Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-08-2013, 15:05   #28
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Ciemność zwarła się ze światłem, mrok stanął w szranki z jasnością. Brzmiało to bardzo apokaliptycznie czy przeciwnie, kosmogonicznie, ale tak już wypadło, że te nadęte frazy pasowały do wirowania żywiołów w bibliotecznej piwnicy. W wiekowych epopejach zwycięstwo jasności było zawsze w porządku, więc brodaci patriarchowie byliby kontent z przebiegu podziemnych igraszek, bo płomień i tu brał górę nad cieniem. Wielu może by im i w tym przyklasnęło, bo zdania zjedzonych przez robactwo przedwiecznych dziadów cieszyły się dziwnie wysokim poważaniem, ale szczurza hałastra cieszyć się z obrotu spraw nie umiała. Dla nich łapczywość ognia, który szybko wygryzał sobie kęsy z mroku zalewając nietknięte jeszcze przestrzenie, była diablo niepokojąca. Miejsca i tlenu mieli coraz mniej. Fakt, że przybliżało to ich do znalezienia celów, które błąkały się gdzieś w zakamarkach piwnicy, ale co im było po samuelowych dokumentach, kiedy w uszach dźwięczał już żałobny rapsod.

Nikła nadzieja na ocalenie znacząco spęczniała, gdy zagubiony Nataniel wpadł na równie zbłąkanego Grishnaka. Los skąpiący im dotąd uśmiechu w końcu wykrzywił radośnie pyszczek. Byli razem i mieli księgę, a to była już… Może nie połowa sukcesu, ale jakiś skromny ułamek na pewno. Nie tracąc zatem czasu obaj od razu pognali do woluminu. El ‘skand lepiej łapiący się w alfabetach przerzucał nerwowo karty szukając jakiegoś punktu zaczepienia, skrawka inkanty, który mógłby wspólnie z szamanem poderwać i wzniecić w pożarze mocy, w błagalnym wołaniu o ratunek. Spocone dłonie plamiły wiekowy papier, karty szeleściły głośno, ale buchający ogień przygłuszył magiczne operacje duetu mistyków. Łowcy najwyraźniej odpuścili tej dwójce myszkując w poszukiwaniu wyjścia, albo skuszeni burgenowym darciem ryja postanowili odejść z hukiem. Zatapiając swój oręż w cielsku giganta. Niejeden wojownik marzył o czymś takim. Lepszej pompki dla ego wyobrazić sobie nie szło.

Matt jednak dać się pokroić jakimś zawszonym przeciętniakom nie zamierzał. Rycząc jak bawół, wymachując bez ładu i składu toporami, zaczął rzucać się po alejkach roztrącając regały i tnąc co popadło. Cała grupa jego przygodnych towarzyszy skuliła się za berserkerem i wypatrywała wroga licząc, że bydlę przyjmie na siebie wszelkie ataki. Mieli słuszność. Taktyka była prosta, ale sprawdzała się. Wywabiony nieludzkim darciem ryja zbir w łatanej gęsto przeszywanicy zwalił się na Grzecznego. Razem z napchanym literaturą regałem. Jednego nie przewidział w rachunkach. Burgen był dzikiem niesłychanym i zamiast jebnąć w kurz pod ciężarem mebla, skrzywił się tylko opadając na jedno kolano i zawodząc po barbarzyńsku podniósł ładunek przewracając go na drugą stronę. Na łysola, któremu dębowe deski zarządziły dentystyczną rozprawę z resztką uzębienia. Okrwawiony i nieprzytomny zbójnik nawet nie jęknął, kiedy Matt przeorał mu pierś toporami jak wpuszczony w ziemniaki odyniec. Drugi ze zbirów, staruch skąpany w siwiźnie, stracił nadzieję na happy end i w desperacji, samobójczo zaszarżował na ogra, który wykończył mu kumpla.

Był niezły, trzeba mu przyznać. Musiał chyba pół życia spędzić z mieczem przy boku, pewnikiem w jakiejś kompanii najemnej, gwałcącej i palącej „za wolność naszą i waszą”. Inaczej wyjaśnić by się nie dało, że atakiem swoim zmusił Grzecznego do cofnięcia, niemal przewrócił. Gdyby tylko dać mu chwilę dłużej… Masywna szyja wojownika prosiła się o stalowy pocałunek i Burgen doczekałby się tej czułości. Jego fart, że miał obok kumpli. Caspar i Isherwood wyskoczyli zza pleców dzikusa w pełnym zgraniu. Doskonale zsynchronizowani wyprowadzili atak, który sprawę konkurentów do samuelowej ręki rozwiązał definitywnie. Bulgotliwe gulgoty wyprutego z juchy dziadka powitano brawami.

