Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-08-2013, 09:02   #60
Tyaestyra
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację
Wiedziała, że był tuż za nią. Że dokładnie ją obserwował, aby móc w porę spostrzec wynalezione przez nią ścieżki wystarczające pewne dla końskich kopyt. Zapewne wierzył, że będzie mógł wykorzystać jej znajomość swych włości do przekradnięcia się przez gęstwinę mokradeł. Ona także liczyła na to, że jej ziemie okażą się łaskawe dla swej pani i z łatwością ją przepuszczą, z miejsca podsuną pod kopyta jej konia odpowiednią ścieżkę. Zaś intruza w postaci mężczyzny wciągną głęboko w swe gęste bagna. Na tyle przynajmniej, by hrabianka mogła bez problemu wygrać ich małą gonitwę.

Tyle tylko.. że okazały się one być większym wyzwaniem niż z początku myślała. Tym bardziej że to co było wyglądało na proste i łatwe dróżki poprzez bagnisko. Nie było tak łatwe do odnalezienia na miejscu. Owe ścieżki były zwodnicze, a wędrówki pomiędzy nimi kręte. Trzęsawiska były niebezpiecznym miejscem dla Gilberta, ale też i dla niej. Pełnym bajor i zdradliwych obszarów.








Nie istniała tutaj jedna właściwa ścieżka wijąca się pośród rozmokłej ziemi. To co z początku się taką wydawało, po bliższym sprawdzeniu końskim kopytem okazywało się być tylko ułudą, pod którą krył się całkiem nowy świat mułu i gwałtownie wzbijających się w powietrze bzyczących owadów.

Zadziwiająco szybko przestała słyszeć za sobą rżenie klaczy Maura. Musiał najwyraźniej zrezygnować z tak bezpośredniego podejścia do nieznanego mu, mocno grząskiego terenu. Objechanie tego miejsca było oczywiście możliwe, ale traciło się na tym czas. A tutaj wystarczyło jedynie odnaleźć odpowiednie szlaki mogące wędrowcowi pomóc w przekroczeniu bagien bez potrzeby zamoczenia się w nich. Brzmiało wystarczająco prosto. Na mapie też tak wyglądało.

Dotąd nieskazitelna czerń końskiej maści ubrudziła się to brązowym, to zgniło zielonkawym bagiennym błotem. Rąbek sukni nasiąkł stojącą wodą mokradeł, materiał stał się ciężki i z pewnością nie sposób go będzie już odratować. Już mogła sobie wyobrazić maman załamującą ręce nad stanem swej córeczki, ochmistrzynie zaciskającą wargi w wąską kreskę po zobaczeniu smug błota zostawianych na posadzce przez panieneczkę. I te zimne, oskarżycielskie spojrzenia rzucane wspólnie Maurowi, niechybnemu powodowi przez który ich hrabianeczka wygląda jak siedem nieszczęść.

Jej fryz rżał niespokojnie, gdy raz za razem jego kopyta zapadały się głęboko w zdradliwe bagniska.

Tu była ścieżka.
Dokładnie tutaj.
Pamiętała przecież!
Była tutaj, kiedy ostatni raz panieneczka tędy przejeżdżała.
Kiedy? Z kilka miesięcy temu.. może rok..

Stanowczym pociągnięciem wodzy przytrzymała konia w miejscu, choć muł trzymający mocno jego nogi i tak nie pozwalał na zbyt szybkie poruszanie się. Rozejrzała się wokoło, a w błękitnych oczkach pojawiła się lśniąca sugestia zwiastująca nadchodzącą rezygnację. Oraz skradającą się tuż za nią panikę. Zaś gdzieś w jasnowłosej główce, gdzieś tam z tyłu gdzie i zdrowy rozsądek czasem dawał o sobie znać, tam to właśnie tliła się pewna myśl. Nieśmiało i dość bojaźliwie, jak niewielki płomyczek na czubku zapałki, otoczony nieprzeniknionymi ciemnościami i straszony powiewami wiatru. W podobny sposób była przeganiana właśnie owa myśl, co się pojawiała to zaraz wychodziły jej naprzeciw nadzieja w ramię z czystą desperacją. Jedynie tej ciemności nie było, bo chociaż niezaprzeczalnie roztrzepany, to umysłu Marjolaine nie można było nazwać ciemnym.

