w liżących je zachłannie promieniach słońca. Zwyczajowo przypominał barbarzyńcę. Przystojnego, aczkolwiek groźnego bandytę, któremu dałaby się porwać niejedna błękitnokrwista dama, w tym i sama Marjolaine. Choć to dopiero po odpowiednio długiej chwili wyrywania się, aby nie być nazbyt uległą.
Musiała przyznać, że gdyby ktoś odważył się uwiecznić ten widok na płótnie, to byłby on artystycznym grzeszkiem godnym zawieszenia w swej alkowie i spoglądania nań z rozmarzeniem w czasie leniwego odpoczynku w łóżku. A może prędzej jego miejsce powinno być w szafie głęboko pod jedwabiami i atłasami, lub w szufladzie gabineciku wypełnionej zapomnianymi papierzyskami? Rubasznym sekrecikiem przeznaczonym tylko dla jednych oczu w momentach wymagających lubieżnej przyjemności.

Potrząsnęła gwałtownie głową, nieprzerwanie kierując swego wierzchowca w ślad za rywalem.
Przebrzydły wąż! Koszula – o tym też powinna pamiętać! Odzienie mające zakryć ten jego tors przed przewianiem, w oficjalnej wersji. Zbyt dobrze wiedział jak ją rozkojarzyć, nawet jeśli nie robił tego zawsze świadomie. Też mogła zagrać taką kartą i ubrać się w wyzywającą suknię, dzięki której nie wiedziałby gdzie podziać swoje oczy, ale ich celem na pewno nie byłaby odległa wizja linii końcowej. Albo nawet lepiej byłoby suknię z głębokim wycięciem na plecach, aby to im chciał się przyglądać przez czas trwania wyścigu i ani myślał o choćby próbie wyprzedzenia. Acz chociaż nawet w najdrobniejszych zakładzikach i gierkach pragnęła wygrać, ale takie zagranie brzmiało zbyt.. tanio.
Oraz nieważnie teraz. Oto bowiem zbliżali się do pierwszej przeszkody. Jej pierwszej szansy na zdobycie prowadzenia.







Wąwóz był piękny, był też zdradliwy, o czym hrabianka doskonale wiedziała. Jak i wiedziała, którędy go objechać. Dotąd co prawda unikała tego miejsca. Wąwóz może był i ładny, ale był też dziki i pierwotny. Nieuporządkowany. Przed takimi miejscami straszyło się małe dziewczynki. W niczym nie przypominał ogrodów Luwru. Był... jak Maur. Przed nim też straszono, choć już nieco starsze dziewczątka i damy.

Nie sposób było poznać tego na mapie, ale już na miejscu nawet jeździecki amator potrafiłby ocenić, że była to przeszkoda nie do przeskoczenia. Koryto było zbyt szerokie, aby mógł je przekroczyć nawet najzwinniejszy wierzchowiec. Jedynym sposobem byłoby doprawienie mu skrzydeł, ale Marjolaine, z dość oczywistych powodów, nie miała takowych akurat pod ręką.

Ogarnęła ją nagła panika. Pierwsza przeszkoda, a już miała stracić na niej czas? W sytuacji, gdy jej rywal już na początku zdołał ją wyprzedzić, ona nie mogła sobie pozwolić tutaj na tracenie cennych chwil! Trasa wyścigu prowadziła w poprzek wąwozu, zatem zwyczajne przejechanie go byłoby najrozsądniejszym i przezornie bezpiecznym rozwiązaniem. Ale także nie pomogłoby jej w zdobyciu prowadzenia, szczególnie gdyby Gilbert odważyłby się na skok lub znalazłby jakąś inną drogę..

