Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-08-2013, 22:43   #42
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny


Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
10 Karakzet, czas Salferytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Kompleks jaskiń pod twierdzą Karak Azul


Skalli cierpiał, to było pewne. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz. Teraz bez hełmu, zabandażowana razem z szyją. Opatrunki były brudne od pyłu i poznaczone szkarłatem krwi. Prawe oko było prawie niewidoczne ze względu na potężną opuchliznę powstałą od straszliwej rany. Bełt raził kark, podbródek i język khazada. Pewnym nie było czy Skalli będzie mógł jeszcze kiedyś mówić. Los ciężko go doświadczył, i to już drugiego dnia służby pod Czarnym Sztandarem. Teraz to było już nie tak ważne... Skalli idąc musiał opierać się o skalne występy, odpoczywać po pokonaniu każdych stu kroków, pluć krwią co kilka chwil i jakby tego było mało to zataczał się od czasu do czasu. Wstydził się, a u innych wzbudzał obawy czy aby uda im się dotrzeć na powierzchnię z tak rannym towarzyszem? Nikt zostawić go jednak nie miał zamiaru.

Tak, był to drugi dzień. Każdy inny zgubił by może rachubę czasu, ale nie Thorin. Cyrulik i kronikarz zarazem. Krasnolud który uratował życie Skalliemu, a teraz idąc korytarzami wschodnich jaskiń Azul, obliczał ile to czasu musiało minąć od kiedy rozłączyli się z przewodnikiem. Ponad doba, tak wynikało z rachuby. To nie była dobra wiadomość. Szczególnie biorąc pod uwagę że na powierzchni trwały przygotowania do obrony twierdzy... a wróg szykował się do ataku. Thorin szedł i myślał o tym, nawet nie wiedział kiedy, a jego stan zdrowia poprawił się. Dreszcze ustały i te chwilowe zachwiania równowagi również odeszły precz. Jedyna dobra wiadomość tego dnia pewnie, tym bardziej że Thorin kreślił wciąż mapę podziemi, co łatwym zadaniem nie było biorąc pod uwagę warunki w jakich przyszło im podróżować.

Ciężar tobołów był potworny. Ysassa uginała się pod nim, ale dzielnie stawiała krok za krokiem. Pot brał swe źródła od czubka głowy i pod pachami, przez plecy, piersi oraz uda... nie było kawałka ciała hardej khazadzkiej wojowniczki który nie byłby teraz mokry z wysiłku. Było gorąco. Głęboko pod ziemią, bliżej ognistego serca planety niż można by było sobie wyobrazić. Do tego jeszcze te manele. Nieść swój ekwipunek i oręż to jedno, ale teraz Ysassa była skazana by taszczyć ze sobą również własność Skalliego. Ten nie był zdolny by nieść teraz cokolwiek. Dzika khazadka mogłaby poprosić by ktoś inny ją wyręczył w zadaniu, ale nie chciała tego zrobić. Skalli był jej kamratem ze zwiadu. Poczuła swego rodzaju dziwną więź z tym opanowanym wojownikiem, tak bardzo odmiennym od niej samej.

Tak, Skalli był opanowanym wojownikiem... ale tak dziwnej, niespotykanej postawy wśród khazadów, jaką przedstawiał Hargin, nawet Skalli nie potrafił okazać. Hargin milczący, zawsze cichy niczym mysz, wędrował ze swą nieodzowną kuszą i zamykał podziemny pochód. Patrzył w ciemność za plecami oddziału i pilnował by nikt nie zaszedł ich od tyłu. Glandir nadał mu taką funkcję... tylna straż. Hargin cieszył się z tego, nadawał się do tej roboty jak mało kto. Nawet te kilka rzeczy które ściągnął z martwego wroga nie zrobiło różnicy, wiecznie milczącemu wojownikowi, w obciążeniu... dalej mógł być szybki i zwinny, niewidoczny niczym cień.

W tylnej straży podążał również Detlef. Zatwardziały wojownik z Zhufbaru. Doskonały w walce na dystans co pokazał już kilkakrotnie. Znacznie ciężej opancerzony niż Hargin, ale nie wiele mniej zwinny. Jeśli przyrównać można było Hargina do doskonałego obserwatora i kusznika zaporowego, tak Detlef był skałą która miała zatrzymać ewentualny pościg. Ścianą o którą rozbić mieli się wrogowie. Jego bliźniacze topory potrafiły zebrać potężne krwawe żniwo, a zbroja była solidna i gruba na krasnoludzki palec. Detlef zdecydowanie był na swoim miejscu, tym bardziej że zawsze obawiał się ciosu od tyłu i był na niego bardzo wyczulony.