Po długim czasie błądzenia i kierowania się jakimi złudnymi świetlikami bagiennymi, które tylko wciągały ją głębiej do swego ponurego labiryntu, prawda zdołała się przepchać łokciami i zamigotała jasno w głównie panienki.
Zgubiła się. To wszystko wyglądało o wiele prościej na płaskiej przestrzeni mapy, ścieżynki były tak dokładnie pozaznaczane! Czemuż nikt nie pomyślał o przeniesieniu ich na mokradła?! Czemuż nikt nie wpadł na pomysł postawienia chociaż jednego znaku, mogącego ją pokierować w odpowiednią stronę?!
Miała ochotę krzyczeć z bezsilność, przelać cały swój gniew na to paskudne miejsce, aby aż zrobiło się głupio tym wszystkim gnijącym bajorom i rozstąpiłyby się przed nią. A mogła dać głośny wyraz swemu zagubieniu, wszak Maura tu nie było, nie usłyszałby nawet. Tak samo jak i jej wołania o pomoc, gdyby zaczęła tutaj tonąć.

Aż ciarki przeszły jej po skórze.
Czy też się zgubił? A może samodzielnie odnalazł drogę przez bagniska, ani myśląc o wróceniu się i uratowaniu swej ptaszyny z wyraźnej opresji? A to drań! Tak ją tutaj porzucić! Oczywiście, gdyby to ona wydostała się pierwsza z mokradeł, a on gdzieś prawie tonął w tutejszych bagniskach, to ani by myślała mu pomagać. Bez wyrzutów sumienia wykorzystałaby okazję do wysforowania się daleko na przód ich wyścigu i może dopiero po dojechaniu na sam koniec, zaklepaniu dla siebie pierwszego miejsca, może dopiero wtedy wróciłaby mu pomóc. Może. Wiadomym jednak było, że w drugą stronę istniały inne zasady, a ona jako młoda dama, już z racji samego tytułu powinna mieć zapewniony ratunek i opiekę silnego, męskiego ramienia.

Głośne mlaśnięcie.
Cóż, inaczej tego nie można było nazwać. Ów odgłos najbliższy był właśnie temu. Mlaśnięciu.
Zatem głośne mlaśnięcie poświadczyło o własnej woli kruczoczarnego, czworonożnego zwierzęcia, a także o granicach cierpliwości, jakie ten potrafi osiągnąć stojąc wystarczająco długo nieruchomo we wciągającym go powoli błocie. Nie kierowany tym razem rączką zafrapowanego dziewczątka fryz uniósł z trudem jedną nogę, powoli wydostając ją z trzymającego mocno grzęzawiska. A potem kolejną. I jeszcze dwie ostatnie.





***





Nie wiedziała ile czasu zajęło jej wydostanie się z mokradeł. A tym bardziej nie był dla niej jasny sposób, w jaki zdołała uciec spomiędzy bagnistych toni i gęstwin zarośli. Odpowiedź sugerował nieco opłakany stan dziewczątka i jej konia, przywodzący na myśl przeciskanie się pomiędzy gałęziami oraz częste przekonywanie się, że to czy owe bajoro wypełnione zielonym szlamem, jest w rzeczywistości głębsze niż się z początku wydawało. Oboje będą potrzebowali solidnej kąpieli, aby zrzucić z siebie tę aparycję potworów z bagien, ale najważniejsze było, że zdołała się wydostać z tamtej pułapki.

Widziała Gilberta w oddali. Takiego.. takiego.. czystego, nawet jego klacz lśniła w słońcu tym swoim czekoladowym odcieniem, ani trochę nie zmąconym przeprawą przez bagniska. Widać i tym razem postanowił podejść ostrożnie do przeszkody, co wyszło mu na lepsze. Objechanie mokradeł było bezpieczniejsze niż próby przedarcia się przez ich stojącą wodę. Rozsądne rozwiązania, to musiała mu przyznać z irytacją zgrzytającą jej ząbkami.

