Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-08-2013, 14:06   #8
Velg
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Beauty is in the eye of the beholder.

Miała bulwiasty nos, kaprawe oczy, usta cienkie, tak, że prawie znikały, gdy zaciskała wargi, a skórę szorstką jak źle wyprawione futro. Ale gdy jej dotykał – mokrą między nogami – była najpiękniejszą kobietą, którą miał od dawna.

Ujął jej dłoń w swoje. Poprowadził do jej łona, a później do swojej twarzy. Polizał palec bez paznokcia, smakując juchę z jej rozciętego sromu. A potem ugryzł mocno, aż krew spłynęła.

Syknęła z bólu. Jeszcze raz ujrzał ją piękną, w czerwieni. Pozostał tak – smakując metaliczny posmak – przez chwilę, jakby się zapomniał, że jest w łożu, dopóki wrażenie się nie rozmyło.

- Panie, litości... - odważyła się wreszcie załkać, wznosząc ku niemu swoje brzydkie, przekrwawione oczy. A on zamknął jej usta pocałunkiem, wpijając się mocno w czerwone pozostałości po wargach. Płakała. Przymknął leniwie oczy.

Ludzie w czerwieni: przerażeni, skrwawieni, opanowani przez cierpienie – i nierzadko błagający na kolanach o swoje życie – byli prawdziwsi i piękniejsi od tłustego, spokojnego ludu wiosek i miast, którymi wcześniej byli. Ale zmiana i przeistoczenie nie były łatwe. Jeśli oberżnąłeś kobiecie rękę, wyła wniebogłosy i miała na sobie krew, ale nie była skrwawiona. Była tylko człowiekiem, który wymienił jedną skórzaną maskę na drugą. Dopiero, jeśli potraktowało się ją inaczej: najpierw odgryzło wargę, przecięło się kilka żył, jeszcze później wyrwało nożem paznokcie, ucięło sutek... - miała dość czasu, żeby pojąć, co ją czeka. A w tym szczególnym momencie, kiedy wiedziała – sercem już, a nie głową – że może umrzeć, zlatywały wszystkie maski i widział kobietę w czerwieni.

I niech wróżbici wróżą z wnętrzności ptaków – on po wielokroć widział prawdę w ludzkiej krwi. Niektórzy błagali o życie, obiecując wszystko: głowę najlepszego przyjaciela, wyimaginowane i rzeczywiste bogactwa, koronę świata..., inni – ci z naturą cieląt – zapadali się w sobie, błyskawicznie tracąc wszelką nadzieję, a byli jeszcze tacy, którzy chcieli szybkiej śmierci. Oni, tak nienawidzący życia, lżyli go, próbowali kopać, wierzgać, ale ich słowa – i gesty – zawsze tłumił strach.

Wiedział, że oni wszyscy należą do niego.

Wiedział, że >ona< należy do niego.

Podniecało go to: bardziej nawet niż kopulacje, niż wkładanie członka do jej wnętrza, bardziej niż cokolwiek innego. Wcześniej mógł ją posiadać – ale dopiero, gdy odkrywała przed nim swoją prawdziwą twarz, czuł, że osiągnął spełnienie.

Zdarzali się też – raz na pięćdziesięciu, stu – ludzie z żelaza. Jak żelazo nie krwawiło i nie uginało się, oni do ostatka stali, śmiejąc się mu w twarz, gdy on wyciągał im jelita przez brzuch. Gdy rzucał jakiemuś kulawemu kundlowi – ostatkiem sił życzyli mu smacznego. A później, jak ich metal, łamali się z trzaskiem. Ale to, czy to z braną kobietą, czy zamęczonym na śmierć mężem, miało jedynie nieprzyjemny, gorzki smak. Później przez całe dni czuł się zły i zmęczony, ale szanował ich, jakoś wbrew sobie.

Ona jednak nie była z żelaza. Gdyby była, już dawno chwyciłaby za jego nóż. Nie, rżnął potulne jagnię, które szeptało ciche modlitwy do swoich bogów – jakby mogli jej teraz pomóc! - gdy on robił swoje. I tylko czasami: powoli, uważnie, łagodnie, żeby go jeszcze bardziej nie urazić, błagała o zmiłowanie.

