Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-08-2013, 05:34   #68
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Wizyta u Saskii okazała się spokojniejsza niż Helvgrim sądził z początku. Felczerka wydawała się nie zauważać gniewnego spojrzenia krasnoluda, ale Helv był pewien że jest ona czujna niczym latające nad jeziorem ważki. Każdy jej ruch był obserwowany przez Siegfrieda, a dodatkowo przez krasnoluda... kiedy przyszedł czas na napojenie, ludzkiego woja o poznaczonej siatką blizn twarzy, dziwnymi wywarami, Helvgrim chwycił Saskię za przedramię i przysiągł jej śmierć jeśli Siegfriedowi coś się stanie od tego naparu... czy tam wywaru. Zresztą jaką to robiło staremu khazadzkiemu wojownikowi różnicę? Żadną. Szczęściem obyło się bez rozlewu krwi.

***

Po spotkaniu z przeklętą miłośniczką wiedźmiarzy, a zarazem jedyną osobą która znała się na medycynie w Faulgmiere, Sverrisson rozstał się z Siegfriedem i udał się załatwiać własne sprawy. Obiecali sobie że spotkają się wkrótce, jak tylko zakończą szykować się do ostatecznego spotkania z bestią z bagien. Na krasnoluda czekał szereg czynności, trudnych, zawiłych tak bardzo że nawet elgi czarownik zagubiłby się w tych khazadzkich rytuałach.

Sverrisson ruszył do kuźni i będąc już tam wyciągnął spod swego łóżka ukrytą broń i niewielki flakonik z niebieskim płynem. Zaczął od broni. Dwa nadziaki wykute dłońmi Helva na modłę broni i czekanów używanych do wspinaczki po lodowych zboczach gór Skadi. Broń straszliwa, po której rany goiły się długo, jeśli w ogóle. Samo wyciągnięcie owych ostrzy z rany powodowało spustoszenie jakie trudno było osiągnąć mieczem. Oba nadziaki były już gotowe do użycia, trza im tylko było święceń. Khazad odłożył je na bok i zajął się dwoma krótkimi mieczami, które także wyszły spod ręki krasnoluda kroczącego ścieżką zemsty. Ostrza proste w budowie choć zakrzywione kształtem. Ostatni był hak, zwykły, używany przez rolników hak do przerzucania bali siana. Hak ów miał wspomóc azkarhańczyka przy utrzymaniu się na grzbiecie bestii. Taki był plan. Na koniec znalazło się i miejsce dla ciężkiego, stalowego młota, którego krasnolud używał wcześniej w wielu starciach. Broń pragnęła krwi potwora. Ognie Smednira które płonęły w piecu kowala, teraz odbijały się zielonym światłem, w znaczonej tajemnymi znakami zemsty stali. Helvgrim ułożył broń obok siebie i do kamiennego cebra z płynnym stalowym bulionem wrzucił sekretny suszony kwiat... rytuał święcenia rozpoczął się.


[i]- Walczę o krew... o stal... o honor. Prowadzi mnie wizja... nie zboczę z drogi którą obrałem. Serce me wypełnia duma. Dziś ruszam do bitwy. -[i] Kwiat spłonął gdy tylko zetknął się z płynną stalą. W dymie który powstał po rytualnym paleniu Czerwonej Reli, Helvgrim okadził całą swą postać i broń. Kowal Bram Wiegers z przerażeniem w oczach opuścił kuźnię w pośpiechu.


- Jeśli dziś już nie wrócę, nikt mego ciała na tarczy nie przyniesie... nie mam potomków którym rzec można że przed wrogiem nie ugiąłem się. Umrę w chwale i walczył będę z braćmi ramię przy ramieniu, w Ostatniej Bitwie, w Herðrastrid Duraz. - Mieszanina metali, talizmany, ołów z kul łowcy czarownic... teraz przybrały kształt niewielkiego płaskownika. Sverrisson począł uderzać weń motem. Metal nabierał kształtów.


- Z ciemności kroczę ku światłu. Z dnia wchodzę w noc. Z cieni pojawię się i przyniosę wrogom zgubę. Dziś słabość mego serca da mi siłę. Wypełni mnie moc przodków. Zaufam stali, jej potęga mnie wypełni. - Khazadzki kowal zanurzył małe ostrze w cebrze z wodą, wytarł je do sucha i na przemian, wkładał je raz do pieca a raz w czarę z olejem... hartował ostrze. Na koniec zanużył je w zimnej wodzie i spojrzał na swą pracę krytycznym okiem.

