Trzy Brody
Gospoda, o ile ów przybytek można było określić tym mianem, była podła. Zlokalizowana była nad jednym z kanałów uchodzących do Reiku, w dosyć dużym, piętrowym zaadaptowanym do celów użytkowych, magazynie. Śmiałków powitały wrogie spojrzenia, należące do różnej maści mętów. W rogu olbrzymiej izby stał ring, na którym po pyskach okładało się dwóch osiłków. Kilku gości głośno ich dopingowało, wymachując kuflami. W drugim rogu, smętnie zawodził obwiesiowaty bard, który raczej nie miał publiki innej niż śpiący na zarzyganych ławach pijacy. Cuchnęło moczem, rzygami, tanim piwskiem i gotowanym, raczej nieświeżym mięsem.
Można się było spodziewać rezultatów wypytywania o tajemniczą pracodawczynię zbirów. Towarzystwo nie było chętne do dzielenia się wiedzą. A może nikt jej nie kojarzył. Klienteli gospody słowo „poszukiwać” i jego pochodne kojarzyło się nad wyraz źle, co raczej nie powinno dziwić, skoro część z ludzi tu bywających była
poszukiwana przez władze, a pytający być może
szukali guza...
Gottri Młotoręki
Dom krasnoludzkiego łowcy czarownic sprawiał wrażenie twierdzy. I to oblężonej. Okna na parterze zostały zamurowane. Wrota wykuto z metalu i dodatkowo zabezpieczono masywną kratą. Okna znajdujące się na piętrze, bardziej przypominające otwory strzelnicze niż zwykłe okna, posiadały stalowe okiennice i parapety, na których zamontowano uchwyty na broń. Skraj dachu otoczony był ceglanymi blankami, a bystre oko mogło wypatrzyć za nimi przygotowane do podpalenia naczynia na smołę, kosze z kamieniami i wiadra z wodą. Najwyraźniej krasnolud spodziewał się kłopotów.
W wąskim wizjerze, jaki uchylił się gdy zapukali do drzwi, ukazał się najpierw wylot lufy pistoletu a potem wrogo patrzące oczy. Po kilku minutach wyjaśnień wrota rozwarto i awanturnicy stanęli naprzeciw dwóch ubranych w kolczugi, uzbrojonych w miecze i broń palną ochroniarzy.
Podwórzec domu zastawiony był beczkami, stosami broni i kamieni, a w rogu stała niewielka katapulta, oczywiście gotowa do użycia. W końcu zjawił się i sam gospodarz. Krasnolud o kasztanowych, krótko ściętych włosach i rozwichrzonej brodzie. Ubrany był w stalowy napierśnik, a w ręku trzymał niewielki toporek, którego ostrze lśniło wyrytymi na nim runami. Oczy łowcy czarownic płonęły niezdrowym ogniem. Poruszał się szybko, agresywnie, rozglądał na boki, rzucał spojrzenia we wszystkie strony.
-
Nigdy nie wiesz, kiedy zza krzaków wyskoczy kultysta – popukał się w napierśnik, jakby wyjaśniając, po co ma go na sobie. W pobliżu nie było żadnych zarośli.
Rozmowa z krasnoludem była cokolwiek dziwna. Okazało się, że zna on Hrabiego Fredericka, którego szanował za działania przeciw Chaosowi, ale uważał go za zbyt łagodnego i niezbyt stanowczego. Znał oczywiście Wielebną Roban, która jak stwierdził z dumą „obdarzała go pełnym zaufaniem i poparciem”. Gottri sugerował, że wszędzie czają się kultyści i heretycy. Szczególnie wielu dostrzegał wśród magów Kolegium Światła, a na ich prowodyra wskazywał Messnera. Gdy zapytali o dowody, mętnie odpowiedział, że coś się znajdzie, ale on ma pewność! Poza tym kolekcjonowanie artefaktów Chaosu w kryptach Kolegium nie mogło być czymś normalnym.
-
Oni je kolekcjonują, żeby przywoływać demony i same Niszczycielskie Potęgi. I to w samym sercu Imperium! Chcą to zrobić, by zwiększyć swoje wpływy, ot co! Pod Czerwonym Kordelasem
Knajpa, do której zawitał Gaston cieszyła się uznaniem podróżników ze względu na niskie ceny i w miarę komfortowe pokoje, a szczególnie dlatego, że po sąsiedzku znajdował się burdel. Wszelkiej maści awanturnicy i poszukiwacze przygód spędzali tu miło czas i wydawali zarobioną gotówkę. Można tu też było znaleźć pracę, bo często pojawiali się tu poszukujący śmiałków pracodawcy. Jak chociażby ostatnio wysłannik hrabiego von Baterstat, który zwerbował trzynastu chętnych do wyprawy w Góry Szare. Świeciło pustkami, ale Gaston i tak wypytywał o grupę składającą się z czarodziejki i rannego elfa.
-
Elf to rzadkość, egzotyka, nie? A ranny to jeszcze bardziej się w oczy rzuca. Byli tu tacy, nie? Piątka ich była. Elf, panna magiczka, nizioł bez zębów, co się Sygfryd kazał wołać, typek bez oka i ucha, cośmy przed nim wszystko chowali i muskularny bysior bez karku, Arnold Schwartz. Trzech z nich na tą wyprawę hrabiego von Baterstat wyruszyło. Elf, jak nie zmarł gdzie po drodze, to się za morze wybierał, na te swoje wyspy magiczne, nie? A czarodziejka to pewnie tu w stolicy została, nie? Mnie się widzi, że ona tego shmiysh używała koloru, nie? Posiadłość Herr Frugela
Nic się nie działo, jak zwykle w posiadłości maga. Czas dłużył się na wyczekiwaniu i obserwacji. Nikt się nie pojawiał. Nie widać też było jakichkolwiek przygotowań na przyjęcie gości. W końcu jednak z domu wyszedł sam Magister i wolnym krokiem, rozglądając się na boki, ruszył przez ogród w stronę domku, zajmowanego przez swoich pracowników. Bez pukania wszedł do środka i zbaraniał, widząc siedzącego wewnątrz Markusa.
-
Co tu robisz? – wrzasnął, a powietrze wokół zawirowało od gorąca. Oczy maga zajarzyły się złowieszczo. Trwało to ułamek sekundy. Magister uspokoił się. –
Przecież mówiłem, że nie chcę aby ktokolwiek pozostał w posiadłości. Trudno to zrozumieć, co? Jutro rano chcę widzieć was wszystkich w kuchni!
Po tych słowach wyszedł, trzaskając drzwiami tak silnie, że te niemal wypadły z zawiasów.