Zwiad pod postaciami Skalliego i Ysassy, tylna straż Detlefa i Hargina, Thorin jako powszechny uczony, medyk i kronikarz, który tak dobrze jak piórem robić potrafił również sztyletem i kuszą. Oddział pod dówództwem Glandira Thorrinssona począł się z wolna kształtować. W tej formacji to Galebowi przypadło grać rolę zbrojmistrza, płatnerza i znawcę spraw magicznych i mechanicznych. On jeden miał ku temu wykształcenie i potrzebne doświadczenie. Poza sprawami dotyczącymi szeroko pojętej magii, również inni mogli się wykazać, jednak jeśli szło o tajemne znaki, magiczne runy i wiedzę o naturze wszechmocnych wiatrów magii, tylko Galeb mógł pochwalić się taką znajomości tematu. Teraz, doskonale opancerzony, w stal kutą własnymi dłońmi, podróżował u boku Thorina. Obaj tworzyli zaplecze logistyczne formacji. Pozycje dumne i honorowe.

Każdy powoli odnajdywał się w roli żołnierza, każdy także obierał sobie funkcję lub które z rozwagą przydzielał sierżant. Podobnie było z najmłodszym krasnoludem, Baldrikiem. Ten choć twarzy od wiatrów ogorzałej jeszcze nie miał, ni też oczu i zwiadowczych umiejętności jak Ysassa czy Skalli, ani wiedzy jak Galeb i Thorin... to posiadał inne przydatne dla grupy zdolności. Baldrikowi przypadła rola w oddziale specjalna. To on pierwszy wspinał w górę kominów powietrznych i opuszczał się w dół sztolni. Zabezpieczał węzły i sprawdzał jakość zejścia linowego. Młodzian był szybki jak górska kozica. Chwytał linę i po chwili był już poziom wyżej by ją umiejętnie przywiązać. Na razie tylko tyle pokazał, na tyle miał szansę... jednak jego osoba kryła w sobie jeszcze wiele niespodzianek, które miał zaprezentować kolegom z drużyny. Jeśli tylko bogowie dadzą mu na to szanse... jeśli uda się im opuścić skomplikowany labirynt korytarzy.

Dorrin i Roran stali się siłą uderzeniową, mięśniami 8 drużyny Czarnego Sztandaru pod dowództwem sierżanta Glandira. Dorrin, wytrawny górnik i woj o którego masie można by napisać wiele śmiesznych opowieści... ogromny, groteskowy i niepowstrzymany w boju. Oczywiście nikt by tych śmiesznych opowiastek w twarz mu nie rzucił, ale mało kto wiedział że Dorrin miał poczucie humoru i optymizm jakiego zazdrościć mu mogli tylko inni. Żadna tragedia nie była w stanie wzruszyć tego mocarnego kolosa. Ruszał do walki ze śmiechem, wracał we krwi... wciąż się śmiejąc. Teraz gotów był by w każdej chwili ruszyć na spotkanie wroga, czy to na tyłach oddziału czy może na szpicy. Glandir musiał rozporządzać mądrze siłą jaka drzemała w Dorrinie, ale i nie tylko siłą, również jego berserkerską postawą. Zarkan był jak odbezpieczony krasnoludzki granat ręczny, mógł eksplodować w każdej chwili i razić tak wrogów jak i przyjaciół.