- Haelynie... - jęczała, a on skracał jej palca. - Avanalee... - łkała, a on leniwie bawił się z kikutem. Bawiło go poczucie, że nawet bogowie na nic się biedaczce zdawali. - Haelynie... - krzyknęła jeszcze raz.

I wtedy, bogowie chyba jej odpowiedzieli. Bo dokładnie w tym samym momencie, poła namiotu się uniosła. Co stało się później, pamiętał jak przez mgłę. Pamiętał okrzyk „ojciec umiera!”. Pamiętał, że cisnął kobietę na posłanie i rzucił się ku wyjściu, jakby się paliło – nago, nawet bez miecza przy pasie. Pamiętał wzburzone spojrzenie starego Valdana. A później pamiętał, że nakazał Rybiemu Oku pakować ich obóz – a sam wrócił się tylko po ubranie i oręż.

Ubranie znalazł tam, gdzie je zostawił. Oręż nie. Miecz – gdy już miała ona. Znalazła dość odwagi, by ująć jego miecz i spróbować go ubić. Tylko się zaśmiał, chwycił ją za nadgarstek i obalił.

Była poranioną, okaleczoną, w obszarpanych łachmanach. Miałaby szczęście, gdyby jeszcze ktokolwiek ją zechciał. Mogła się wygadać. Mogła mieć brzuch i wydać bękarta. Właściwie powinien ją zabić... I zrobiłby to, gdyby to nie miało takiego parszywego smaku. Bo pewnych rytuałów nie należało zmieniać: wiedział o tym nawet jego pan ojciec, który wściekłby się na myśl o upolowaniu królika w klatce, zanim koniuszy wypuściłby go na zewnątrz.

- Bierz – wyszeptał przez zęby, wciskając jej w dłoń oberżniętą, brązową monetę. - Ale jeśli kiedykolwiek usłyszę, że się wygadałaś... - Ujął jej podbródek w trzy pozostałe palce lewej dłoni i przemocą – Wyrwę wnętrzności i powieszę na nich bachory. Rozumiesz? - Drżała. - Rozumiesz? - Zacisnął palce, aż zostawił jej czerwone pręgi na podbródku. Wtedy wreszcie zdołała pokiwać głową. - Dobrze. – Wypchnął ją za porę namiotu, by przygotować się do drogi.

***

Od tamtego czasu nieustannie wędrowali. Zawsze na zachód, zawsze ku Bartradzie.

Miał nadzieję, że Bartrada da mu solidny odpór. Miał nadzieję, że ziemia spłynie krwią – a on będzie mógł spuścić psy wojny z łańcucha. Miał nadzieję, że regent i jego poplecznicy przeminą podczas wojny. Miał nadzieję, że – w walce – opije się krwi za wszystkie czasy.

Nic z tego. Bartrada była na nich zupełnie nieprzygotowania. Ogni nikt nie rozpalał. Wici nikt nie rozsyłał. A posłańców wysyłali chyba na piechotę, bo zdołali ich wyprzedzić na drodze do stolicy.

Dlatego mogli spaść na zamek jak zbójcy. W środku nocy, gdy celebracja toczyły się w najlepsze. Skąpy garnizon skapitulował, gdy tylko podjechali pod zamkowe bramy. Ospali wojacy na zewnątrz rzucili włócznie, gdy tylko zobaczyli zbrojnych. Ci na murach trzymali się lepiej: wytrzymali, dopóty pierwsza włócznia nie uraziła któregoś w ramię. Po tym – gdy pierwsza krew spadła na ziemię – skapitulowali, mając się pewnie za ludzi niezwykle odważnych i honorowych.

Tybald wiedział lepiej: powinien spędzić ich wszystkich do środka, i puścić z dymem, z całą resztą zebranych. Później: odjechać, ciągnąc za sobą bogactwa stolicy. Niestety, chwyciły go sentymenty. To była >rodowa ziemia<. >Rodowa< Bartrada. I nic, że między nim a Thornwaldem było sporo złej krwi, a sam rodowego księstwa nigdy w życiu nie widział. >Ród< i >krew< były większe niż on – i pewnie przetrwają sporo po tym, gdy Bestia Lithansów spocznie w miękkiej ziemi Anuire.