- W szale, szlachetny w myślach, zrobię wszystko by wygrać. Powrotu nie ma, wycofać się nie sposób. Za wszelkę cenę stanę i przyniosę prawość na zło które czai się w odmętach jeziora. - Azkarhańczyk zasiadł przy kamieniu szlifierskim i zaczął żmudną pracę na ostrzeniem niewielkiego kawałka hartowanej stali. Gdy zakończył polerować kawałek metalu, spojrzał znów na brzytwę, bo tym było ów ostrze nad którym pracował. Zadowolony, zdjął koszulę, klęknął i zaczął golić swą głowę.

- Zaprzedałem ci duszę Smednirze. Tak bym na zawsze był tym który pozostanie na polu bitwy przy życiu. Jesteś to winien krwi Torvaldura Ducha Północy, lecz nigdy mnie słuchałeś Boski Kowalu Losu. - Głowa wojownika Skadi była całkiem łysa. Helvgrim wstał i sięgnął po jeden ze swych wspaniałych, blond, warkoczy brody. Szybkim ruchem dłoni uzbrojonej w brzytwę, odciął go i cisnął w ogień kowalskiego pieca, razem z włosami zgolonymi z głowy. Brzytwę zawinął w płótno i położył na stole. Sięgnął po fiolkę pełną niebieskiego płynu.


- Nadszedł czas. Stańmy razem bracia. Bez litości dla złych dusz. Dziś potęga Azkarh znów zabłyśnie, oślepi i spali wroga... jak przed tysiącami lat. - Ciało krasnoluda pokryły skomplikowane rysunki klanowe. Malowidła którymi szukający zemsty berserkerzy, przyozdabiali swe ciała od ponad 6000 tysięcy lat. Sverrisson gdy skończył kreślić ostatnią linię niebieskim inkaustem, resztę płynu wlał w ogień kowalskiego pieca. Khazad dopiął buty, poprawił spodnie i pasy. Przypiął do nich swój cały arsenał zabójczych ostrzy. Brodę ozdobił wspaniałymi spinakmi ze złota i srebra zdobionymi lapisami i spinelami. Tak gotowy, nagi od pasa w górę i ozdobiony tajemniczymi splotami klanowych malowideł, Helv był gotów do drogi.

- Lojalność, honor, wiara. Zwycięstwo bez cierpienia nie istnieje. Tak mawiał mój ojciec... być może dziś go spotkam. Ruszajmy. - Helvgrim pozornie w pomieszczeniu był sam... jednak duchy przodków wypełniały kuźnię i serce dzielnego dawi. Gotowy do bitwy, Helvgrim opuścił warsztat kowala i ruszył w stronę północnej bramy w palisadzie. Mieszkańcy Faulgmiere schodzili mu z drogi, domyślali się gdzie podąża Helvgrim Sverrisson... żegnali go smutnymi spojrzeniami.

Gdy krasnolud doszedł do bramy Faulgmiere, skierował swe kroki nieco w prawo od samej bramy, tam gdzie wcześniej składał już ofiary i zapalał świece wotywne w darze bogom khazadów. Tego dnia było podobnie. Świeca zapłonęła, a zawinięta w płótno brzytwa została położona między wypalonymi, woskowymi ogarkami. Rozpoczęła się modlitwa do krasnoludzkiego imperium północy, modlitwa o słuszny powrót w progi domu.

Tarcza zdaje swój test jeśli przetrwa więcej niż jedną bitwę.
Piwo zdaje swój test jeśli nie zakiśnie w kedze i nie zmętnieje.
Kamienny łuk zdaje swój test jeśli mimo setek lat wciąż stoi.
Krasnolud zdaje swój test jeśli mimo trudu wojny wciąż żyje.
Złoto całego świata nie kupi mi honoru.

Tego dnia testem ostrza może być że skradnie me życie.
Tego dnia testem mego bogactwa może być zasobna sakwa złodzieja.
Tego dnia testem mej reputacji może być głośny wrzask oszczerstwa.
Jednak me zdolności, raz wyuczone, zostaną ze mną na zawsze.
Mistrz rzemiosła żaden honoru naprawić nie potrafi.