Zupełnie inny był Roran. Ten stary i doświadczony wojownik, który zwiedził połowę znanego ludziom świata, stał się duszą oddziału. Silny, nieustraszony, walczący bez pardonu, bez zbędnych emocji i bezsensownych honorowych zachowań tak częstych wśród khazadów. Roran trwał po to by zwyciężać, za wszelką ceną, bez względu na koszta. Sztylet w gardło, topór w plecy czy włócznia w serce wroga. Każdy sposób walki dla Rorana był dobry. Jego wiedza zebrana z licznych pól bitewnych była przyjmowana z wielkim szacunkiem przez resztę towarzyszy, ale dla wielu były to tylko opowieści z przeszłości, zwykłe historyjki... jednak nie dla sierżanta Glandira. Ten młody dowódca czerpał z obeznania Rorana na wojennym rzemiośle niczym ze studni wiedzy. Pełmnymi wiadrami. Roran nie protestował, z chęcią doradzał i pomagał i tak jak Dorrin, był potężnym wojownikiem gotowym nieść pomoc w każde miejsce, tam gdzie rzucił go sierżant lub zdrowy rozsądek. Teraz to właśnie Roran zajmował się jeńcem. Prowadził go związanego i zakneblowanego na kawałku powrozu. Dla wielu kolegów było dziwne że khazad ma, można by powiedzieć, dobry stosunek do pojmanego. Jednak Roran Ronagaldson żył wedle prawideł wojennych. Wiedział że dziś on ma jeńca... jutro sam Roran mógł być jeńcem. Podejście do wojny kapral miał bardzo chaotyczne, tak jak sama jest wojna... tylko on jeden rozumiał w pełni swe postępowanie, czasem dla wszystkich jasne, innym razem jedynie dla niego. Wszystko co robił miało jednak jakiś sens. W umyśle tego sędziwego kaprala nic nie działo się bez powodu.

Ciężar dowodzenia spadał na Glandira. Khazad bardzo młody jak na sierżanta... jednak szlachetnej krwi i odwagi jakiej pozazdrościć mogli tylko inni. Każdy z oddziału miał wiele charakterystycznych sobie cech... ale odwaga, honor, poświęcenie... tak można było opisać najkrócej Glandira, syna Torrina. Krasnolud z zacnego rodu, w którego żyłach płynęła krew wspomnianego Torrina, syna Jorruna, khazada który okrył się sławą w wielu bitwach o Karak Norn. Glandir czuł na sobie nie tylko ciężar sprawowania dowodzenia nad formacją 8 drużyny, ale czuł również ciężar dziedzictwa. Duchy przodków prześladowały go w snach, domagając się by był wojownikiem który okryje się nieśmiertelną chwałą tak jak jego ojciec i wujowstwo. Jak na razie Glandir nie był z siebie zadowolony. Wiedział że dał się wmanipulować w jakąś dziwną, być może polityczną grę... przez to pociągnął za sobą, na dno - dosłownie, wszystkich swych podkomendnych. Wiedział ze musi naprawić swój błąd. Rozpracować nie mógł jedynie o co w tym wszystkim chodziło. Dlaczego ktoś chciał pozbyć się jego samego i jego towarzyszy? Pewnym nie był czy powinien dopełnić zadania i zalać wschodnie tunele... nie wiedział jaki czeka ich los. Do tego jeszcze ta grupa najemna którą Glandir rozbił w pył. Czego oni pilnowali i po co? Śluzy, zaworów, ale po jakiego diabła? Jeniec który ponoć zwał się Walgram Acco, powiedział im wszystko co wiedział, tak przynajmniej można było przypuszczać. Najważniejsze że wiedział jak wyjść z kompleksu podziemnych tuneli. Ta informacja była na wagę życia. Odrobine światła na całą rzecz mógł rzucić także list który Glandir otrzymał od Detlefa, list znaleziony przy ciele Irvina Złotoustego.




***

Drużyna ruszając z Sali Akwenu, zebrała wcześniej wszelkie łupy wojenne które im się prawnie należały. Ciała pozostawiono byle jak, rzucone pod ścianą, nie było ich jak pochować, zresztą na pochówek sobie raczej zabici nie zasłużyli. Glandir podjął decyzję. Ruszali tunelami by odszukać zaginiony oddział Łamaczy Żelaza. Droga była trudna, jak zawsze kiedy podróżowało się pod górę. Tym gorzej że jak mówił Acco, tunel do wyjścia który on znał, brał swój początek na najniższym poziomie jaskiń, więc musieli wrócić jeszcze do Sali Akwenu. Penetrowanie tuneli nie było sprawą ni łatwą ni przyjemną. Gorąco, zmęczenie, wieczna ciasnota korytarzy. Thorin wciąż kreślił mapy i miał ich już pokaźny stosik... bez tego khazada szanse na opuszczenie labiryntu równały się prawie zeru. Jednak szansą mógł, choć nie musiał, być jeszcze Dorrin. Ten zaprawiony w górniczym rzemiośle krasnolud, znaczył drogę w sobie jedynie znany sposób, taki który mógłby rozpoznać może inny górnik, ale raczej nie grupa żołnierzy. Jednak sposób Zarkana opierał się głównie na domysłach, goelogii, doświadczeniu... nie dawał pewnego wyjścia, ale jedynie jego nadzieję.

