Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2013, 07:13   #59
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny

Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
11 Karakzet, czas Hyrvelitu, roku Drum - Daar 5568 KK
Pół mili od obozu artylerii. Kierunek północ - zachód


Zatem stanęło na tym iż drużyna Glandira, choć niejednogłośnie, postara się dokonać sabotażu na oddziale ogrzej artylerii. Zadanie to było ciężke do zrealizowania, wręcz z założenia niemożliwe i jakże samobójcze. Jednak jeśli by się udało, wszyscy zostaliby bohaterami, a wroga armia byłaby słabsza o blisko szesćdziesiąt sztuk broni artyleryjskiej. Było to i tak jedynie kroplą w morzu uzbrojenia i hufców wroga, którego armia musiała liczyć kilka dziesiątków tysiecy dzikich wojowników. Ukryć nie można było jednak faktu że każda lufa, topór czy miecz mniej, przyczyniała się do tego że gdzieś tam, jakiś khazad wróci do domu, ojciec do żony, a syn do matki... to było najważniejsze. Taki cel właśnie przyświecał Thorinowi, który stał się osią planu i akcji sabotażu. Do niego należało zadanie najniebezpieczniejsze, miał podłożyć ogień pod skład prochu. Thorin nie lękał się, był gotów by oddać życie za twierdzę i jej bezpieczeństwo, dlatego zgłosił się bez zastanowienia by dokonać bohaterskiego czynu.

Dobre miejsce obserwacyjne, zwiad Ysassy oraz bezmyślana postawa ogrów, ich butność i zuchwałość, ułatwiały całe zadanie odrobinę. Czujne oczy khazadki dostrzegły brak wart, ogólny chaos w obozie, kilka bójek wszczętych o jadło... ale i doborową kompanię zakutych w stal ogrów pilnujących dział i prochu strzelniczego. Ci ostatni nie ruszali się ze swego miejsca prawie wcale, nie dyskutowali też między sobą co było raczej dziwne. Ustalić nie dało sie również czemu oddział brutalnych ogrów, zatrzymał się właśnie w owym lesie. To jednak traciło na znaczeniu w obliczu planowanego zamachu. Powstał plan działania, i już wkrótce, po północy, oddział Glandira zaczął wprowadzać go w życie.

Ysassa pozostała na czatach, nikt nie miał oczu tak czujnych jak khazadzka zwiadowczyni, no, może Skalli mógł jej dorównać, ale obecnie był ranny, nie mógł mówić i nie widział na jedno oko... zatem w nadchodzącej akcji mógł jedynie pilnować końca drogi ucieczki. Ysassa natomiast zabezpieczyła jej początek. Z kuszą w rękach i młotem gotowym do pracy w razie potrzeby. Harginowi i Detlefowi natomiast przypadły działania dywersyjne. Zgodnie z założeniami kronikarza Thorina, przygotowano kilka sporych ognisk w zasięgu wzroku obozujących ogrów, ale na tyle daleko by droga do nich potrwać musiała sporo, wszyscy mieli nadzieję że właśnie tyle by dać szansę reszcie sabotażystów do ucieczki. Owe ogniska miał podpalić właśnie Hargin i Detlef. Ten ostatni rwał się w duchu do wejścia do obozu wroga i wzięciu poważniejszego udziału w akcji, ale tylko Detlef i Hargin byli szybcy jak burza, w khazadzkim sensie tego wyrażenia i na tyle doświadczeni że w razie wpadki mogli sobię poradzić zimą, w nocy, w wysokich górach... i wyjść z tego żywi. Stary tarczownik Hargin przyjął swą służbę w ciszy, jak zwykle... i ze spokojem, zupełnie nie tak jak Detlef, któremu przydzielona funkcja nie podobała się jakoś specjalnie i pod nosem mruczał kaskadami przekleństw. Tym bardziej że on jeden był przeciwny zbytnim komplikacjom. Obawiał się przeciwnika i miał rację... wtedy jeszcze nie wiedział jak wielką, ale odpowiedź nadchodziła wielkimi, ogrzymi krokami.

Kapral Ronagaldson, chwycił kuszę i obrał sobie już z daleka, miejsce gdzie miał się zaczaić i obserwować całe zdarzenie, a przy okazji kupić cenne sekundy życia towarzyszom, eliminując wrogów lub raniąc ich z odległości. Wciąż bolało go ramię które nadwyrężył podczas przeprawy przez mroczne tunele, później zalane... ale nie istaniał ból który mógł nakazać mu odpoczynek i brak pomocy kamratom. Jego wkład w planowanie sabotażu był potężny, ale on sam oraz jego koledzy, wiedzieli że Roran nie nadaje się na skrytobójcę, tym bardziej lekko nawet ranny.