Góra nie potrzebuje przyjaciół i sojuszników.
Potrzebuje korzeni i siły. Niczego więcej, żadnych testów.
Wrócę do domu. Czekajcie mnie tam.


***

Po modłach Hevlgrim połączył się z grupą najemników w pobliżu bramy, miał iść do tawerny, ale okazało się że wszyscy są już u bram. Sverrisson był zadowolony widząc Stafana Vissena, był to najlepszy tropiciel w Faulgmiere, a być może i na całych Przeklętych Bagnach. Jacco też był dobry w tym fachu, ale brakowało mu odwagi co Helv już widział na własne oczy za każdym razem kiedy ten prowadził grupę na bagna. Reszta łowców, strażników wioskowych wyglądała niczym żarło dla potwora. Helv postanowił dopomóc im trochę, podszedł poprawił pasy i dał kilka rad związanych z walką z gigantyczną ośmiornicą. Wyjaśnił ludziom że najlepiej jeśli będą trzymać się z tyłu i pozwolą krasnoludowi zająć się walką wręcz. Ośmiornica należała do Helva... w całości.

Kiedy tylko Sverrisson dostrzegł Setha Reizabara, humor mu się pogorszył. Nawiązał spojrzenie z fanatykiem ludzkiego boga imperium i pokiwał tylko przecząco głową. Krasnolud miał nadzieję że Seth pojął by się nie zbliżać, inaczej krew mogła popłynąć wcześniej niż można by przypuszczać. Zupełnie inaczej sprawa się miała z Jacobusem. Khazad przyjął błogosławieństwo z ręki kapłana i zamienił z nim słów kilka. Dał nawet do zrozumienia słudze świątynnemu że ten powinien udać się z nimi. Zawstydził tym kapłana... więcej nie trzeba było. Jeśli mąrdy jest, a grupa dokona swego i ubije potwora, wtedy Jacobus powinien wziąć we wsi sprawy w swoje ręce, wszak okolica należała do Mannana. Szansa powrotu w łaski miejscowych szykowała się dla Salziga, tylko czy wykorzysta on ją? Zastanawiał się Sverrisson. Obecność kobiety z marienburskiej gazety, khazad zignorował, nie wiedział kto to i po co ta kobieta tu w ogóle przybyła... była mu tak obojętna jak tylko być może ktoś wścibski kto miast szukać prawdy to zasiedział się w posiadłości barona i ucztował wtedy kiedy ludność Faulgmiere przymierała głodem. Złego nic nie robiła, dbała tylko o siebie... ale to wystarczyło by ją ignorować, a może i trochę nie lubić.

Jedno spojrzenie Helvgrima na barona i jego żonę wystarczyło by splunąć sromotnie na błotnistą glebę. Ich ubiór i obecność była tak bardzo nie na miejscu. To już nie pierwszy raz baron żegnał Helvgrima, jednak ani raz nawet nie pomógł by zło z bagien przepędzić. Tchórz.

***

Kilka chwil później wszyscy byli już w drodze. Gdy tylko przekroczyli bramę w palisadzie, komary i małe złośliwe muszki rzuciły się na nich. Helvgrimowi było tym razem najciężej, nagi od pasa w górę, z łysą głową, stał się doskonałym celem dla kąsających owadów. Cel jednak jaki niósł krasnolud w swych myślach i sercu, całkiem potrafił przyćmić niewygody podróży. To nie był pierwszy raz gdy Helv ruszał na Przeklęte Bagna, powoli stawał się znawcą tego miejsca, wcale mu się to nie podobało. Same bagna mu nie przeszkadzały, były całkiem znośne, ale aura jaka unosiła się wokół tego miejsca była przytłaczająca.