Gorzej, że jego ludzie byli niespokojni. Zdobyli stolicę, ale nie złupili jej. Zamiast tego, marznęli w środku nocy, pilnując gości i własnych nosów. Sami, bo „obrońcom” nie mogli ufać, więc zamknęli ich w zamkowych komnatach. I pewnie musiałby oddelegować kilkunastu ludzi do ich strzeżenia, gdyby lady Erin nie pomogła konceptem. Jej środki nasenne zadziałały jak marzenie. Musiał jej za to podziękować.

Dzięki temu konceptowi miał chwilę spokoju. Długą na tyle, by szybko znaleźć sobie miejsce na nocleg w dawnych komnatach zarządcy zamku. Ale nie na tyle, by móc cokolwiek zrobić z panującymi na zamku nastrojami. Przy takim stanie rzeczy, było pewne, że prędzej czy później ktoś zginie. W rzeczy samej, pierwszego trupa nie było trzeba szukać długo: znalazł się zaraz po tym, jak opuścił swoje nowe komnaty.

Szedł wtedy ze Śmieszkiem: krępym, pulchnym człowieczkiem, o rumianej twarzy i rzadkiej, koziej bródce. Jemu też udzielił się nastrój: wodził przymrużonymi oczyma po co grubszych gościach, którzy grzali się w cieple wspólnej sali, wysuwał szczękę wyzywająco, gdy mijali rozbrojonych „strażników” wystrojonych w barwy Bartrady, i tylko szukał jakiejś dobrej zaczepki. Psu było z tym prościej.

Człowieka Nillfertów – tłustego jak prosię, pocącego się tak intensywnie, że nawet jego kaftan był mokry, i z trzema podbródkami poruszającymi się w rytm jego słów – dostrzegało się z daleka. Któryś z jego ludzi w końcu zabiłby go, gdy podszedłby zbyt blisko. Nie dali im czasu, bo to była już przesada i nie chodziło nawet o to, że zapuścił się zbyt blisko jego kwater. Tego się spodziewał, bo przecież ktoś musiał spróbować pierwszy. Ale: był grubym skurwielem, w futrze, nieuzbrojonym i nietkniętym przez wojny. Musiał jeszcze brać na obchód dorodnego kurczaka, aby jeść go przy głodnych psach? I to w środku ich warty?

Śmieszkowe oczy zalśniły na widok dobrze upieczonego drobiu.

- He, he – Błysnął krzywymi zębami w szczerbatym uśmiechu – Przypomina swojego kapłona. Tylko kapłony nie wrzeszczą, jak się je obiera z piórek... - klepnął po koziku u pasa, mrużąc małe oczka w oczekiwaniu.

- Przez piętnaście lat - Trzy podbródki zadrżały z gniewu, a małe, grube palce zacisnął na kapłonie aż do białości. - Wiernie służyłem... - Zamrugał ze zdziwienia, gdy Tybald ujął go mocno pod prawą rękę.

Skinął głową. Śmieszek ruszył na Trzy Podbródki. Strażnik szarpnął się, sięgnął po miecz po miecz – ale Lithans trzymał go mocno – wierzgnął i zwiotczał, gdy pies wspiął się na palce i zrobił mu uśmiech od ucha do ucha.

Niestarannie wytarł dłoń o płaszcz zabitego.

- Ścierwo... - Skrzywił się potężnie, oceniając wymiary leżącego w kałuży krwi strażnika. - Następnym razem wybierz mniejszego skurwiela. - Zauważył, że Śmieszek z troską podnosi mięso. Dał znak, żeby mu też odciął część, i odwrócił się do innych: - No już, pozbierajcie po sobie. - Spiorunował wzrokiem swoich ludzi.

Z ukontentowaniem oglądał, jak zajmują się grubym. Kilkoma uderzeniowi wybili zęby – zniknęły w czyjejś kieszeni – włosy ścięli sztyletem, ciało rzucili do wypchanego słomą wozu, chluśnięto wodą na dziedziniec... i już. Krew pięknie wsiąkła, a grubego strażnika mogłoby nigdy na pachnącym jesienią dziedzińcu.

***

Inspekcja straży zeszła mu szybko. Na tyle szybko, żeby zdążył ją zrobić przed powrotem psów i wozu, już bez ciała. Wartowników rozstawiono gęsto. Czasami nawet gęściej niż mógłby sobie życzyć, ale mógł tylko pochwalić taką skrupulatność. Ani on, ani jego ludzie nie znali zamku. Licho jedno wiedziało, czy gdzieś nie było ciasnego tunelu, którym któryś z regentów Bartrady wymykał się na spotkanie z kochankami. Później miał zamiar przesłuchać kilku ludzi – ale to była sprawa na późniejsze czasy.