Kowal run, Galeb, ten tłumaczył Thorinowi uważnie jak ma zabrać się do, teoretycznie, przygotowania lontu. Kowal uczulił odważnego kronikarza na to jakie może napotkać niebezpieczeństwa i trudności z odszpuntowaniem beczki prochu. Zalecał też kilka rzeczy jeśli doszłoby do sabotażu dział. Oczywiście Galeb Galvinson nie był inżynierem czy artylerzystą, ale jego rzemieślnicza wiedza była najbliższa wspomnianym profesjom. Posiadał poglądowe pojęcie i rozumiał na czym polega fenomen czarnego prochu oraz wszelkie związane z nim możliwe potknięcia, które groziły przyspieszonym spotkaniem z Grungnim. Thorin wsłuchał się w słowa Runkiego, nie miał zamiaru zignorować nawet jednego słowa słusznych rad. Po wykładzie, Galeb, chcwycił swą kuszę i również zajął pozycję na trasie drogi ewakuacyjnej, tak jak Roran, Ysassa i Skalli. Ta czwórka miała zapewnić pokrycie śmiercionośnymi bełtami i osłaniać drogę ucieczki. Po akcie dywersyjnym, Hargin i Detlef, mieli połaczyć się z grupą osłonową, w miarę możliwości.

W skład drużyny uderzeniowej weszło czterech odważnych. Dorrin, Baldirk, Thorin i sierżant Glandir, który nie mógł pozostawić dziarskich dewastatorów samym sobie. Zadania z grubsza wyglądały na proste... sierżant miał podpalić wozy które stały zbite w jedną, wielką i chaotyczną kolumnę. Na wozach leżały złożone działa i hufnice, a także pewnie mnóstwo innych dóbr tak potrzebnych w wojennym rzemiośle. Racje żywnościowe, skrzynie z nieokreśloną zawartości, beczki pełne niezidentyfikowanych przez zwiad płynów. Tak czy siak, zadaniem Glandira było rozpalić piekło pod tą stertą drewna, tak by działa upiekły się na krucho z pomocą śniegu, teorii Galeba, doświadczenia Rorana i dajcie bogowie, cudu metalurgii i jej wroga... różnicy temperatur.

Jednego Glandir nie był pewien do ostatniej chwili. Tego czy rozsądnym jest przydzielić zadanie Dorrinowi i Baldrikowi bez żadnego ich nadzoru? Dwóch młodzików, jeden choć zwinny i szybki, do walki skory i o wielkim sercu pełnym honoru, to o doświadczeniu raczej marnym na wojennym polu, a o misji tego rodzaju wspominać już chyba co nie było. Jeśli by się spisał to byłby to wielki dzień dla Baldrika. Zyskał by honor i chwałę, nikt by do niego nie zwrócił się już bez szacunku... kto wie, może Roran nie mówiłby już na niego ''Cycu''. Takie dokonanie ze strony Baldrika byłoby tego może warte, ale czy nawet jeśli udane, to pewności nie było czy ktoś kidykolwiek usłyszy o jego dokonaniach lub co gorsza, czy ktoś w nie uwierzy?

Podobnie sprawa miała się z Dorrinem, jednak o tyle był on khazadem nieokiełazanym i niepewnym że jego dzika natura mogła wziąć w nim górę w każdej chwili. Za zadanie miał się skradać i z ukrycia dokonać podpalenia namiotów ogrzej gwardii, ale czy był w stanie zrobić coś cicho, bez wyzywania wroga i gromkiego śmiechu przed zamaszystym cięciem jego ciężkiego jak trollowa maczuga topora? Dorrin był dziką kartą oddziału. Tej nocy lepiej by potrafił się jednak uciszyć i zagrać rolę jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie odgrywał. Miał zostać cichym jak szept zabójcą i sabotażystą. Glandir gdy sunął przez zaspy śniegu, czołgał się i ukrywał pod osłoną drzew, z każdą chwilą zbliżając się do obozu wroga, myślał tylko o Dorrinie, o tym by Zarkan nie wydał ich wszystkich i nie zepchnął w otchłań przegranej jeszcze przed pierwszą eksplozją.