Prowadząc swego konia tuż nad krawędzią wąwozu, panieneczka spoglądała to w dół, to rozglądała się bacznie naokoło. Droga, droga.. pamiętała, że na mapie słabo była zaznaczona jedna ścieżka, niczym tajemnicze przejście. Zbawienne, gdyby okazało się być prawdziwym. Trudno było ocenić kiedy jakiś artysta przeniósł na papier te ziemie, wiele szczegółów mogło się już nie zgadzać, dróżki mogły być zarośnięte i nieprzejezdne. Co nie znaczyło, że nie mogłaby wydeptać własnej..

Ale tam! Nagle! Ledwie widoczne przejście pośród drzew skrywających je w swym cieniu. Nie było idealne, nie wydawało się być zbyt często używanym szlakiem.
Przyglądała się niepewnie trawie wyraźnie położonej pod czyimś krokami, zwierzęcia lub człowieka. A ta niepewność odzwierciedlała się też w bezwiednym kierowaniem konia w kółeczko w jednym miejscu, nim buńczucznie przygryzła dolną wargę i popędziła go ku nieznanemu. Najpierw nieśpiesznie, badając nowo odkryty zakątek, gotowa w każdym momencie zawrócić, aby poszukać nowej ścieżki. A potem szybciej, im ta stawała się pewniejsza. Wiła się w dół wężową naturą, aż wpadała wprost do gardzieli wąwozu. Tam to właśnie otoczony wystającymi splotami korzeni drzew, galopował fryz, a pęd powietrza zdawał się usuwać spod jego kopyt liście. Wzbijały się one wysoko, lawirowały leniwie ku niemu, aż znów opadały miękko na ziemię. A wtedy wierzchowca już tam nie było.

Otwarcie w stromych zboczach tej niewielkiej dolinki, pozwoliło mu wbiec z powrotem na górę, acz tym razem już po właściwej stronie. Marjolaine rzuciła tylko krótkie spojrzenie na przeciwległą krawędź. Nasłuchiwała też przez moment, czy nie słychać nigdzie w okolicy uderzeń kopyt arabskiej klaczy o runo leśne. Lub co gorsza – o płaskie dno wąwozu.
Nic. Zaledwie szum liści i serenady ptaków gdzieś wysoko ponad jasnowłosą głową. To ją zadowalało.

Nie widziała go przed sobą, nie widziała go także za sobą. Czy zdołał ją aż tak bardzo przegonić, aby zniknąć daleko za horyzontem? To było niemożliwe, jego klacz musiałaby nagle wyhodować sobie skrzydła, by pokonać wąwóz szybciej niż ona. Zatem musiał zdecydować się na objechanie go, co przywołało na wargi panieneczki uśmiech pełen złośliwej satysfakcji. Dawało to jej odrobinę czasu dla siebie, by zagrzać już sobie swoje pierwsze miejsce w wyścigu. Niezbyt dużo, wąwóz nie był aż tak duży, by mogła zacząć się rozleniwiać i zacząć bujać w obłokach. Nawet jeśli muskania wiatru był tak przyjemne na jej twarzy.
Zaledwie odrobina czasu, która minęło wręcz błyskawicznie.

Łobuzerski uśmiech.
Wilczy błysk w oczach.
Kilka sugestywnych słów rzuconych lekkim tonem. Opowiadających o jej ciele, piersiach, pośladkach, twarzyczce.
Zdołał się z nią zrównać po swej porażce w wąwozie i już na powrót próbował ją zbałamucić, sprawić by popełniła błąd. Zarumieniła się, a i owszem. Gilbert jak nikt inny potrafił przywoływać na jej policzki te czerwone oznaki zakłopotania. Jednak nie zadrżały jej dłonie przyodziane w rękawiczki z delikatnej skórki zajęczej. Ba! Nawet nie raczyła unieść na niego spojrzenia, zdając się hardo i nieprzerwanie zapatrzoną w swoją własną wygraną widoczną daleko przed nią. Jeśli swym odsłoniętym torsem chciał zastosować fortel podobny wczorajszemu, temu w łazience, to musiał posmakować na języku żółć nieudanego planu.
Unosząc wysoko podbródek Marjolaine spięła mocniej konia.
 
Tyaestyra jest offline