W takiej to też atmosferze przyszło wszystkim podróżować. Skadyjski krasnolud nie był szczególnie zadowolony towarzystwem. Alex, Vilis, Siegfried i Andrea, ta czwórka się sprawdziła... ale trzymający się na uboczu elfi czarownik oraz niziołek który kroczył obok von Goldenzungena, Tasselhof jak go zwano, tak, ten ostatni nie lubił Helvgrima. Prawdę powiedziawszy khazad miał to głęboko w dupie, ale iść z kimś kto nie wiedzieć czy osłania ci plecy czy w nie celuje, to było nie dobre i źle zapowiadało na nadchodzącą walkę z potworem. Reszta grupy, łowcy i tropiciele, to byli ludzie prości których Helvgrim znał już całkiem dobrze, jako że sporo krzakówki w karczmie Tomasa przelało się przez gardła przy jednym stole. Idąc, Sverrisson oceniał możliwości grupy w konfrontacji z ośmiornicą. Teraz grupa była mniejsza niż kiedy po raz pierwszy starł się z bestią, ale i lepiej wyszkolona, znacznie. Potwierdzenim tego był ostatni wypad na bagna gdzie we czwórkę potrafili dopełnić zadania, wyjść z walki bez większych obrażeń i zranić potwora, to był dobry znak.

To całe myślenie o tym co będzie lub być może, tylko osłabiło zawsze czujnego khazada. Po prawej stronie pochodu, bagnista woda zabulgotała, podmokłe runo poruszyło się i wystrzelił spod niego potężny krabo-pająk, jak nazwał go w myślach wojownik z gór. Stwór skoczył błyskawicznie na czarownika, a ten był w stanie jedynie paść dupą w mętną wodę i ubrudzić swą drogocenną szatę... krasnolud skłamałby gdy powiedział że nie rozbawiło go to. Z uśmiechem na ustach, niewidocznym spod obfitej brody i wąsów, Helvgrim ruszył z uniesionym wysoko młotem na stwora. Jednak nim go doszedł, salwa strzał przeszyła łeb kreatury i posłała go prawie w zaświaty. Dzieła dokończyły miecze i sztylety Vilis i Andrei oraz korbacz Siegfrieda, ale i Helv miał swój wkład. Młot opadł na odwłok stwora i poddał się, pekł z głośnym trzaskiem i opryskał khazada żółto-czerwoną mazią. Helv splunął, jak to miał w zwyczaju i obmył młot w bagiennej wodzie. Skomentował też krótko.

- Kolejnego pomiota mniej... szkoda że za to nikt nie płaci. Mógłbym robić to tutaj zawodowo. - Humor z niejasnych przyczyn poprawił się synowi Svergrima. Wkrótce ruszli dalej w drogę. Ku swej zgubie, jak raczyła zauważyć społeczność Faulgmiere.

***

Zaczęło się. Czarownik elgi, robił swoje. Znaki które namalował na kamieniach, mieniły się dziwnym blaskiem. Wszyscy inni zajeli swoje pozycje. Helv pozostawił młot przy beczkach z olejem i prochem strzelniczym. Dobył dwóch nadziaków i zaczepił je o swe nadgarstki. Ruszył wolnym krokiem w stronę lustra wody. Na środku jeziora poczęły dziać się jakieś dziwy, woda parowała, bąble powietrza zwiększały swą ilość, z najpierw kilku aż do całej masy bulgoczącej wody. Zgodnie z rozkazem Tupika, łowcy zajeli się dywersją i kupowali czas dla przeklętego elfa. Helvgrim po raz ostatni obejrzał się za siebie i spojrzał po wszystkich. Ludzie nie wyglądali na przerażonych. To dobrze. Nawet Khazad, w prostej linii potomek Torvaldura Ducha Północy, nie chciał zostać z bestią sam na sam.

Chwilę później pierwsze, a później drugie odnóże wysrzeliło z wody. Długo nie czekali nim i ogromne cielsko bestii wychynęło na brzeg. Wszyscy czekali aż potwór wpadnie w pułapkę i cały wylezie na kamieniste podłoże. Z tyłu dało się słyszeć okrzyki przerażenia mówione doskonałym reikspielem... ludzie, oni zawsze pierwsi podawali tyły. Przeklęci. Helvgrim rzucił się z okrzykiem na ustach. Malowidła na jego ciele lśniły złowrogim błękitem, święta broń spragniona była krwi... salwa oszczepów i strzał posłanych z łuków, osiągnęły swój cel i najeżyły jedynie potwora. W tym akompaniamencie, nie znający strachu krasnolud skoczył przed siebię i wbił nadziaki w bok stworzenia chaosu.

- Varr' thagg Uzkul! - Helvgrim krzyczał i dźgał jak oszalały. Na innych nie patrzył, oczy zaszły mu gniewem o boskiej sile oraz łzami swej matki.

