Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-08-2013, 22:52   #9
Cohen
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Velg, Cohen, Rudzielec i Pinhead jako kot

Narada, Tybald i Garrett

Piękna, wielka komnata. - wspominał rzewnie Thorwald, z wąsami czerwonymi od sosu. - Marmury, piaskowce, rzadkie granity z odległych prowincji. Wspaniałe gobeliny największych majstrów dawnego Anuire, inkrustowane srebrem. Ludzie bledli, bo zdawało im się, że sami stoją przed tysiącleciem naszej historii... - ocierał usta brzegiem dłoni, wyjadał następną krewetkę ojca lady Erin i zapominał.

Po latach stali w tej samej sali. Ale nie było tej wielkiej komnaty, która tak żywo tkwiła we wspomnieniach Thorwalda. Na ścianach dawno już nie było gobelinów Lithansów, a tam, skąd Tybald zdarł jazonowe arrasy, świecił ubogi kamień.

W sali, pośrodku, stał jeden, jedyny duży stół. Przy nim, plecami oparty o zimną ścianę, siedział sam regent. Koło Magik – jeden z psów, który kiedyś był wioskowym czarnoksiężnikiem, zanim oberżnięto mu połowę palców za skwaśniałe mleko – przeprowadzał inspekcję rękodzieła.
- Złote nici, jedwab. - dotknął jakiegoś gobelinu - Wart pewnie dobre dwadzieścia nieoberżniętych. - Tybald kiwał głową niespiesznie, w potwierdzeniu.
- Tutaj srebrne... - podnosił ze stołu kolejne części zastawy.
Wokół rozłożyło się jeszcze dwóch innych infamusów – ale oni, jak cała reszta psiej gromady, byli przy dziedzicu tak często, że szło o nich zapomnieć.

Ale gdy tylko do sali wszedł Garrett, podniósł się gwałtownie, prawie odtrącając starszego.
- Jesteś. – Niecierpliwie machnął ręką, żeby inni zrobili im miejsce przy stole. – Doskonale. Możemy zaczynać, bo lady Erin zasłabła od widoku krwi. – Skrzywił się potężnie nad kędzierzawą brodą, nie pochwalając słabości: kobiecych i zwykłych jednakowo.

- Stary czarownik uciekł. – poinformował chłodnym tonem Vaughan, siadając przy stole. – Ale na razie to nieistotne, zajmę się nim później. Teraz najważniejsze jest przekonanie tej bandy w sali obok, że z tobą będzie im lepiej, niż z poprzednim księciem. I że rzeczony był uzurpatorem, a ty powracającym w chwale prawowitym władcą i tak dalej… - urwał, widząc, jak przez okno do komnaty wślizgnął się kot. - A ten skąd tu? Poszedł! – warknął na zwierzaka.
Kot nie wystraszył się krzyków i dalej pewnie stał na gzymsie.

- Boisz się kocura? Zje nas? - Nachylił się nad stołem, wyrwał kęs z ręki jednego z ludzi. - No, chodź, kocie, zjedz mnie... - Syknął z jakimś błyskiem w oku, trzymając w okaleczonej dłoni kawałek szynki, ale zwierzę tylko obdarzyło go wyniosłym, niezainteresowanym spojrzeniem.
Milczał przez chwilę, marszcząc brwi coraz bardziej.
- Zabij go. – szepnął, już zupełnie nie siląc się na drwinę.
Jakby rozumiejąc te słowa, kot nastroszył się i syknął groźnie.

- Poczekaj. - mruknął, przypatrując się zwierzęciu z uwagą. Wraz jego pojawieniem się, wyczuł znajomą, choć słabą aurę towarzyszącą magii. Machnął krótko ręką, wykonując przy tym zawiły gest. - Co za cholera? - zdziwił się, gdy kot rozjarzył się na moment jadowicie niebieskim błyskiem. Zerwał się z miejsca i rzucił w stronę futrzaka.
Ten syknął ponownie i prysnął przez okno, nim Garrett zdołał przebyć połowę odległości między nimi.