Złość potrafiła być potężną siłą.
Ale przecież on jej o tym mówił, czyż nie? O tym, jak to w swym drobnym ciałku potrafi się zmienić w istny wulkan gniewu. O namiętności też wspomniał, ale to wolała puścić mimo uszu. Teraz to właśnie gniew wraz z narastającą desperacją kierowała poczynaniami Marjolaine. Nie chodziło już o samą wygraną, o piękną klacz którą mogła zdobyć. To było teraz sprawą drugorzędną. Liczyło się tylko to, aby nie stać się postacią na maurowym obrazie, aby ustrzec swą niewinność i nagość przed jego wszędobylskimi oczami. To była walka o swoją cześć, której nie zamierzała oddać w jego ręce. A przynajmniej nie na jego zasadach.
Ta myśl pchała ją szaleńczo do przodu, chociaż była już brudna, spocona i zaczynała odczuwać zmęczenie. Także i jej koń przejawiał jego pewne oznaki. Nie był już u szczytu swej energii z jaką rozpoczynał tę pełną brawury gonitwę, a przygoda na bagnach pozostawiła ślad nie tylko na jego dotąd pięknej sierści, ale zdawało się, że i w oczach pobłyskiwała pewna niechęć i zdegustowanie sytuacją.

Mimo tych wszystkich wyraźnych sprzeciwów, jakie wysyłały tej dwójce ich ciała, panieneczka pochylała się nad szyją rozpędzonego zwierzęcia. Wcześniejszą miękkość i płynność galopu zastąpiło szaleńcze wręcz tempo cwału, w którym koński bieg przypominał prędzej bitewną szarżę niż elegancję popołudniowej przejażdżki. Ale i z taką ta gonitwa przecież miała niewiele wspólnego. Zdawało się, że drobną sylwetkę panieneczki wiatr mógł z łatwością zdmuchnąć z siodła, szczególnie gdy w pędzie powietrza szarpał i unosił co bardziej obfitsze w materiał długości jej sukni. A jednak siedziała pewnie, kurczowo trzymając dłońmi wodze i wczepiając się też w długą grzywę swego rączego wierzchowca toczącego ślinę z pyska.

Nie liczyła na wyprzedzenie Maura, ani nawet na dogonienie go i późniejsze wysforowanie się na prowadzenie. Był zbyt daleko, a i ostatnio przeszkoda obeszła się z nim łagodniej niż z nią. Nie miała szansy pomimo ognia determinacji jaki ją trawił.
Ale znała skrót, mogący ją doprowadzić wprost do linii mety przed swym narzeczonym. Ryzykowna to była decyzja. Niepewna. Jej podjęcie mogło zarówno uśmiechnąć się do niej szczęściem, co i wręcz przeciwnie - odwrócić się od niej, skazać na porażkę. Nie miała jednak większego wyboru.

Toteż w czasie, gdy jej narzeczony ku polom i wioskom wiodącym ku linii końcowej ich wyścigu, Marjolaine zwróciła swego wierzchowca w kierunku pobliskiego lasu. Gęsto rosnące drzewa nie stanowiły takiego problemu jak wcześniejsze bagna, zarośla i gęstwiny przez które musiała się przebijać. Tutaj w cieniu koron parła nieprzerwanie do przodu, to zwalniając i wymijając poszczególne drzewa, to znowu przyśpieszając, kiedy trafiała na ścieżkę saren lub innych zwierząt. Nie była to zbyt duża knieja, ani tym bardziej dzika i rozległa puszcza. Dlatego niewiele czasu upłynęło, aż fryz w galopie wypadł na oblaną słońcem, soczyście zieloną łąkę w miejscu odległym od pierwotnej trasy wyścigu.

Ale po dojechaniu do rzeki hrabianka wybuchnęła radosnym śmiechem.






Stan wody był niski, bród był przejezdny. To był jeden z najpiękniejszych widoków jakie widziała w życiu. Zwiastował zwycięstwo.
Ale to nie znaczyło, że mogła osiąść na laurach i tracić czas. Należało szybko przekroczyć bród unikając potknięcia się konia na zdradliwych śliskich kamieniach.