Wspinał się po śliskim boku stwora. Nadziaki wyrywały kawały ciała kreatury i wbijały się o kilka stóp wyżej. Khazad podciągał się na nich i kierował się ku oku ośmiornicy. Wiedział, gdzieś w swej podświadomości, że to dzięki wysiłkowi innych udaje mu się dostać w pobliże newraligicznych punktów na ciele poczwary. Najemnicy skupili na sobie złość obezwładnionego magią potwora... a krasnolud, napierał dalej, widział przez ułamek chwili swój miecz... miecz z Azkarh.

Ogromna eksplozja targnęła ciałem monstrualnej ośmiornicy. Płonący olej rozniósł się po prawie całej lewej stronie głowotłowia wroga. Kilka kropli oleju dosięgło krasnoluda i wypaliło w jego spodniach dziury... jednak spodnie były niczym w porównaniu z tym co płonące krople zrobiły z twarzą i torsem khazada. Po kilku chwilach, Helvgrim był pokryty paskudnymi bąblami, choć bez poważniejszych ran to wyglądał makabrycznie.

Syn Svergrima był jednak nieustępliwy, wspiął się o kolejną odległość nadziaka i drugim, zakrzywionym czekanem, wbił się potężnie w oko stwora. Ten zaryczał dziwnie, ogłuszająco, zupełnie jakby po nóż wzięto stado krów, i zarżnięto je w tym samym momencie. Khazad miał to jednak głęboko gdzieś. Wstrętne mieszanina krwi, osocza, płynów owodniowych jak zwykł zwać takie rzeczy cyrulik Gereke... czy czego tam jeszcze, zalało muskularną postać Sverrissona. Wszystko szło doskonale... nazbyt dobrze. Bogowie byli głodni przedstawienia. Przeklęci.

Potężna macka oplotła już Helva i zacisnęła się z siłą która w ciągu krótkiej chwili zmiażdżyć mogłaby każdego, nawet krasnoluda o tak potężnych mieśniach jak Helvgrim. Krasnolud szarpał się, wierzgał, gryzł i krzyczał, z trudem łapał oddech. Wtedy przez ogrom krzyków, ryków i jęków, dało się słyszeć pojedyńczy strzał. Macka rozluźniła się nieco. Helv dostrzegł halfinga Tasselhofa i jego muszkiet z dymiącą lufą, przyłożony do policzka. Ta chwila, ten gest, tak niespodziewany, ze strony tego kto okazywał otwartą niechęć dla Helva z rodu Torvala... to wszystko pozwoliło by Helvgrim wyciągnął krótki miecz i przekłuł mackę która go obezwładniła. Krasnolud zaciągnął dług wdzięczności u kogoś kto go nie znosił. Sprawa komplikowała się, jednak nie teraz było nad tym myśleć.

Macka poluzowała i chciała odpuścić, widać krótkie ostrze miecza musiało zasiać w odnóżu poważne spustoszenie. Skadyjski dawi nie miał zamiaru poddawać się jednak. Jeden z jego nadziaków tkwił w oczodole bestii, ale drugi zwisał na rzemieniu z nadgarstka. Wojownik ściągnął go szybko i chwycił w dłoń, wbił ostrze w cofającą się mackę, a ta uniosła go w powietrze i próbowała zrzucić niechcianego jeźdźca. Helvgrim zakotwiczył się mocarnie i drugą dłonią, uzbrojoną w krótki miecz, rąbał swego wężowatego wierzchowca raz po raz. Ale nadeszło nieuniknione. Stworzenie zrodzone w mrokach Przeklętych Bagien, poprosiło widać o pomoc swych spaczonych stwórców bo w pewnej chwili siły nowe jakby tchnięte zostały o odnóża odmieńca i ogromnym zamachem, ośmiornica pozbyła się swego napastnika pod postacią łysego i oznaczonego dziwnymi malowidłami na całym ciele krasnoluda.