- Jeśli nie wróci... - zerknął na człowieka, który właśnie zamykał okno. - To wróćmy do rzeczy. Zamierzam się tam koronować. Ale nie diademem Jazona, a żelaznym, pogrzebowym dziada z krypt. Może ktoś będzie to pamiętał. - skrzywił się z powątpiewaniem. - Ale gest nie zaszkodzi. Zwłaszcza, jeśli pokazowo rozbijemy diadem uzurpatora. A odłamki, kamienie, i reszta sprzętów zbyt związanych z jego rządami... - wskazał na zdarte ze ścian, drogocenne tkaniny – drobną cząstkę tego, z czego kazał już ogołocić zamek. - Powinny wystarczyć na wynagrodzenie armii. Niech zobaczą naszą hojność. - sięgnął po stojący na stole kielich z własnym winem, upił łyk. - Co o tym sądzisz?

Garrett wpatrywał się chwilę w pusty już parapet, tknięty nagłym przeczuciem.
Otrząsnął się, słysząc głos Tybalda. Tak, teraz były pilniejsze sprawy do załatwienia.
- Dobra myśl. Obie są dobre. – zaczął powoli, wracając na miejsce. - Tylko nie przesadź z rozdawnictwem, złota nigdy za mało.
A skoro już wspomniałeś o armii, to będą konieczne czystki. Nie tylko w wojsku. Od wyższych oficerów, urzędników dworskich i prowincjonalnych, mistrzów gildii, starszych cechowych, aż po kapitanów bram, słowem wszystkich, którzy zawdzięczają stołek Jazonowi, wyjebać. Na ich miejsca awansować dotychczasowych zastępców. Najważniejszych emerytów trzeba będzie trzymać blisko i pilnować, żeby coś głupiego nie uroiło im się we łbach. Ale delikatnie, mogą się jeszcze przydać.
– zamilkł, zamyślił się.
– Swoją drogą, wojsko przydałoby się zreorganizować. – spojrzał na przyjaciela. – Podzielić trepów Jazona między nasze oddziały. Będziesz miał więcej ludzi, żółtodzioby będą się uczyć od weteranów, a jeśli ktoś wpadłby na głupi pomysł zagrania na ich poczuciu lojalności, nie będzie miał ich wszystkich w jednym koszyku.

- Ostrożnie – odwrócił się na moment. - Mapy! - syknął na bok. Odezwał się ponownie, gdy ją dostał. - To później, bo armia niby się poddała, ale ludzie z Jazongardu... - Stuknął palcem w odpowiednim miejscu. - Halimwenu... - przesunął nieco palec. - I pogranicza, nie kwapili się, żeby przyjść złożyć broń lub przysiąc lojalność. Tam ludzi nie mam, więc licho wie, co robią – i czy się nie przegrupują. Myślałem, żeby już teraz wysłać kogoś, by ich ściągnąć, ale jeszcze się nie zdecydowałem.

- Dajmy im czas do ogłoszenia koronacji. - zaproponował. - A jeśli i wtedy nie pójdą po rozum do głowy, porozmawiamy z nimi inaczej.

Skinął głową wolno, niechętnie.
- Szlag. – mruknął, mrużąc oczy. - Sprawy były prostsze, kiedy byłem bestią ojca... - Wyprostował się i moment rozrzewnienia mu minął. - To łączy się z uzurpatorem. Zabiorę się za niego. - sucho, jakby była to najbardziej podstawowa rzecz na świecie. - Ale małe żmije muszę zostawić, bo bez zakładników lud zacznie widzieć zdradzieckie nasienie po całym księstwie.

- I za jednym zamachem dasz ludziom męczennika i jego dziedziców.
- warknął. - A ciebie zakonotują sobie jako tego, który zaczął rządy od egzekucji. Zostaw ich w spokoju, na razie. Mam lepszy pomysł, co z nimi zrobić. Wszystkimi i od ręki.

W regenta coś wstąpiło – tak gwałtownie zerwał się na nogi, że blat stołu, na którym się oparł, podniósł się o dobre kilka centymetrów. Kielich stoczył się pod stół,
- Żarty! – Syknął, z jakąś nagle stężałą twarzą. - Widziałeś ich tam, w tamtej sali? - Prawie podetknął Garrettowi pod nos przybrudzony krwią paluch. - Gdakali jak bardzo zadowolony, tłusty, bezpieczny drób. Och, kilku było zmartwionych, że cena pogłowia pójdzie w górę od miedziaka, ale ani jeden nie bał się o głowę. - spiorunował wzrokiem. Nadal mówił, jakby się zachłysnął powietrzem: tak szybko, że przerwać mu było nie sposób. - Żaden ze mnie dworak czy dyplomata, ale jedno rozumiem: jeśli wpoisz ludziom, że uzurpację przeżyją bez okrutnej kary, nigdy nie będziesz nad nimi władał. - uspokoił się wreszcie. – I znajdźcie mi nowy kielich. - rzucił, już do ludzi.