Na koniec, spotkał się z człowiekiem, który nadzorował jego straż przy zakładnikach.

Jego prawa ręka wśród psów, Rybie Oko, był inny od reszty. Nie było z nim miejsca na familiarności, serdeczności i otwartości. Gdyby kiedykolwiek temu człowiekowi podejść bliżej niż na dwie długości ręki, poczułby się źle – to nie był człowiek, który skłaniał do otwartości.

- Jesteś – rzucił do niego sucho, oschle, jakby miał zaraz przyjmował raport.

Pies był miernego wzrostu i do tego kościsty. Twarz miał przeciętną: nos, jak nos, usta jak usta, broda jak broda. Wionęło od niego chłodem: prawie nie mrugał, nie ściągał brwi, nie rozdymał nozdrzy, nie mrużył oczy... - jedynie patrzył swoimi wyblakłymi, martwymi oczyma. Usta mówiły równie mało: miał je nieodmiennie zaciśnięte w ciasną linię, jakby wszystko wokół budziło jego dezaprobatę. Tybald prawie nigdy nie umiał powiedzieć, co myśli. Potrafił poznać chyba tylko strach: wtedy Rybie Oko napinał się, rzucał na wszystkie strony krótkie spojrzenia i lekko mrużył oczy, ale skurwiel przeważnie trzymał się na tyłach i rzadko miał się czego bać.

Czasami – podczas zimnych, deszczowych dni – bawił się myślą o tym, co mógłby rzec i zrobić na torturach. Ale nieruchoma, nijaka twarz miała zbyt mało ekspresji: nie przypuszczał, żeby układała się do krzyku, do błagań, do przekleństw – a jej posiadacz raczej nie wyglądał mu na bohatera z żelaza. Krótko mówiąc: nie miał pojęcia.

Sukinsyn był jednym z tych ludzi, którym Lithans patrzył nie na twarz, a na barki. Bo barki – w przeciwieństwie do twarzy – mogły mu przynajmniej coś powiedzieć. Ale ufał mu: służył wiernie przez dobre osiem lat, i wiedział, że był jednym z najtwardszych sukinsynów, jakich miał.

- Nie wpuszczajcie nikogo - kazał. Barki strażnika nawet się nie ruszyły. - Oprócz triumwirów. I ludzi, których każą wpuścić. Jeśli ktokolwiek inny zdoła wedrzeć się do środka, od razu zarżnijcie więźniów.

- Są w lochach, przy podwójnej straży. Nikt nie zdoła się dostać.
– Rybie Oko spojrzał na straże lady Erin. – Zarżniemy. – Powtórzył tak sucho, jakby tysięczny raz mantrę powtórzył.

- Jeśli spróbują się wyrwać, nie próbujcie ich łapać - nakazał mu jeszcze na odchodnym. - Zbyt niebezpieczni. Zarżnijcie uciekinierów. Ale pierw zarżnijcie innych, jeśli będzie i możliwość, i ryzyko.

- Zarżniemy wszystkich. - I na pożegnanie stuknął końcem włóczni o ziemię.

***

Zanim skończył obchód, a Śmieszek zjawił się z powrotem, jego część kurczaka zdążyła już prawie wystygnąć. Ale nie narzekał. Smakował wyśmienicie – jakby krew przelana krew wystarczyła za pieprz, sól i całą resztę przypraw, których mu brakowało.

- Wyborny. – Zlizał resztkę tłuszczu z palców. - Daliście ciało do świń?

- Ehe.


Mgliście pamiętał świniopasa spod zamku. Mały, chudy człowieczek o rozbieganych, przebiegłych oczkach. Panna mówił mu, że jest jego - bo „strawa w koryto, bogowie w dom” - ale nie do końca dowierzał osądowi Panny.

- Nie boisz się, że cię wyda? - Podniósł rękę, żeby dać znak wartownikowi.

- He, he, nie – Refleksy zatańczyły na licu Śmieszka, gdy strażnik zaświecił mu w twarz lampką oliwną. – Bo on pojutrze świnie ubija, na śniadanie dla kupczyków i lordów. – Spokojnie, nawet bez skrzywienia się, odgryzł kawałek kurczaka. - Za to chyba w oleju gotują.