Koniec końców, na kronikarzu spoczywało zadanie nie tyle najtrudniejsze w porówaniu do zadań Dorrina, Baldrika i Glandira, co niebezpieczne od początku aż do jego ostatnej chwili. Niepowodzenie oznaczało że Thorin wpadnie w ręce wrogich, opancerzonych ogrów... powodzenie zaś, zwiasotowało że skład prochy wybuchnie i być może ciało odważnego cyrulika spłonie razem z prochem strzelniczym. Tak czy inaczej, pozycja Thorina była bardzo daleka od pozazdroszczenia. Zgodnie ze swym założeniem, Thorin poczernił twarz sadzą z ogniska i zalecił też to reszcie towarzyszy. Ostrza mieczy i toporów pokryto również czarnym pyłem i razem ze skórzanym, czernionym barwnikami opancerzeniem, stworzyło to oddział czarnych duchów... a ktoś kto kiedyś napisał w traktacie o duchach że te tylko występują w białej formie, na pewno nie spotkał się z 8 drużyną Czarnego Sztandaru... z Duchami Glandira.

Thorin gotowy do wypełnienia zadania, do którego zgłosił się z własnej woli, począł modlić się do krasnoludzkich bogów o przychylność i powodzenie misji. Po krótkiej modlitwie ruszył przed siebie. Glandir dał znak. Zaczęło się.


Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
12 Karakzet, czas Aurazytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Obóz artyleryjski wroga - misja sabotażowa


Ruszyli. Hargin i Detlef na zachód, tam gdzie czekały na nich przygotowane stosy gotowe do popalenia. Dywersja i wzbudzene strachu we wrogu oraz złamanie jego morale, na ile było to możliwe. Takie było ich zadanie. Skalli, Ysassa, Galeb i Roran, zeszli niżej, na sam płaskowyż i zajeli pozycje w gęstym zagajniku, grubo poktytym śniegiem na obrzeżach. Z bronią dystansową, gotowi by nieść pomoc kamratom w każdej chwili. Grupa uderzeniowa ruszyła na końcu, prowadzona przez Glandira, zakradała się w wysokich śnieżnych zaspach. Co prawda ułatwiało to ciche zbliżenie się i ewentualne, niektóre, manewry ewazyjne, to jednak pozostawiało też pokaźnych rozmiarów ślady na białej skorupie która teraz pokrywała południowe Góry Krańca Świata. Zanosiło się jednak na to że bogowie spoglądali przychylnym okiem na grupę odważnych krasnoludów, a może to modlitwa Thorina zdziałała cuda... zaczął padać śnieg, więcej śniegu, dużo więcej. Opad ten wkrótce zamienił się śnieżną burzę wypełnioną mocnymi podmuchami wiatru i ograniczającą widoczność. To było coś więcej niż szczęście, to był cud.


Galeb marzł skryty pos pokaźną sosną, śnieg zakrywał go aż pod sam podbródek, a nad nim niebo zasłaniały rozłożyste gałęzie drzewa. Kiedy burza wchodziła w swe właściwe stadium, a to znaczyło nie mniej niż lodowe piekło, kowal run wyczuł dziwną obecność. Od razu rozpoznał ten byt jako coś o naturze magicznej, to było bezsprzeczne bo choć był dopiero czeladnikiem wśród runiarzy, to zmysły miał wyczulone tak bardzo jak tylko khazad może być otwarty na magiczne zawirowania wiatrów mocy. Kowal rozejrzał się, ale dostrzegł jedynie Rorana zakopanego w śniegu niczym borsuk, gotowego do ataku jak zwykle... gdzieś z tyłu majaczyła sylwetka Skalliego, który przecierał oczy raz po raz, niewiadomo czy przez fakt że był ranny i naszpikowany medykamentami Thorina czy może burza śnieżna doskwierała mu tak bardzo. Ysassy nie było widać wcale. Galvinson przeczuwał że potężne moce są w czyimś władaniu i wygramolił się ze swej kryjówki by spojrzeć na nocne niebo. Księżyców nie było widać wcale, ale dziwne meandry poczęły swój bieg po dostrzeżeniu wielobarwnej łuny ponad górami. Burza zasłoniała sporą część tego widowiska, ale Galeb wiedział że kolory magii zostały ukształtowane i uwolnione przez kogoś o niesamowitych zdolnościach. Kiedy kowal zakopał się w swej kryjówce na powrót i zaczął uważną obserwację przedpola zagajnika w którym kryła się grupa osłonowa, mógłby przysiąc że w głośnych, wietrznych podmuchach górskiego wiatru, dało się usłyszczeć czyjś głos. To był krzyk... nie szept czy zwykła mowa, ale niesłyszalny dla nikogo innego kto nie posiadał magicznych zdolności krzyk. Choć słowa były niezrozumiałe to budziły lęk. Jak ręką odjął, Galebowi przestało być zimno a po plecach spłyneła mu struga potu.