- Zrozum - powiedział spokojnie - jak to będzie wyglądało z ich strony. Pojawiasz się znikąd, twierdzisz, że jesteś prawowitym władcą i pierwsze, co robisz, to zabijasz księcia, którego większość z nich znała całe życie, a starsi pamiętają jeszcze jego ojca.
Zabijesz go teraz, to na zawsze zapamiętają go jako dobrego ojczulka, który dał im pokój i dobrobyt, a zginął z rąk zagranicznego zbója. Ale
- uśmiechnął się paskudnie - jeśli okaże się, że może jednak nie był takim wspaniałym księciem, że w rzeczywistości był tylko uzurpatorem, złodziejem, synem złodzieja, który okradł prawowitych książąt z ich dziedzictwa. I teraz ten prawdziwy dziedzic odbierze, co mu się wedle praw boskich i ludzkich należy, udowadniając tym samym swoją rację i demaskując Jazona jako zwykłego rabusia.

- Nie rozumiem. - Uniósł brwi z lekkim zaskoczeniem.

- Rytuał abdykacji. - wyszczerzył wilczo zęby. - Pozbawi Jazona regencji nad domeną i przekaże tobie. Sprzedamy to ludowi jako potwierdzenie twoich praw do tronu i dowód na samozwańczą władzę zdradzieckich Nillfertów.

Oczy mu trochę pociemniały – jakby był przekonany, że Garrett próbuje przekonać go, że ptaki latają.
- O ile go przekonasz. – Wysunął brodę, jakby rzucał mu wyzwanie. - Ale zdam się na ciebie.

- Mamy parę przekonujących argumentów w zanadrzu. - stwierdził zimno.

- Jest jeszcze jedna sprawa. Potrzebuję dziedzica. Jestem ostatnim ze swojego rodu. Dopóki nie będzie kogoś więcej, księstwo będzie zbyt kruche. – spojrzał przyjacielowi w oczy. - Ale Eins jest republiką, Agipal to zabawką elfa, a Estbaur jest zbyt małe. Khuin... - wykrzywił się, jakby cytrynę połknął. - To zła krew, która pozostanie w rodzie długo. - splunął na gzyms, tam, gdzie niegdyś był kot. - Żony muszę szukać albo u innych, albo ożenić się z bogactwem lady Erin. Co o tym sądzisz?

- Przydałoby się małżeństwo z sąsiadem. - odparł po chwili, pocierając sztywną szczecinę na podbródku. - Najlepiej takim, który ma same córki. Erin uznajmy na razie za plan awaryjny.

- Może. - Dziedzic Lithansów nie wydawał się szczególnie przekonany.

Lady Erin

- I przekaż, proszę, pani Griftcie, by jej dziewczęta, gdy już skończą sprawdzać zamkowe zapasy, dowiedziały się czego się da o mieście. Kto jest kim, kto jest najbogatszy w mieście, którzy szlachcice i gildie mają najwięcej do powiedzenia, to samo Otto i jego stajenni. Chcę wiedzieć jak najwięcej jak najszybciej.
I przekaż jej, że wszystkie posiłki Nillfertów mają być odpowiednio „przyprawione”, aby byli zbyt senni, by próbować sprawiać kłopoty.
Przyprawy dla lady Ramony mają być konsultowane z mistrzem Aegrottim, ale mają być minimum dwuskładnikowe. Posiłki mają mieć eskortę, z rąk pani Grifty do ust każdego z gości. Nie chcę, by ktoś ich otruł i próbował wykorzystać ich śmierć na niekorzyść lorda Tybalda.
- Oczywiście lady Erin. Czy mam być obecna podczas przemowy do zebranych w wielkiej sali?