Dziedzic parsknął śmiechem. Wyborna wizja!

- Dobrze się spisałeś. - Klepnął psa z niezwyczajną dla siebie serdecznością, nic sobie nie robiąc ze ludzi przy drzwiach. - Ale jeśli spsułeś jakieś wyborne danie, dowiem się. - Przeszli przez portal, do wieży.

***

Znał tą salę jak własną kieszeń. Okrągła, wyziębnięta, o ścianach z wygładzonego kamienia. Kiedyś ona – i cała wieża – służyły za miejsce, gdzie zbierały się rady wojenne Lithansów. Tyle, że w „jego” komnacie na gobelinach latały po srebrzystym niebie zielone wiwerny o okrutnych, czerwonych dziobach. A tutaj z bajecznych wyposażeń ostał się jedynie ciężki, stareńki stół z hebanu. Całą resztę musiał sprzętów kazać zedrzeć: zbytnio kojarzyły się z obalonym księciem.

Wszystko to albo walało się w kątach pokoju, albo – jeśli było bardziej kruche – spoczywało na pulpicie.

- He, szpetne – Śmieszek wskazał na Gorgona, na alegorycznym wyobrażeniu Deismaaru. - Widzisz to? - I napchał się resztkami kapłona tak bardzo, że policzki miał wypukłe, jak u chomika.

- Nillfertowie. – Spojrzał na tamtego wyniośle, z góry, jakby on sam Nillfertem był. – Dobrze się namalowali.

Trzeci, przy stole, Magik, nawet nie zaszczycił ich spojrzeniem. Był już stary: włosy zaczęły mu siwieć i wypadać, ale nadal trzymał się zdrowo. I ciągle z tym samym pietyzmem, co zawsze, wynajdywał powody do zmartwień.

Najdziwniejsze, że nigdy, przenigdy nie uskarżał się na nic ważnego. Gdy odciął go od dyb, okazało się, że do palców (przyciętych nieco za kwaśnienie krowiego mleka) wdało się zakażenie. Wtedy sam, bez jęku ni słowa protestu, odciął sobie trochę mięsa opalonym nad ogniem nożem, żeby je powstrzymać, a potem sam przypalił krwawiącą ranę. Wtedy mówił dużo mniej niż teraz.

- Anduirasie, odłóż to... - zamarudził, załamując ręce nad cieknącym tłuszczem posiłkiem Śmieszka. - Poplamią się, złota nić się ubrudzi, i regent zamiast niej złote zęby mi wyrwie... - „Nillferckie”, odbeknął tamten bezczelnie, biorąc przykład ze swego pana, „He, Nillferci brudzić się moga.”

Tkanina, mimo tłuszczu, nadal została wyceniona na pięć złotych wiwern, niepsutych.

- Ten wygląda na spruty - westchnął stary, wodząc palcami po arrasie. - I to koło środka. Komu tego nie dasz, spruje go. Potem powiedzą, że to omen o Bartradzie. - Odrzucił materiał na bok. - Trzy srebrne. Choć pewnie użyją go jako koca, więc raczej półtora...

- Będę musiał się naradzić – przerwał mu Tybald. - Teraz tylko licz. Raport zdasz mi później. Chcę wiedzieć, ile będę rozdawał. - Poprawił się na siedzeniu. - Potem pójdziesz do komnat regenta, żeby przeczytać wszystkie listy, dzienniki, grimuary, księgi...

- Bogowie chrońcie – syknął tylko Magik.

Niedługo później, do pokoju wszedł Garrett. A potem, po naradzie, nadszedł czas na przemowę.

***

Na samym początku pojawił się kordon: dwudziestu zbrojnych z włóczniami, którzy zajęli miejsca wokół podwyższenia u szczytu sali. Później przybyło dwoje pozostałych triumwirów, którzy zajęli honorowe miejsca: Erin po prawej, a Garrett po lewej stronie podestu.