Helvgrim oderwał się od macki... rzemień wiążący jego nadgarstek i nadziak pękł. Ostrze pozostało w macce ośmiornicy, a on sam, Helvgrim przeleciał ogromną odległość i spadł na dwóch z szyjących z łuków łowców. Obalił ich, ale nie zatrzymał się. Trzasnął o kamieniste podłoże i przeturlał się niczym toczony przez giganta kamyk. Sverrisson krwawił z dziesiątków obtarć i ran powstałych od zderzenia się z kamieniami które to teraz pokrywały to co kiedyś zwano Ustami Morra. Wewnątrz ran, znalazło się teraz mnówsto małych, ostrych jak żeby goblina kamyków. Helvgrim krzyczał z bólu, ledwie cokolwiek widział... wzrok zachodził mu mgłą. Chciał wstać, ślizgał się na własnej krwi, która zrosiła obficie kamienne lądowisko krasnoluda. Sverrisson wstał i spojrzał na pole gdzie najemnicy potykali się z bestią. To był ostatni obraz jaki widział nim stracił przytomność. Czerń spowiła umysł azkarhańczyka, a ciało upadało jak ścięte przez drwala drzewo. Khazad uderzył o kamienie raz jeszcze, twarzą, rozbił przy tym nos i łuk brwiowy. Leżał w kałuży krwi i niczego już nie czuł.

***

Woda. Helvgrim tonął. Tak przynajmniej myślał na tamtą chwilę, tak jednak nie było, na szczęście. Otworzył oczy, zobaczył własną krew i od razu wiedział co się wydarzyło i w jakiej sytuacji się znalazł. Podniósł się i dostrzegł jak poważnie ranna ośmiornica wierzga się na boki, starając się powrócić do jeziora. Niektóre z jej macek sięgały w stronę wody i uderzały w nią z ogromną złością, to wzbudzało słupy wody, która pryskała na prawo i lewo. Ośmiornica robiła to z taką siłą że i oszczepnicy którzy stali teraz obok Helva nie mogli nie zostać ochlapani. W sumie można było rzec że to Sverrisson był w pobliżu oszczepników, a nie odwrotnie, jako że to on siłą ośmiornicy chaosu przeleciał w powietrzu tak spory dystans.

Khazad odetchnął i spojrzał na ogrom zniszczeń jakie zadano potworowi. Wiele macek było odrąbanych, oboje oczu było ranione. Potwór był u skraju swej podróży przez krainy należące do prawych i sprawiedliwych. Krótkie miecz znalazł się w dłoni Helva, również drugi ujrzał światło dzienne. Krasnolud z obnażoną bronia był w biegu gdy stworzenie posunęło się do zadziwiającej taktyki, co mogło równać się jedynie z jej bezradnością i strachem o własny los. Krasnolud był dumny z najemników, mieszkańców Faulgmiere i siebie samego... udało im się wytraszyć monstrum.

Niczym z katapulty, kamienie z pobliskiego rumowiska, wystrzeliły i zasypały odważnych łowców. Sverrisson uniknął ostrzału, rzucił się na brzuch, przeturlał i wstał na równe nogi... był szybki, znacznie szybszy niż większość ludzi i elfów... był khazadzkim gońcem o nogach wyrzeźbionych z brązu. Szybko nabrał pędu i znów, po raz trzeci, wskoczył na ogromnego krakena, bo czym innym mógł być ów stwór. Wtedy też dostrzegł azkarhański miecz, ponownie, dokładnie w tym samym miejscu gdzie zagłębił go ponad dwa miesiące temu, towarzysząc grupie innych śmiałków. Wtedy potwór wściekły po zadaniu mu ciosu uderzył Helva tak że ten prawie zginął od uderzenia w jedno z pobliskich drzew. Khazadzi byli stworzeni z granitu i taka byle kreatura nie mogła zabić prawdziwego syna gór.

Sverrisson rzucił się w stronę macki która była nazanczona stalą z Norski, nie mógł jednak sięgnąć miecza. Jedno z odnóży wciąż zagradzało Helvowi drogę do upragnionej zdobyczy, która zgodnie z prawem boskim i ziemskim należała mu się, a potwór jeden tylko postanowił przeciw prawom tym stanąć i teraz ponosił tego konsekwencje. Zastanawiać się nad czym nie było, dwa zamaszyste ciosy z góry, proste, zupełnie niczym chłop rąbiący drewno na opał... to wystarczyło by macka prawie odpadła od cielska ośmiornicy. Sverrisson uśmiechnął się, ale przedwcześnie. Wściekła istota z otchłani chaosu wiła się jak przebita hakiem przynęta z glisty. To było niedalekie od prawdy. Cięcie mieczem, po nim kolejne, drugim ostrzem, to drugie głębsze, spowodowało że Helvgrim nie był w stanie wyrwać miecza rany. Wypuścił go. Wiedział co musi zrobić, ale nie wiedział że czyn jego przyniesie potworowi śmierć.