Krew nie zdążyła jeszcze ostygnąć ani w końskich, ani w dziewczęcych żyłach. Nadal krążyła ogrzewając ciało po chwilach brawurowej jazdy. Dodawała wigoru, podsycała nierozważność.
Fryz wpadający z rozbiegu wprost do rzeki wzniecił w niej fale, które uderzyły o kamienie na brzegu i rozprysnęły się po najbliższej im okolicy. Woda pieniła się pod mocnymi i szybkimi uderzeniami kopyt. Rozbryzgiwały ją na boki, ale przede wszystkim też i w górę, dzięki czemu panieneczka nie była już tylko ubłocona. Teraz była ubłocona i przemoczona od stóp po końcówki jaśniutkich włosów. Ale chociaż później z całą pewnością z przerażeniem zajrzy w lustro, to teraz to się wcale nie liczyło. Teraz się uśmiechała szeroko, ze zmęczoną wesołością i podekscytowaniem wymieszanymi z ulgą. Wszak ta jej zmiana trasy mogła się skończyć w zgoła odmienny sposób. Wystarczyłoby, żeby poziom wody w rzece był wyższy, a musiałaby zawracać, w tym czasie Maur z pewnością zdołałby już dotrzeć do celu. Warto było zaryzykować.

Cztery kopyta z lekkim poślizgiem wspięły się na kamienie okalające przeciwległy brzeg, a potem stopniowo wchodziły wyżej, ku zielonej trawce łąki. Tam zwierzę otrzepało się, rozsiewając na boki chmarę kropli wody, delikatnie też potrząsając siedzącą na jego grzbiecie Marjolaine. A potem ruszył gwałtownie, biegł szybko przed siebie w stronę odległego, acz widocznego celu, istnej Ziemi Obiecanej jaką był most pozwalający na przebycie rzeki. Stanowił on linię końcową wyścigu. A był tak blisko, tuż tuż, już prawie..
Hrabianka tak mocno ściskała palcami wodze, że już ledwo je czuła. Puściła je jedynie jedną dłonią, gdy zmuszona została do odgarnięcia nagle przyklejonych do twarzy niesfornych, mokrych kosmyków.

Tętent kopyt na drewnianym mostku był najpiękniejszym odgłosem, jaki mogła teraz usłyszeć panieneczka. Były to istne fanfary jej osobistego triumfu ponad męskim gatunkiem, a jej wierzchowca ponad arabską rasą.
Pomimo tego, że puściła mu luźniej wodze, by mógł odetchnąć po szaleńczym biegu, on niecierpliwie przestępował z nogi na nogi i potrząsał głową, wyraźnie oczekując dalszych możliwości do pokazania swej miłości do rywalizacji. Zdradzał tym swój jakże ognisty temperament. Gdyby nie oblepiające jego sierść i ubranie panienki (wraz z nią samą także), to oboje prawie by lśnili z dumy ze zwycięstwa. Tak niewiele brakowało, wystarczyła jedna dodatkowa pomyłka, aby to Gilbert stał na jej miejscu. Z łatwością mogła sobie wyobrazić jego zuchwały uśmieszek na widok z wolna zbliżającej się jego narzeczonej. Przegranej.
Ha! Ale przecież to nie tak, że miała zamiaru mu wspominać o tym jak blisko był wygranej! Niech sobie nie myśli, że miała jakieś problemy z prześcignięciem go!

Parsknęła głośnym śmiechem, który z pewnym trudem wydobył się z jej zmęczonego ciałka. Następnie pochyliła się, a następnie przytuliła do końskiej grzywy. Snuła już swe łaskawe plany, w jaki sposób okaże swą wdzięczność tym, którym zawdzięczała to zwycięstwo...

Émilien dostanie dodatkową zapłatę za dokonanie właściwego wyboru. Taka będzie szczodra!
Jej fryz, ten bardzo konkretny fryz któremu nie straszne mokradła, ni woda, ni wąwozy, zasłużył sobie na dodatkową porcję owsa. Ah! Niech ona straci! Dodatkową porcję owsa, ale też jabłek i marchewek! Niech mu pozazdroszczą jego sąsiedzi w stajniach.
A sama Marjolaine? Wyjątkowo słodką nagrodą będzie widok Maura pozbawiony tej jego pewności siebie i krnąbrności. Ah, może nawet się zezłości, kiedy zobaczy ją tutaj? I zdziwi jednocześnie, a potem doceni jej talent jeździecki, przewyższający wszak jego? Nie mogła się doczekać tego widoku powoli rzednącej mu miny..

Rozmyślała także, czy godnym i właściwym było, aby zwyciężczyni wyścigu pokazała język przegranemu?
 
Tyaestyra jest offline