Tybald stanął przed zgromadzonymi ostatni. Stanął bez broni, bez pancerza i bez książęcych szat, a tylko w prostym kaftanie z farbowanej na czarno wełny. Bardziej zaskakiwał jednak jego wiek: wyglądał wyjątkowo młodo. Kędzierzawa broda, która dopiero zaczęła rosnąć, twarz bez zmarszczek... - nie sposób było mu dać więcej niż dwadzieścia lat. O tym jednak szło zapomnieć, gdy popatrzyło się na jego iście lordowską, chłodną postawę. Na pewno pomagały mu gabaryty, wystarczające, żeby górować nad większością ludzi.

Patrzył na obecnych tak, jakby szacował ich wartość. Jak pasterz wyceniający bydło, mogliby rzec niechętni.

- Przybyliście tutaj, by świętować dzień narodzin. - Głos miał, z braku lepszego określenia, surowy. Bo mówił, jakby swoimi słowami chciał trzepnąć w pysk słuchaczy. - Zamiast tego czeka was żałoba, bo zginął wielki człowiek, który tytułował się księciem i regentem Batrady. - Obrócił głowę, żeby wskazać brodą na czterech ludzi niosących pokaźną, ozdobną trumnę.

Przez chwilę mierzył salę w milczeniu – taksując zebranych nieprzeniknionym spojrzeniem spod krzaczastych brwi.

Słuchał. Patrzył. Zapamiętywał.

Zauważył, że ktoś – któryś oficel w białym kubraku – spąsowiał i zaczął się przepychać przez tłum, jakby się paliło.
Zauważył sardonistyczny uśmiech Sythaia, syna arlenowego.
Zauważył, że regent Nismaail nie raczył nawet unieść wzroku – zupełnie, jakby wieść go nie dotyczyła.
Zauważył, że kilku Anuireńczyków rozglądało się w popłochu.

Ale spokój, panika czy uciecha przegrały ból o ludzkie serca ze zwyczajnym zdumieniem.

Przez chwilę pozwolił im się dziwić. Następny raz ozwał się dopiero, gdy usłyszał, że żelazne obicie trumny szczęka o podłogę.

- Otwórzcie trumnę. – Huknął do ludzi na tyle władczo i donośnie, by uciszyć gwar.

Otworzyli ze szczękiem. Ktoś z tłumu krzyknął, gdy wszystkim ukazała się

Dzięki zabiegom, stary Linthis wyglądał, jakby w trumnie zmorzył go sen. W książęcych szatach, z żelaznym, pogrzebowym diademem i ręką złożoną na piersi wyglądał, jakby właśnie zszedł z tronu, aby odpocząć.

Nie sposób było zaprzeczyć podobieństwu między ojcem, a synem. Thorwald miał ponad sześć stóp wzrostu, szerokie bary, ostre rysy twarzy i haczykowaty nos swego syna. Zestawieniu przeszkadzała kędzierzawa broda Tybalda – stary rycerz miał tylko przyprószone siwizną, sumiaste wąsy - i liczne zmarszczki na obliczu jego rodziciela.

- Oto Thorwald. Dziedzic krwi Anduirasa, książę-regent Batrady. - Obrócił się ku trumnie i uklęknął. - W kryptach Batrady spoczywa jego ojciec i ojciec jego ojca. Spocząć na zamkowych kryptach – wśród książęcych wiwernów Lithansów – jest jego dziedzictwem. - Powiedział to jakoś głośniej: jakby deklamował im jakąś wielką >Prawdę<.

Kiedy umilkło już echo jego słów, powoli wstał.

- Niech zacznie się pogrzeb – ogłosił do zgromadzonych. Po napiętych w oczekiwaniu twarzach widział, że nie tego oczekiwali.

Kapłan, którego wyznaczyli do uroczystości, był mdły jak batradzkie wino. Śpiewał monotonnie, modlił się rzewnie, palił dużo kadzideł... – ale uroczystość, choć chwytająca za serce, miała niewiele treści. Trójka triumwirów wycofała się, żeby z tyłu obserwować zgromadzonych. Sala – przedtem cicha – wypełniła się szeptami. Szeptano, kim był Thorwald. Szeptano, jak go wygnano i Nillfertowie zdobyli tron Batrady. Mówiono też wiele różnych rzeczy, kiedy kapelan wznosił głos tak bardzo, że ludzie triumwirów nie mogli niczego usłyszeć.

***

- Thorwald Lithans udał się na spotkanie z Haelynem. - Zabrał głos jeszcze raz, gdy tylko skończył się pogrzeb. - Nie mogę mu przywrócić życia. Ale, jako jego syn, jestem mu winny modlitwę i wstawiennictwo u Haelyna.