Sverrisson obrócił ostrze w dłoni i pchnął z całych sił... przyszpilił okrutnie ranioną mackę mieczem do ziemi. Właściwie bezbronny w tej chwili, skoczył w przód i sięgnął ręką po prastary miecz przodków z twierdzy Kraka Azkarh. Dłoń poznała od razu rękojeść wspaniałej broni. Helv pociągnął raz, ale ostrze nie chciało opuścić swej rany. Dało się zauważyć że spaczona tkanka zaczęła obrastać starą ranę i w pewien sposób zespoliła ciało monstrulanej bestii z mieczem wykutym przez Vargów. Krasnolud pochwycił swą ostatnią, zaczepioną do pasa broń, a właściwie narzędzie. Hak do przerzucania snopków siana. Zakrzywione ostrze weszło w oślizgłe ciało ośmiornicy niczym gorący nóż w masło. Sverrisson zaparł się butem o bok bestii i napiął mięśnie obu ramion. Po chwili bestia zawyła w przeraźliwy sposób. Miecz z Azkarh był wolny. Czarna posoka trysnęła z rany... choć potwór krew miał koloru żółtego to azkarhański miecz przebić musiał jakiś życiodajny organ albo i węzeł magii który spajał stworzenie. Potwór umierał.


Helvgrim odskoczył szybko, padająca bestia mogła wciąż być bardzo niebezpieczna. Jej macki miotały się na prawo i lewo. Ośmiornica trzymana potęgą elfiego zaklęcia, nie mogła nawet zdechnąć normalnie. Moc elgi trzymała ją w kręgu i tam właśnie padła bez życia. Później Siegrfried opowiedział Helvgrimowi że ponoć z drugiej strony jeziora dochodziły jakieś jęki czy też śmiechy. Ponoć mogła to być stara i upiorna baronowa. Sverrisson wiedział że wolałby raz jeszcze z ośmiornicą walczyć niż choćby zobaczyć upiory z Przeklętych Bagien .

***

- Dokonało się. - Powiedział krótko Helvgrim.

Krasnolud był bardzo słaby, ciężko ranny, spragniony i smutny. Tego dnia przeżył tylko wyłącznie dzięki halingowi Tasselhof'owi. W walce poległ również Stefan Vissen, którego Helvgrim zdążył polubić, bo człek to był doświadczony i honorowy... jednak to poświęcenie niziołka utkwiło w sercu khazada niczym czarny i ponury cierń żalu. Sverrisson podszedł do ciała halfinga i padł przy nim na kolana.

- Dziękuję przyjacielu... poległeś jak bohater i tak cię będą wspominać. Przysięgam. - Helv przymknął powieki martwego kompana, który za życia przychylny mu nie był, lecz w chwili próby przełamał się i uratował znienawidzonego. Zaprawdę, Tasselhof był wielkim wojownikiem. Brodaty wojownik sięgnął po muszkiet niziołka i przemówił ostatkiem sił do von Goldenzungena.

- Zapłaty od ciebie nie wezmę, rozdaj me złoto innym. W zamian, dla pamięci o dniu tym, z honorem nosił będę broń Tasselhofa, która uratowała mi życie. Obiecaj mi jedno mości Tupiku. Gdy będziemy już w drodze do Faulgmiere, opowiedz mi o nim, o twym przyjacielu a mym wrogu, o Tasselhofie. Zgoda? - Kiedy tylko ostatnie słowa opuściły usta khazada, ten położył się obok martwego halfinga i spojrzał w pochmurne niebo nad Przeklętymi Bagnami. Zamknął oczy i odpoczywał. W myślach prowadził bohaterskiego niziołka na powrót do wsi... ale to była tylko wizja. Tasselhof był martwy.

~ Gwiazdy, te które były tak wyraźne jeszcze wczorajszego dnia... dziś są dla mnie niewidoczne. Niechaj krwawa ofiara z tego bohaterskiego wojownika Krainy Zgromadzenia, naznaczy mu dalszą drogę do sal jego przodków~ Modlił się w duchu Żelazny Gwardzista z Azkrah.
 
VIX jest offline