Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-08-2013, 06:01   #69
Tasselhof
 
Tasselhof's Avatar
 
Reputacja: 1 Tasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputacjęTasselhof ma wspaniałą reputację
Gdy czarownik rozpoczął mamrotanie zaklęcia Tass podążył za Tupikiem i ustawił się wraz z nim z resztą strzelców na dogodnej pozycji. Sekundy mijały jak godziny wręcz, czuć było narastające dookoła napięcie, wszyscy nie wpuszczali wzrok z miejsca rytuału. W końcu gigantyczna macka wynurzyła się z wody. Płochliwy czarodziej natychmiastowo zwinął nogi za pas i ukrył się z tyłu za strzelcami. Wtedy w końcu bestia pokazała swe oblicze. Tass momentalnie zamarzł, znieruchomiał wręcz. Wybałuszył tylko oczy w nieskrywanym przerażeniu. Bydle było wielkie, ogromne wręcz…

- Co to za monstrum…

Wyszeptał bardziej do siebie. Nie mogąc wciąż spuścić wzroku z potwora po omacku zaczął rozpakowywać muszkiet. Wtedy też mniej więcej rozpoczęło się piekło. Ludzie rzucili się we wszystkich kierunkach, jedni w szaleńczym porywie ruszyli na ośmiornicę, na przód zdecydowanie wychylił się ten krasnal. Wydawało się Tassowi, że wręcz na oślep zadaje ciosy. Stojący obok Tupik już mierzył się do strzału. A więc i Greenhill nie chciał pozostać w tyle czy okryć się tchórzostwem. To bydle było większe niż trójgłowy pies, z którym się zmierzyli, o wiele większe, sprowadzało wręcz go do poziomu małego kundla przy niedźwiedziu. Nawet bestia, którą powstrzymali razem z Foxelinim nie równała się z ośmiornicą. Swoją drogą ciekawe co porabiał szlachcic z zachodu i jak mu się wiodło. To zabawne, że przypomniał sobie o nim w tym momencie.

****


Tass brnął, od kiedy pamiętał brnął w szelakim gównie. Błoto było miłą odmianą, tutaj na tym zadupiu był wreszcie spokojny. Nowi towarzysze jak zwykle tylko go niepokoili, bardzo żałował kolejnego rozstania z Tupikiem, prawdopodobnie na bardzo długi czas.

Jego noga z impetem wylądowała w błocie, jak zwykle nie wzruszony ruszył dalej. Nie mógł już słuchać przekleństw i narzekań krasnoluda. Czy oni wszyscy nie potrafili przez pięć minut z pokorą znieść tego co im zgotowało życie. Rycerz dzielnie i z dumą uwalony błotem z siodłem i bagażem, szedł przed siebie nawet przez chwilę się nie krzywiąc. Tass nie lubił krasnoludów, miał kiedyś wątpliwy zaszczyt mieć za towarzysza jednego z nich. Hałaśliwy, markotny, zarozumiały i wywyższający swoją rasę ponad innych. Wielkie krasnoludy i ich wspaniałe budowle, rzekomo o wiele lepsze od ludzkich, obecnie w całości prawie były w rękach chord chaosu. A ludzkie mizerne osiedla, stały niewzruszone. Myślał by kto, że będą mieli się ci brodaci z pyszna, ale nie! Ich głupia duma nie pozwalała im dojrzeć faktu, że są już reliktem, zabytkiem, wręcz antykiem. Żywą skamieliną, która na zawsze próchnieć będzie pośród swych kochanych kamieni skazana na zapomnienie.

Tass głęboko westchnął, po czym pogłaskał wiercącego się wokół niego Avro. Ten zamerdał szczęśliwy ogonem i nie odstępował pana na krok. Najwierniejszy towarzysz jakiego miał, któremu wiele zawdzięczał i któremu mógł bezgranicznie ufać. Często z Tupikiem naśmiewali się z siebie nawzajem. Grotołaz wraz ze swoim kucem i Greenhill z psem.

Uwagę Tasa zwrócił na kolejne ciekawe indywiduum w drużynie. Leonardo często mówił sam do siebie w swym dziwnym melodyjnym języku, a i imperialny język wymawiał często z ledwo dostrzegalnym zagranicznym akcentem. Reszty starał się nie oceniać, a łowcy nagród w pewnym sensie się obawiał. W końcu znał doskonale swoich „kolegów po fachu”.
Leonardo naciągnął płaszcz, usiłując zakryć jak największą powierzchnię ciała przed deszczem. Bezskutecznie. Poprawił kapelusz, strząsając z niego kropelki wody.

- Merda! - zaklął pod nosem w swoim ojczystym języku. - il tempo e incazzato.