- Wyłaź kurwo! Wyłaź! Dasz nam papierzyska i wypierdalasz! – Westrock wspiął się na szczyt najbliższego mebla lustrując okolicę w poszukiwaniu ostatniej ofiary. Punkt widokowy sprawdziłby się może przy nieskazitelnej pogodzie, a tu, pod czarnym jak smoła firmamentem, oczekiwania musiał zawieść. Po rudym nie było śladu. W monotonnie przygnębiającym krajobrazie, wyróżniającym się znaleziskiem był tylko duet sztukmistrzów, którzy zdawali się uprawiać aerobik wyczytując ruchy z potężnego poradnika. Głosy Grishnaka i El ‘skanda, wzburzone uwolnioną mocą grzmiały donośnie, ale nawet w tej transformacji, uwznioślone i złowrogie, dawały się odgadnąć. Trzeci głos zjawił się nagle, niczym niezapowiedziany. Tego głosu nikt nie znał, ale też i nikt pasażerów na gapę się nie spodziewał, więc musiał to być Samuel.

Samuel wył. Wył, wrzeszczał, przeklinał bogów. I skwierczał. Szybko zaczął skwierczeć, co najpierw usłyszeli, a potem zobaczyli już z bliska. Z w miarę bliska, z bezpiecznej odległości. Bliżej podejść się nie dało, ogień oplótł okolicę wokół nieszczęśnika, zatarasował drogę falującymi ścianami żaru. Castells, mikrej postury człowieczek, miał pecha dostać się pod któryś z regałów przewalanych przez Burgena w jego bojowym szale. I tam już musiał pozostać. Mocowanie się z meblem nie poskutkowało, a skaczący po półkach - niby pasikonik - ogień zadomowił się wszędzie wokół. W końcu zguba dopadła i ryżego skrybę, a kiedy jego niedoszli oprawcy przybyli na miejsce niewiele do oprawiania już zostało. Castells był smolistą skwarką, a drogi, żeby tę grzankę wydobyć spod gorejących stert i schrupać zwyczajnie nie było.

* * *


Nataniel przewracał kartę za kartę, stronę za stroną, rzucał oczami po papirusie jak kameleon na muszym safari. Robił, co mógł, a czas gonił. Grishnak za plecami koncentrował się, swoimi sztuczkami wydzierał moc z ognia i powietrza, wchłaniał manę buszującą w każdym atomie wokół. Szamańskimi modłami otwierał umysł, błagał duchy przodków i totemicznych patronów o łaskę, szykował się do strzału stulecia. El ‘skand wiedział, że takie misteria są bardzo kosztowne i ślad zostaje po nich na zawsze. Z igrów z mocą nikt nie wychodził bez szwanku.

W końcu! Eureka! Druid natrafił na nić zaklęcia, ledwie nutę w skomplikowanej symfonii. Ale nutę skądś kojarzoną! Czar był obcy dla umysłu, ale jego cząstki, zapewne w formie prostszych modlitw i rytuałów musiały mu kiedyś mignąć przed oczami. Nie było sensu szukać dalej, to nie był elementarz. Wszystko, na co czarownik natrafiał miało posmak szaleństwa, wykraczało o lata praktyk poza jego zdolności. W tej sytuacji nawet liźnięcie znajomego kąta dawało nadzieję. El ‘skand zaczął inkantę, dał szamanowi znak, żeby ten włączył się w mistyczną jednię, splótł swą ścieżkę mocy z jego własną. Niesieni powiewem magii odtwarzali rytualne ruchy i słowa bezwiednie, poddani automatyzmom zwolnionym z grymuaru ich ewokacjami i modlitwą. Czar zaczął kiełkować, wyrastać ponad splamiony pergamin, manifestować swoją obecność. Każdy moment bliższy spełnieniu był dla duetu czarowników ciężką przeprawą. Skronie pulsowały tępym bólem, który z każdą sekundą spływał dalej, w głąb ciała, oplatając każdy nerw, zmieniając organizm w jedno cierpienie. Byli blisko, prawie u celu!

