Wiódł ślepy kulawego...
Tak w ten deseń pewnie wyglądali z Cyrusem, prowadząc rowery w ilości nieco przeważającej ilość prowadzących je osób. Nijak nie udało się sprawić, by z dwóch rowerów zrobić czterokółkę i swobodnie jechać.
A to znaczyło, że nie tylko poruszali się dużo wolniej, ale jeszcze musieli wrócić całą piątką po ostatni rower.
Z drugiej strony... przecież nigdzie się nie spieszyli.
Robert, jak się okazało, miał gości. On ich może nie znał, ale John tak. Aż za dobrze ich znał. W obozie było ich pełno, a rzucali się w oczy z niezbyt pozytywnej strony. Cóż, nie da się ukryć - widać ich było zdecydowanie ze złej strony i John nie sądził, by tym razem ich wizyta miała czysto towarzyskie podłoże, wbrew słowom, które padały z ust jednego z tamtych. Harry'ego, jeśli John dobrze pamiętał.
Święte prawo gościnności nakazywało przyjąć pod swój dach, którzy proszą o gościnę. Rozsądek nakazywał pozbyć się każdego wściekłego psa i to jak najszybciej, zanim cię ugryzie.
Zdawać się mogło, że przybysze nie usłyszeli nadchodzących. A to, zdaniem Johna, warto było jak najszybciej wykorzystać.
Ostrożnie, po cichu odstawił rowery i oparł je o ścianę, a potem przygotował do strzału kuszę. Potem spojrzał na Cyrusa i wykonał znany wszystkim gest przeciągnął kciukiem po gardle.
Cóż... gdyby miał w rękach prawdziwą kuszę, taką średniowieczną, mógłby załatwić dwóch za jednym strzałem, a bełt i tak by sobie powędrował jeszcze dalej. Nic dziwnego, że były zakazane przez papieży. I nic dziwnego, że tylu nie przestrzegało tego zakazu.
Ale to, co miał w rekach, w zupełności wystarczyło, by pozbyć się jednego z sześciu szkodników. Przynajmniej na początek.
John schował się za jednym z rosnących przy ulicy drzew. Wziął na cel najbliższego bandytę i sprawdził, czy Cyrus jest gotowy do walki, a potem nacisnął spust. Bełt wbił się w plecy mężczyzny, który wypuścił z ręki broń i zwalił się na ziemię.
Strzelec błyskawicznie naładował kuszę. |