Erin spojrzała na swoją damę do towarzystwa, dziewczyna była na nogach nieco dłużej od niej samej...
- Nie, odpocznij, zjedz coś, oswój się z nowym otoczeniem, ale niech zawsze towarzyszy ci któryś ze strażników Horatio, a lepiej dwóch. Będę spokojniejsza.
- Dziękuję lady Erin.
– Alinda dygnęła zręcznie i wyszła wykonać polecenia swej pani.
- Pani… - przypomniał o swojej obecności mężczyzna czekający do tej pory za parawanem.
- A tak, Sebastian, z czym przychodzisz? – zapytała Erin.
Mężczyzna nazwany Sebastianem wyszedł zza parawanu, gdzie czekał, aż służące ubiorą jego panią. Miał ze sobą lekki pulpit, jakich używali dworscy pisarze.
- Zabezpieczyliśmy skarbiec i mennicę. Horatio wysłał kilkudziesięciu swoich żołnierzy razem z moimi ludźmi, po drodze zgarnęli też parunastu strażników miejskich. Z przesłanych przez nich informacji wynika, że wszystko jest na swoim miejscu ale pewność będziemy mieć dopiero po porównaniu z księgami.
Zajęliśmy także archiwa, moi podsekretarze zajmują się właśnie ich przeglądaniem, pierwszy raport powinni dostarczyć przed wieczorem. Polujemy też na każdego pałacowego gryzipiórka jaki pozostał w mieście, ale w tym bałaganie to może jeszcze potrwać.
Poza tym nie wiemy czy i które dokumenty ukryto lub zniszczono. A przejrzenie tego, co mamy, zajmie trochę czasu.
- Erin westchnęła.
W ustach kogoś innego byłyby to usprawiedliwienia, w ustach Sebastiana suche fakty.
- Nic na to nie poradzimy. Informuj mnie na bieżąco. – lady Erin poprawiła jeden niesforny kosmyk, zerknęła jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i zadowolona, wzięła wachlarz, po czym wyszła z komnaty.
Za drzwiami czekał na nią dowódca jej straży, Horatio Masadi.
Mężczyzna był ubrany w „paradny” mundur i zbroję. Bardziej naturalnie wyglądałby w powyginanym pancerzu, z toporem w garści i na tle pożarów.
- Moja pani. – powitał ją, salutując.
- Witaj Horatio. Sebastian wspominał, że wypożyczyłeś mu kilku swoich ludzi. Jak wygląda sytuacja w mieście?
- Jak na razie spokojne. Parę bijatyk, minimalne zniszczenia, straż miejska i straże cechowe nie sprawiają kłopotów, póki co słuchają rozkazów, ale na wszelki wypadek obsadziłem dwie bramy moimi ludźmi. Resztę oraz patrole na murach objęli ludzie lorda Tybalda.
Tu na zamku mamy ponad sześćdziesięciu ludzi, przy czym połowę oddelegowałem do zabezpieczenia terenu.
- To znaczy?
– spytała Erin.
- Przeszukują zakamarki razem z ludźmi pana Sebastiana. Piętnastu oddelegowałem do pilnowania rodziny Nillfertów, razem z ludźmi lorda Tybalda.
Reszta jest do waszej dyspozycji, pani.
- Mam nadzieję, że dopilnowaliście, by ich rozdzielono?
– właściwie nie musiała pytać, Horatio i Sebastian na pewno zadbali, by rodzinę byłego władcy rozdzielić i umieścić daleko od siebie.
- Tak jest. – stwierdził najemnik. – Nakazałem moim ludziom dopilnować, by traktowano ich z szacunkiem.
Żadne z rodziny nie dało słowa, że nie będą próbować ucieczki.
- Sądzę, że na razie będą grzeczni, prawdopodobnie liczą na pomoc lub czekają na odjazd gości, licząc na azyl, jeśli uda im się przekraść.
– głos Sebastiana jak zawsze był miarowy i spokojny.
- Możliwe, ale pani Grifta powinna pomóc nam temu zaradzić. Sebastian, przekaż Otto, żeby dowiedział się kto kontroluje miejscowe gangi oraz burdele i czy ktokolwiek zajmuje się w mieście lichwą, a jeśli tak to kto.
I upewnij się, że lady Ramona jest pod opieką mistrza Aegrottiego i że wyjaśniono jej, iż za wszelkie wybryki odpowie jej rodzina.
- Natychmiast.
– powiedział mężczyzna i odszedł.