Wysunął się naprzód: do ołtarza i przed tresowanego kapłana. Odgonił go gestem, a na końcu położył dłonie na małym, niepozornym pulpicie.

- Haelynie, usłysz mnie. – Wzniósł twarz ku sklepieniu i nagle ogarnęły go wątpliwości. Jego ojciec był „zasadniczy”... i tylko tyle. Co miał powiedzieć? - Bo klnę się, że, że mówię prawdę.

- Twój pokorny sługa, Thorwald, był mężem dzielnym i honorowym. Był postrachem awnsheglien i sług Gorgona, aż padł w słusznej walce, rażony haniebnie zatrutą strzałą. Był obrońcą słabych i uciśnionych. Był ojcem dla swoich ludzi. - Smakowało goryczą, ale przełknął te słowa. Stawka była zbyt duża. - Był księciem Batrady, a nawet na krańcach Anuire frasunkował się losem i pomyślnością księstwa. – Tylko ktoś, kto wdrapałby się na samo podwyższenie, zauważyłby, jak gorzki grymas gościł na twarzy Tybalda.

- Niech to usłyszy Haelyn.

Nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył jego uśmiech. Dlatego powoli, z namaszczeniem, schylił głowę – jakby zbolał nad Thorwaldowym losem.

- Nie znałem mego pana ojca jako księcia w Batradzie – Powlókł oczyma po zgromadzonych, szukając regenta Baraseco. - Wy jednak pamiętacie czasy Thorwalda, czcigodny lordzie-regencie Eins. Dlatego proszę was o wstawiennictwo przed Haelynem. - Do takiej czołobitności, jak pełen szacunku ukłonu, którym obdarzył regenta Baraseco, ledwo zdołał się zmusić. Musiał sobie przypomnieć, że przecież w relikwiarzu ukrył relikwię, a trudno byłoby wycofać się ze świadectwa uświęconego taką przysięgą.

Stary mężczyzna stał już jedną nogą nad grobem. Nie było na nim ani gramu tłuszczu – był tak zasuszony, że mógłby chyba zastąpić Thorwalda w trumnie. Wysoki, z krzywym nosem, z długimi, kościstymi palcami, przypominał trochę starego jastrzębia. Wspinając się, rozglądał się czujnie, chyba zaskoczony wywołaniem.

Gdy tylko stary wszedł na ostatni stopień podwyższenia, Lithans lekko (ale stanowczo) ujął starego za rękę i położył jego dłoń na pulpicie-ołtarzyku.

- Składasz świadectwo przed Haelynem. – Nakrył dłoń starca swoją, przytrzymując ją przy pulpicie z relikwiarzem, żeby formalnościom stało się zadość.

- Oto Thorwald Lithans. – Głos Barseco był słaby, miękki, a na końcach sali nie słychać go było głośniej niż szept. - Twój wierny sługa i rycerz, który poświęcił życie dla twoich idei. Przyjmij jego umęczoną duszę w poczet swoich wojowników.

- Pięknie i prawdziwie rzekłeś – Schylił głowę przed starcem. - Ale to może być za mało, żeby ocalić jego duszę. Proszę cię o świadectwo: czy Thorwald był prawowitym władcą Batrady? - W skrytym w cieniu twarzy, grzesznym uśmiechu Tybalda Lanthisa nie było ani krztyny ciepła.

Liczył, że otrzyma potwierdzenie. Przecież za kłamstwo z regentem policzyłby się niedługo w zaświatach Haelyn. A bardziej pragmatycznie: na tym świecie Tybald mściłby się na jego osieroconej (i pewnie już nie regenckiej) rodzinie. Brał nawet pod uwagę, że staruch będzie na tyle hardy, by powiedzieć mu: „nie”. Ale władca Eins tylko przymknął znękane oczy w milczeniu.

I milczał przez dobrą minutę.