Przekleństwa rzecz jasna nie sprawiły, że pogoda się zmieniła, ale poprawiły mu trochę humor. Pomruczał jeszcze przez chwilę, zastanawiając się nad marnością, ulotnością i ogólnym braku blaskomiotności życia.
Dumanie przerwał mu krzyk:

- Anabel wysłuchaj mnie! Nie odchodź! Anabel!

Autor tych słów miał wyjątkowo nieprzyjemny głos. Kiedy Leonardo uniósł głowę, zobaczył, że i jego powierzchowność nie prezentuje się najlepiej.
Westchnął. Poprawił pas z rapierem.
Mimowolnie przysłuchiwał się kłótni, jednak bez zainteresowania. Był już świadkiem wielu. Zbyt wielu, dodał w myślach.
Wlepił wzrok w swoje brudne, człapiące po błocie buty. Nie wytrzymał jednak i spojrzał w stronę skłóconych kochanków.
Kiedy zobaczył nóż, podjął decyzję.

- Jesteś idiotą, Leo. - Powiedział cicho, lecz wyraźnie. - Idiotą
wręcz niemożebnym. - Zawsze o tym pamiętaj.

Po czym nie oglądając się na towarzyszy zaczął iść w kierunku kłótni.

- Ej, ty z nożem! - Krzyknął z wyraźnym akcentem. - Odłóż ten scyzoryk!

Rozchylił poły szkarłatnego płaszcza, aby mieć bardziej swobodny dostęp do broni, a także, by pokazać przeciwnikowi, że ją ma.

- Wiem, że to co jest między wami to nie moja sprawa i w sumie nawet nie chcę wiedzieć o co chodzi, ale jeśli natychmiast nie zaczniesz zachowywać się jak mężczyzna, a nie jak gnojek, to zrobi się nieprzyjemnie! Capisci, bastardo? To jest po waszemu: Zrozumiano?

Tass podniósł wzrok. No nie. Brakowało im tylko powodu do zatrzymywania się w deszczu i opóźniania marszu. Westchnął cicho i się zatrzymał głaszcząc i drapiąc psa za uchem. Rycerz i krasnolud ruszyli zaraz za szlachcicem. Bretończyk oczywiście wyrwał do białogłowej w „opałach”, a krasnolud prawdopodobnie sprawił, że napastnik, z wyglądu ożywiona kupa szmat i pleśni, najprawdopodobniej narobił w gacie. Tass się uśmiechnął, tej zalety krasnoludom nie mógł odjąć. Świetnie nadawali się do zastraszania. Nie ma nic gorszego niż krasnolud z półtonowym toporem, przekrwawionymi oczami i pianą z ust na brodzie, pędzący szarżą na ciebie.

Ze spokojnym uśmiechem przyglądał się całej scenie. Przy okazji ukradkiem po cichu rozejrzał się czy oprócz nich nigdzie nie ma żadnego rodzaju innej widowni w krzakach. Nie lubił niespodzianek tego rodzaju, a po głupocie swoich dawnych kompanów została mu maleńka blizna na policzku. Przysiągł sobie, że jeśli kiedykolwiek zobaczy jeszcze tego Łowcę Czarownic nogi z dupy mu powyrywa.

****


Jedna z macek właśnie miażdżyła jakiegoś biedaka rozsmarowując go po gruncie. Krasnolud chwyciwszy swe czekany niczym najlepszy wspinacz za ich pomocą zaczął wdrapywać się na oślizgłą potworę. Widocznie miecz wbity w mackę miał dla niego ogromną wartość bo ślepo ku niemu brnął. Nagle jedna z macek porwała go w żelaznym uścisku ku górze. Khazad próbował z całych sił oswobodzić się, ale nie bardzo mu to szło, a wydawało się, że z chwili na chwilę słabnie. Nie było wyjścia, Tas wymierzył w najbardziej odsłonięty wrażliwy punkt, liczył, że ból d pocisku choć na chwilę rozluźni ucisk tak by Helv dał radę uciec. Nacisnął spust. Tass trafił tam gdzie chciał, krasnolud był wolny. Cenił swoje oko, nigdy go nie zawiodło w krytycznych momentach. Czy to w płonącej karczmie, czy to kiedy uciekał przed swoją starą „rodziną”. Harty były niemiłosierne, a gdyby nie celne oko Leonardo kto wie gdzie by się znajdował teraz…

****


Tass tylko czekał na ten moment, zagryzł dolną wargę poderwał natychmiast drugą kuszę i wycelował w draba, tego co ogłuszył krasnoluda. I wtedy usłyszał zgrzyt walki gdzieś dalej na uboczu. Leonardo mężnie odpierał ciosy elfickiego napastnika, ale różnica poziomów oraz przewaga uzbrojenia dawały o sobie znać. Wybacz Gaurim, musisz sobie poradzić sam. W panice z powrotem odłożył ciężko kuszę, najszybciej jak potrafił naładował z powrotem swoją. Starał się jak mógł wycelować w elfa, ale ten zasraniec wciąż gdzieś skakał, obkręcał się co chwila. Tass oddychał najspokojniej jak potrafił. Wrzasnął najgłośniej jak potrafił.