Narada, Tybald, Garrett i Erin

Po kilku minutach znalazła się przed drzwiami komnaty, gdzie miała odbyć się narada. Gdy weszła, atmosfera nieznacznie się zmieniła.
- Spóźniłaś się. – powiedział Tybald.
Garrett skinął tylko krótko głową na powitanie.
- Mój drogi. – odparła z uśmiechem. – Gdybyś nieco mniej szalał po polach bitew z tą hałastrą - wskazała wachlarzem na przybocznych swego rozmówcy. – a nieco więcej na salonach, wiedziałbyś, że każda dama spóźnia się, by wywrzeć lepsze wrażenie i lepiej zapisać się w pamięci oczekujących. – Horatio pomógł jej zająć miejsce na krześle, po czym stanął za nim, pozornie patrząc gdzieś w przestrzeń.
Dwóch jego ludzi zajęło miejsca przy drzwiach, dwóch następnych nieco dalej za krzesłem Erin.
Kobieta streściła obecnym wydane niedawno dyspozycje, po czym z uwagą wysłuchała relacji z dotychczasowego przebiegu spotkania.
Gdy zaś je usłyszała, odesłała czwórkę strażników za drzwi i namyśliwszy się, powiedziała:
- Zgadzam się, Jazon powinien dokonać abdykacji na twoją korzyść. Co do małżeństwa... - uśmiechnęła się kokieteryjnie, chowając twarz za wachlarzem, zza którego spojrzała jak nieśmiała dziewica, która i chciałaby i się boi. – Pomyśl, mój drogi, co by się stało, gdyby poszła plotka, że ojcem dzieci Ramony nie jest książę. I że planujesz ożenić się z jedną z córek Jazona, gdyż odkryłeś, iż jest ona jego jedynym prawdziwym dzieckiem, choć z nieprawego łoża.
Pewnie wielu zastanawiałoby się, czy wiedźma Khinasi nie trzymała jej jako zakładniczki, by ojciec wykonywał jej polecenia i jej bękartów nie wytracił. Śmiem sądzić, że w takiej sytuacji abdykacja Jazona mogłaby być niezwykle wymowna…
Oczywiście, my nie potwierdzamy, ani nie zaprzeczamy, w końcu to tylko plotki, domysły dobre dla praczek lub kucht. My ograniczymy się do odpowiadania ciekawskiej szlachcie, że owszem, myślisz o ożenku, ale rozważasz, co będzie najlepsze dla kraju. Zależnie od rozwoju wypadków
- zaakcentowała „wypadków” - mógłbyś rzeczywiście wziąć za żonę którąś z córek Nillferta.
Ja również rozejrzę się za ewentualnym mężem, choć bogowie widzą, że łatwiej mi samej.
- To mówiąc, lady Erin wzniosła oczy w górę, lekko potrząsając głową z rezygnacją.

Słuchał z przymkniętymi oczyma i mocno – w geście jakiegoś niezwyczajnego uporu – zaciśniętymi szczękami.
- Lady! – Huknął z brwiami zmarszczonymi tak bardzo, że prawie się ze sobą stykały. – Wiesz, jak wielką przyjaźnią cię darzę. Dlatego nie wspominaj o tym więcej. Nillfert to zepsuta krew. Zła krew. - Grymas miał tak cierpki, jakby sama myśl o krwi nillferckiej go przyprawiała o mdłości - Jak szczyny. Naszczasz do wina, to też się stanie szczynami. I będzie szczynami długo po tym, jak my spoczniemy w miękkiej ziemi.
Przerwał, by wreszcie zrobić wdech.

- Nie wspominając o tym, że ślub z córką Jazona, legalną czy nie, to kiepski pomysł w kontekście tego, iż chcemy zrobić z niego zdrajcę, złodzieja i uzurpatora. - wtrącił sucho Garrett.

- Dobrze, na razie wystarczy. – uciął dalszą dyskusję Tybald. - Mowa sama się nie wygłosi. - wstał od stołu.

- Są w niej jakieś wyjątkowo krwawe i wymyślne obietnice odcinania różnych części ciała, którymi powinienem się przejmować? - zapytał nieco znużonym głosem Garrett.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"
Cohen jest offline