- Nie moja to rzecz oceniać prawo Thorwalda do regentury Batrady. - Zaczął deklamować starzec. Nie spodobało mu się to. Zacisnął dłoń mocniej, oczy mu pociemniały z gniewu. - Nie jestem sędzią, ani osobą odpowiednią do składania tego typu wyroków. I choć jestem najstarszy z was i znałem osobiście zmarłego, to nie podejmę się oceny jego prawa do tronu. Skoro jednak bogowie byli ci przychylni – Spojrzeli sobie w oczy - I bez rozlewu krwi zdobyłeś stolicę, to znak dla nas. Jazon był dobrym władcą i wszyscy o tym wiemy. Wygnanie Thorwalda także miało swoje powody. Jeżeli jednak bogowie pozwolili ci przejąć domenę znaczy, że masz ich poparcie.

Potem starzec skłonił mu się i odszedł.

„Zemści się” - brzmiała konkluzja. Ale nauczył się już panować nad sobą na tyle, żeby wiedzieć, że na to będzie miał wiele czasu.

Rozejrzał się po zebranych znad głów włóczników.

Bhaine był spokojny – a początkowa proklamacja go nie zaskoczyła. Czy Sythai potwierdziłby jego prawa? Mógłby. By pokazać, że książęta na Bhaine są spadkobiercami książąt Bhaine i władni są dysponować honorami. By pokazać, że mają zwierzchność nad Batradą.

Agipal był spokojny, jakby los regenta i Batrady był mu obojętnym. Czy powołać się na Agipala? Nie. Elfia krew. Relikwie czy nie, każda przysięga byłaby gówno warta.

- Dziękuję za wasze świadectwo – Powiedział zimno. I zaraz znów zacisnął usta. - Klnę się jednak, że to, co rzekłem Haelynowi nad relikwiami było prawdziwe. A prawdą mojego ojca jest moją prawdą.

Powoli cofnął się o kilka kroków, do opartej o ścianę trumny.

- Dlatego, skoro umarł książę... - odwrócił się, żeby jeszcze raz – ostatni, jak sobie obiecał – uklęknął na jedno kolano przed trumną Thorwalda.

Tym razem jednak powstał szybko, żeby zdjąć z chłodnego rodziciela czoła insygnium władzy. Dopiero wtedy, z diademem w ręku, obrócił się z powrotem ku zgromadzonym.

- My – Powoli, z namaszczeniem uniósł oburącz żelazną obręcz nad głowę. - Jesteśmy Tybald z krwi Anduirasa, głowa rodu Lithansów. - Nieśpiesznie opuścił ręce, koronując się. – Od śmierci naszego ojca, miłościwego Thorwalda, jesteśmy księciem Batrady. A teraz, jak dobry regent Bareseco rzekł, nasze racje potwierdzili sami bogowie i powróciliśmy do swojej ojcowizny. – Dwóch ludzi, dotychczas stojących z boku, zbliżyło się do księcia, aby zarzucić mu na ramiona książęce szatę i podać miecz.

Na początku uśmiechali się i klaskali tylko jego ludzie... oraz uśmiechnięta dwójka. Ale potem nieśmiałe oklaski porwały kolejnych – i miał satysfakcję, że przynajmniej część sali skandowała „niech żyje!”.

Poczekał, aż skończą się skąpe owacje.

- Niech wszystkim wiadomo, że ukoronowaliśmy się diademem naszych dziadów. Żadnego innego: czy nillferckiego, czy jeszcze innego, nie pożądamy, ani nie zagrabimy – Z rozmachem rzucił insygnium, aż roztrzaskało się na schodach. Dwójka, która poprzednio przyniosła mu szaty, zaczęła zbierać odłamki. - Chcemy też, żeby wszystkim znana była nasza szczodrości. Dlatego chcemy nagrodzić tych, którzy pomogli nam objąć nasze dziedzictwo. Dlatego chcemy podarować... - Darów było dobre trzydzieści, ale książę rozdawał je szybko.

- Jeśli chodzi o naszych wasalów, chcemy otrzymać od nich przysięgę. Żywimy nadzieję, że najwięksi ze sług Batrady są świadomi, że oczekuje się od nich szybkości - Spojrzał wprost na Nerguia, bo przecież głównie o jego armię chodziło. I o jego mniejszych dowódców. - W tym względzie nie zamierzamy tolerować wahania.

- Jesteśmy znużeni długą. – Zakończył wreszcie. - Dlatego uroczystość uznajemy za zakończoną. Ponieważ jednak leży nam na sercu dobro Batrady i jej ludu, będziemy udzielać audiencji.
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 12-08-2013 o 01:05. Powód: Dodanie tagów; brak zmian w treści.
Velg jest offline