Sala po sali, tunel za tunelem, godzina za godziną. Wolnym marszem, grupa pokonywała trudności związane ze wspinaczką i ciągłym widmem ataku najemnej grupy Bonarges lub skaveńskiego pomiotu. W końcu. Na jedenastym poziomie, przy północnej ścianie zigguratu... oddział Glandira, odnalazł to czego szukał. Pokaźnych rozmiarów pieczarę, w której zbudowano kamienne ściany po jej bokach i ustanowiono coś w rodzaju niskiego budynku strażniczego. Tunel którego bronić miał owy mur i strażnica, był ogromny, lekką noga mogło przemaszerować tędy może nawet dwudziestu khazadów ramie w ramię. Teraz jednak był zawalony. Bliższe oględziny całego miejsca nie dały odzianym w czarne tuniki khazadom żadnych znalezisk poza jednym. Spod zawaliska kamieni dostrzec dało się kończyny zgniecionych na miazgę krasnoludów. Wystający but lub rękawica, a nawet zmiażdżona twarz wojownika podziemnego. Na szczycie tego wszystkiego wymalowany krwią był znak, prosty ale jakże złowrogi. Mógł oznaczać tylko jedno. Skaveny.


Pewności nie było czy był to zaginiony oddział, ale można było tak właśnie przypuszczać. Zasmucona 8 drużyna musiała jednak ruszać dalej. Glandir zakomenderował po raz kolejny. Tym razem kierowali się do sekretnego wyjścia na północnym zachodzie, tego które znał pojmany Walgram Acco, wciąż prowadzony przez Rorana na postronku niczym averlandzka świnia. Wiele godzin póżniej... już na najniższym poziomie kompleksu jaskiń, Walgram pokazał tajemny tunel którym sam przybył do Sali Akwenu i tym właśnie tunelem drużyna poczęła piąć się ku wyjściu. Była to długa wedrówka, ale co raz to świeższe powietrze jasno dawało do zrozumienia że kierują się ku wyjściu. Radości ogromnej nie było wsród żołnierzy, jak na razie oba zadania nie zostały ukończone, a wyjście? Cóż wyjście na powierzchnię po dwóch dnia pod ziemią nie było czymś wspaniałym dla grupy khazadów która mogła przecież spędzić nawet całe swe życie pod ogromnymi pokładami Azulskich skał... byle tylko mieli piwo i jadło.

Wkrótce znaleźli wyjście. Zmierzchało na zewnątrz. Kapral Ysassa ruszyła przodem, wyszła z tunelu na ośnieżone górskie zbocze i odnalazła ślady czyjegoś obozowania. Śmieci, odchody, kilka butelek po brandy, ten sam gatunek który odnaleźli wcześniej przy zabitym wartowniku. Co ciekawsze, śnieg zaczął pokrywać już ciało lekko odzianego orka. Zielony zabity został z broni dystansowej i rzucony jak ścierwo by zgnił, choć czy było to możliwe w tak niskiej temperaturze?


Ysassa dała znak i reszta oddziału dołączyła do niej. Zaczęto przeszukiwać obóz. Wkrótce trafiono na ślady grupy która podążyła przełęczą w dół, w stronę skutych lodem niskich gór. Jedynie Hargin i Detlef pilnowali wejścia do ukrytego tunelu... i zrozumieli jedno... ktoś za nimi podążał od dłuższego czasu. Ktoś lub coś się zbliżało i wkrótce miało osiągnąć wyjście na przełęcz. Dali znać sierżantowi, a ten nakazał ukryć się za skałami. Długo czekać nie musieli. Najpierw z czerni tunelu wysunał się wąsaty nos, począł węszyć. Kilka uderzeń serca później, dwaj skaveni uzbrojeni w pordzewiałe miecze wyszli z korytarza i ukazali się w całej swej szczurzej ochydności. Jeden z nich spojrzał w górę, na zbocze skały Azul... drugi padł na śnieg i zaczął węszyć w nim nosem... kręcił się wokół po śladach khazadów. Popiskiwali między sobą w jakimś dziwnym języku. Było kwestią czasu nim zwęszą khazadzką grupę, ale żaden z żołnierzy nie wierzył że dwóch skavenów może przypuścić atak na drużynę Czarnego Sztandaru.

 
VIX jest offline