Krew z nosa buchnęła Grishnakowi, jak po spotkaniu z kowadłem, oczy wyszły z orbit, napięte żyły groziły pęknięciem. Nataniel podobnie, nie widział już nic przed sobą i tylko czuł, odtwarzał dalsze etapy rytuału mechanicznie, niesiony intuicją. Kiedy przeprawili się przez większość procesu umysły zaćmiła im mgła. To… To było do przewidzenia, ale co im zostało? Uwięzieni w popielnym grobowcu musieli postawić wszystko na jedną kartę. Kiedy mechanizm zabezpieczający księgi został zwolniony niewiele mogli już zrobić. Próbowali jeszcze podłapać rwącą się tkaninę mocy, zebrać do kupy wysączoną z ich umysłów manę, zatrzymać przerwane zaklęcie. Ale to nie był poradnik „Poznaj magię w weekend”. Założone zabezpieczenia przed nieuprawnionym korzystaniem z woluminu były tak, jak i sama księga. Dziełami najwybitniejszych, najpokrętniejszych i najcwańszych umysłów minionej epoki. Herem, Caspar, Marlon, Cliff, Owain, Isherwood i Matt, którzy zgromadzili się wokół majstrującym ich ucieczkę magików, też mieli doświadczyć tej czarodziejskiej ostrożności.

Rozerwana na strzępy inkantacja wygasła, a ostudzone, wyżęte do cna umysły czarowników ucichły. Nadzieja na ratunek przepadła. Powracający z nieświadomości, z trudem wygrzebujący się z mgły zapomnienia magicy wiedzieli tyle, że ich rytuał zawiódł. Nałożony na księgę glif wyrwał ich z transu, wyrzucił poza obręb mocy. Z kolei rozjarzone nagle, pączkujące drobnymi świetlikami runy na księdze…

Huk rozdarł powietrze, wstrząsnął budynkiem od posady po obfajdany przez gołębie dach. Światło eksplodowało oślepiająco, boleśnie gorąco, parząc gorzej niż szalejący za plecami ogień. Ale to był moment.

Cisza. Uszy dźwięczały wygłuszając wszystko wokół, pozostawiając pole tylko dla dochodzącego z głębi czaszki dzwonienia. Oczy też zresztą radziły sobie niewiele lepiej, rejestrowały okolicę zza mgły. Gdzieś na skraju świadomości buszował ogień, ale do palety czerwieni i czerni włączył się jednak jakiś jeszcze kolor. Marlon poczuł na twarzy chłodny powiew, zaciągnął się łapczywie dostawą nocnego powietrza. Przed sobą widział nocny błękit, łyskający zza chmur księżyc i całą kolekcję gwiazdeczek. W ścianie za księgą ziała potężna, otrzepująca się z pękających jeszcze cegieł dziura. Byli uratowani!

Półelf zebrał się powoli do siebie, wygramolił spod sterty nadszarpniętych ogniem starodruków i opierając o to, co zostało z regału obok, powstał na nogi. Krótki rzut oka na okolicę bardzo podniósł go na duchu. Nie, żeby wszystko wokół wyglądało radośnie i kwitnąco. Przeciwnie, było bardzo daleko od tego. Za to w porównaniu do towarzyszy Marlon miał się świetnie. Nie tylko żył, ale nawet chodził! I krwawił wprawdzie tu i ówdzie, włosy miał zalepione juchą, a siniaków musiał mieć więcej niż w zjaranej bibliotece było książek, ale i tak na tle kompanów wypadał bardzo solidnie.