- Amici! Gleba, a potem łap za broń!!!!

Miał nadzieję, że chociaż na chwilę odwróci wzrok przeciwnika, bo tylko cud mógł sprawić, że trafi tego zasrańca. Oj koleś pożałuje że zadarł z ich drużyną.
Gaurim nie spodziewał się, że jego przeciwnik jest aż tak doświadczonym wojem, zupełnie więc go zaskoczył manewr jaki wykonał dryblas. Podskok w walce, a zaraz potem kontra z tarczy to ci dopiero! Cios w głowę na chwilę zachwiał brodaczem, obraz świata przeskakiwał przed oczami. Nie było łatwo, i dobrze. Co to za przyjemność walczyć ze słabeuszem? Cóż ekscytującego w potyczce z młokosem?
Gdy migotanie przed oczyma ustało, a słuch powrócił już do prawie normalnego stanu, Mordrinson usłyszał jak jego przeciwnik drwi z niego, ba drab poczuł się nawet tak pewnie, że zdjął hełm!

Skurwysyn na pewno spodziewa się ataku z góry prosto w jego odsłoniętą głowę, tylko idiota dał by się na to nabrać. Nie ma tak dobrze, o nie. Brodacz był na to zbyt sprytny i zbyt dobrze znał się na wojennym rzemiośle by dać się tak łatwo sprowokować.

- Ja ci zaraz pokażę słabeusza. Pokażę ci jak walczy zabójca w obornie towarzyszy! Jak walczy prawdziwy khazad! Grimnirze prowadź me gniewne ostrze, bo łaknie krwi! - wyryczał wręcz po czym zaczął śpiewać pieśń śmierci...

Do boju bracia moi, w szeregu stańmy razem.
Topór chwyćmy mocniej, wrogowi śmierć nieśmy szybką.
Patrzmy z czym walczyć nam przyszło.
Spójrzmy śmierci prosto w oczy.
Nie bójcie się bracia!
Śmierć dziś żniwo swe zbierze!

... I ruszył do natarcia śpiewając słowa refrenu.

Hej, hej, topory wznieśmy do góry.
Hej, hej, wspomnijmy nasze rodzinne góry.
Hej, hej, wrogowi śmierć zadajmy.
Hej, hej, poległych braci pomścijmy.



Wyglądało to tak jak gdyby nagle przemienił się w dziką bestię opętaną rządzą mordu. Każdy, kto widział zabójcę w tym stanie po raz pierwszy myśleć był gotów, iż ów wojak oszalał i wali na oślep opętany szałem. W rzeczywistości jednak każdy cios był zamierzony i pewny. Gaurim uderzał więc nieustannie i nieubłaganie, a na domiar tego celnie i z całą siłą swych, hartowanych w krasnoludzkich kuźniach, mięśni. Wymierzając kolejne ciosy wykrzykiwał słowa pieśni - gniewnie, głośno, jak grom odbijający się echem wśród gór.

Ten kto na drodze naszej staje.
Ten kto śmie nas przeklnąć i obrazić.
Temu topór ciśmnijmy w mordę.
Niech ścierwo jego glebę splami.
Nie bójcie się bracia!
Śmierć dziś żniwo swe zbierze!

Krew aż zawrzała w żyłach od gniewu wzbierającego w brodaczu. Każdy kto słyszał tę odwieczną pieśń, onegdaj śpiewaną przez samego Grimnira, musiał poczuć strach, nawet najmężniejsi wojowie odczuwali zwątpienie w swych sercach i tego momentu czekał khazad.

Przeciwnik starając się odeprzeć szaleńcze ataki brodacza przeszedł w defensywę z zamiarem wyprowadzenia kontry gdy tylko krasnolud zaatakuję jego odsłoniętą głowę. Gaurim tylko na to czekał. Zamarkował więc atak na głowę przeciwnika aby w połowie ciosu odskoczyć w bok i korzystając z rozpędu, jaki nabrał jego topór opadając w dół, wyprowadzić cios od dołu, po skosie pleców w kierunku prawego barku zdziwionego przeciwnika.

Tymczasem Plan Tassa nie powiódł się i strzała tylko śmignęła obok wbijając się w ścianę chałupy. Za to elf zauważył Niziołka.