Herema ognisty podmuch mocno przysmolił i wpasował gdzieś między półki, nie znanym nikomu sposobem wiążąc między jednym piętrem książek, a drugim. Żebra mogły być naruszone, a zhajcowanym brwiom trzeba było powiedzieć ‘adieu!’, ale łowca dał radę wygramolić się z drewnianej klatki i w miarę sprawnie ruszyć ku wolności. Owain kuśtykał za nim, a Isherwood, któremu nogi plątały się jak po pijackim weekendzie z whiskey, ucapił się Graeffa łapczywie i wykorzystując oszołomienie zbója jechał jego kosztem na zewnątrz. Cliff znalazł się pod sufitem, zawieszony na żyrandolu pod podejrzanym kątem, kręcił się nieprzytomny dopóki lina nie pękła zwalając go na składowisko słowników. Spotkanie z lingwistyką od razu go ocuciło i wciąż spętany w żebrach żyrandolu zaczął pełzać w stronę nocnego nieba. Matt, który wyglądał jak zmasakrowana brutalnie półtusza wieprzowiny, pluł potokami juchy i na czworakach zbierał się do ewakuacji. Parę alejek dalej, dziwnie nienaruszony, znalazł się i Nataniel. Nienaruszony, jak na odległość, z której startował, a trzeba przyznać, że przeleciał dobrych kilkanaście metrów. Ruchy miał bardzo golemie, sztywne i poskręcane w dziwacznych zawijasach. Wizyta u chirurga musiała znaleźć się w jego kalendarzu, bo kości chyba pozamieniały mu się miejscami, kiedy nikt nie patrzył. Bez szwanku ocalała mu chyba tylko prawa łapa, bo tę łapę zacisnął na kołnierzu Caspara wlokąc go do wyjścia. Młodzieniec dwojga imion nie dawał znaku życia, był wykrzywiony po rąbnięciu w dechy etażerki i cały siny. Jego szczęście, że był w miarę lekki, więc poruszający się w transie El ‘skand dał radę dociągnąć go do wybawienia. W tym wszystkim brakowało tylko Grishnaka.

Naderwany bok kamieniczki zaczął się chwiać, więc uciekinierzy zagęścili ruchy wyskakując – lub zwalając się – do rzeki, która kojąco szumiała pod murami biblioteki. Z tej perspektywy budynek wyglądał bardzo malowniczo, bielone mury w oczach nabierały smolistej opalenizny, a nad spadzistym dachem wykwitła ognista czupryna. Rozdmuchiwane wiatrem czerwone włosie opadało, to na jedną, to na drugą stronę, powoli zakradając się przez dachy sąsiednich kamieniczek do środka, na strychy i mansardy. Wrzaski mieszkańców i gapiów, którzy zgromadzili się wokół pobudziły całą okolicę, więc gwar wzbierał z każdą chwilą. Wykrzykiwane polecenia straży ogniowej i dźwięk piszczałek niosły pobudkę przez całe miasto, budząc już nie tylko Okoni Łach, ale i wszystkie sąsiednie kwartały i dzielnice. Przebudzili się nawet flisacy, którzy cumowali na pobliskiej barce i teraz podpływali ku kamieniczce w swoich łodziach, zaintrygowani gwałtownym hukiem. Rybacy, którzy wracali z nocnego połowu też postanowili zmienić kurs na sterburtę i sprawdzić, co to za wariaci chcą się o północy popluskać. Co znajdą mogło ich zaskoczyć, a reakcji poczciwych ludzi rzeki nie szło odgadnąć.

Część z pływaków, choć kończyny było mocno przeciążone, jakoś dawała sobie radę i młócąc wodę utrzymywała się na powierzchni. Niektórzy dawali nawet radę brnąć w jakimś kierunku, czasem i w tym, który sobie zaplanowali. Takim szczęśliwcem był Herem, który dopłynął do szalupy zacumowanej paręnaście metrów dalej, w doku rozładunkowym. Nataniel sam też dałby radę z tym przedsięwzięciem, ale musiał taszczyć Caspara, co bardzo obniżało jego szanse. Druid wiedział, że jeśli nie wspomoże go któryś z kompanów, młodzika będzie musiał zostawić na zatracenie pod falami. Rozejrzał się po okolicy w poszukiwaniu pomocy. W pobliżu był Matt, ale giganta chyba złapała kolka, bo sam zaczął rozpaczliwie pizgać łapskami po powierzchni i co chwila znikał pod wodą i wynurzał się. W świetle księżyca, który zdarł z siebie płaszcz chmur i zerknął na wydarzenia pod sobą objawił się też reszcie towarzystwa Grishnak. Szaman unosił się na brzuchu, leżąc krzyżem niby to w modlitewnej pozie, z gębą zanurzoną pod wodą. Spokój z jakim dryfował sugerował, że nie jest to medytacja, a nieprzytomny magik nie ocknie się nagle doznawszy objawienia. Wyglądało raczej na to, że jeśli nikt z druhów nie pobieży mu z pomocą to historia szamańskich wybryków zakończy się tu i teraz. Już dziś.

Proszę Komtura i Aro o niepostowanie.
 
Panicz jest offline