- Nareszcie się pojawiłeś.

W jego głosie malowała się ta sama pewność siebie co przedtem. Odpuścił sobie na chwilę Leonarda po czym chwycił miecze w jedną rękę a drugą wyciągnął schowany w pasie nóż do rzucania.

- Zobaczymy jak z tym sobie poradzisz!

Świst noża przeszył powietrze nim Greenhill odruchowo rzucił się na ziemię. Szczęśliwy podniósł wzrok i z uśmiechem chciał coś odkrzyknąć. Wtedy zrozumiał, że usta ma pełne krwi i ledwo może chwycić powietrze. Ostrze rozorało mu szyję i tylko jakimś boskim zbiegiem okoliczności Tass wciąż żył. Leonardo coś krzyczał w swym śpiewnym języku.

- Acta est fabula, coglione, morire figlio di puttana! Morire Subito!

Tass plując krwią i leżąc na ziemi, mógł tylko czekać. Czekać aż ten skurwiel podejdzie. Ciałem przysłaniał drugą kuszę, którą specjalnie wcześniej przeładował. Odwrócił się na brzuch i udając że się odczołguje chciał skurwysyna podpuścić na w miarę sensowny dystans, najlepiej jak najbliższy. Tym bardziej, że to była jego ukochana broń, która nigdy go nie zawiodła. Zacisnął na niej swe palce, a wolną ręką starał się tamować krwotok.

****


Tass przy przeładowywaniu muszkietu odruchowo pogładził skórzany pasek na szyi, który skrywał paskudną bliznę sprzed laty. Myślał wtedy, że umiera, na szczęście Leonardo zadźgał draba widłami a Tass dobił go kuszą, za to krasnal go uleczył. Wtedy jakiś cień przesłonił niebo, halfling kątem oka dostrzegł ogromne głazy lecące w ich stronę, natychmiastowo rzucił broń i już miał paść, gdy zauważył Tupika, jego wzrok odwrócony był w kierunku broni. Był całkowicie niczego nie świadom. Ciało chciało inaczej, lecz serce było silniejsze. Z impetem Tass popchnął przyjaciela na ziemię w ostatniej chwili. Wtedy też nastała ciemność.

****


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Mvctclcy1Hs[/MEDIA]

Co do kamrata niziołka - dumnego Tasselhofa Grenhilla, Tupik z początku nie wiedział jak ma się wobec niego zachować. Od razu wyczuł pewien chłód i dystans, podobny do tego jaki poczuł gdy poznał zabójcę troli - w kopalni Keraz Skerdul. Mimo wszystko próbował jednak przełamać lody, w szczególności że Tasselhof zdawał się wiedzieć dużo więcej o zwierzętach niż Tupik, no a Skała - jego nieodłączny towarzysz był jego oczkiem w głowie. Kuc nosił ekwipunek, swoimi zmysłami wykrywał zagrożenie i chwile później ostrzegał przed niebezpieczeństwem, był też dość posłuszny Tupikowi, no i zwyczajnie halfling spędził z nim szmat czasu i dość mocno się doń przywiązał.

Miał w osobie Tasselhofa doskonałe towarzystwo do palenia, posiadając dobre halfliskie ziele a także tytoń z Bretonii, miał czym skusić kamrata... Nie kryjąc się ze swą wiarą modlił się do Phineasa o pogodę ducha i spotęgowanie przyjemności jaką daje palenie.

Któregoś z wieczorów spędzonych na psiej górze paląc zielsko Tass w końcu odmówił i próbował wykręcić się pretekstem bycia sennym. Tupik doskonale wiedział, że tak nie jest i nalegał na jeszcze jedną kolejkę. Greengill uśmiechnął się tylko.

-Rano musimy wstać, długo droga przed nami, łatwo spaść.

Gdy ręka Tupika wciąż skierowana była do kamrata, Tass w końcu się poddał i odpowiedział zrezygnowany.

- Kiedyś wprowadzisz mnie do grobu i wyjdziesz samemu. Zobaczysz.

Po czym wyciągnął rękę po fajkę. Niziołki długo tak jeszcze siedziały paląc ziele i śmiejąc się na głos opowiadali najczęściej niestworzone historie ze swej przeszłości. Tass po raz pierwszy czuł się wolny, niezależny od nikogo i nikomu nie podlegający. Po raz pierwszy w swym życiu był na prawdę szczęśliwy.

 
__________________
"Dum pugnas, victor es" - powiedziałaś, a ja zacząłem się zmieniać...

Ostatnio edytowane przez Tasselhof : 18-08-2013 o 06:09.
Tasselhof jest offline