Duet odwodowy. Hargin i Detlef, tylna straż oddziału. Stali na mrozie, w samym sercu burzy, nie chronieni z żadnej strony przez drzewa czy skalne ściany. Wzniesienie na którym znaleźli się było odsłonięte i wydawać się mogło że dwójka wojowników jest widoczna jak na dłoni, gdyby nie burza może i tak by właśnie było. Hargin z zaciętą miną, rozglądał się uważnie i lustrował teren wokół ognisk dywersyjnych. W dołku który wykopał, ukrył zapaloną latarnię i starał złapać się choć trochę ciepła od niej nogami. Podobnie było z Detlefem, tyle tylko że on był dość zły na zaistniała sytuację. Czuł że cała grupa wpycha się pod ogrzy topór. Bez dokładnego zwiadu, zasobów, wiedzy, przygotowania i drogi ucieczki. Wszystko opierało się na efekcie zaskoczenia i szczęściu. To było za mało dla tego weterana wielu potyczek. Detlef lubił wyrazić swoje zdanie i często miał rację, a życie szanował ponad wszystko... nie chciał rzucać go na szalę rządnych sławy straceńców, a tak właśnie czuł się tej nocy. Czuł że jego los jest w rękach ogrów. Tracił kontrolę nad tym co się działo, a posłusznie na rzeź nie pozwolił się nigdy prowadzić. Te uczucia wywoływały u niego coś co można było nazwać jedynie strachem... paskudne uczucie. Obaj dywersanci czekali sygnału by podpalić ogniska i przy odrobinie szczęścia, dołączyć do braci w lesie, przy drodze odwrótu. Sygnał miał być prosty...ot, po prostu eksplozja lub pożar we wrogim obozie.

Dorrin i Baldrik odłączyli się od Glandira i ruszyli w stronę namiotów. Sierżant pożegnał ich smutnym spojrzenim i sam zaczął zbliżać się w stronę kolumny wozów. Drogę miał najprostszą. Ogry nie używały zwierząt zaprzęgowych, które mogłyby wydać obecność khazadzkiego sierżanta wrogim żołnierzom. Co wiecej od strony wozów, Glandir nie był w stanie zobaczyć nawet jednej ogrzej sylwetki. Cicho i niepostrzeżenie dostał się w pobliże kawalkady i chwilę później był już pod wozami. Kiedy łapał oddech, zorientował się że zaraz za nim przemaszerowały dwa ogry które ze sobą rozmawiały... z sercem w gardle, Glandir obserwował jak ogry rozdeptały ślady które mogły zdradzić obecność krasnoluda. Torrinsson odetchnął z ulgą i ruszył pod wozami. Jeden od drugiego stał w odległości nie większej niż sześć stóp, dlatego przekradanie się między nimi było dziecinną igraszką. Śnieg był mocno zadeptany i Glandir pojął w mig że to oznacza iż jego ślady pozostaną niewykryte, ale i to że ogry kręcą się między wozami od czasu do czasu. Glandir poczuł że zadanie miał naprawdę proste, zaczął szykować koc nasączony naftą i upychać go pod deskami wozu z ładunkiem oleju, który udało mu się zidentyfikować chwilę wcześniej. Krzesanie iskry było dosyć głośnym zajęciem... szczęściem po szóstej próbie ogień zatańczył na wełnianym kocu, nasączonym łatwopalnym płynem. Glandir zrobił swoje i z nadzieją w sercu ruszył na skraj obozu wroga. Kiedy wpadł w zaspy widział za sobą jak wóz łapie ogień... więcej się nie oglądał. Biegł.


Baldrik sunął w zaspach śnieżnych niczym pies myśliwski. Nos nisko i jedynie oczy ponad poziomem białej pierzyny. Za nim, niczym odyniec, wędrował Dorrin, a jego wysmarowana sadzą twarz mogła by wystraszyć niejednego dorosłego krasnoluda, a co dopiero mówić można było o dzieciach. Wyglądało na to że większość ogrów jest w namiotach lub przebywa w środku obozu, ale od najbliższej ściany namiotu dzielił ich strażnik. Baldrik zauważył go i chciał dać sygnał Dorrinowi, ale ten drugi musiał dostrzec niebezpieczeństwo wcześniej bo chwycił młodego górala i pociągnął go wgłąb śnieżnego nasypu. Zakuty w ciężką zbroję ogr, stał jak gdyby nigdy nic i spoglądał w śniegową nawałnicę. Pewnym było że nie dostrzegł dwójki podpalaczy. Wartownik stał się trudnym orzechem do zgryzienia. Innej drogi do namiotów nie było, jedyna prowadziła przez strażnika. Dorrin i Baldrik mogli podpalić namiot z oddali, ale to byłoby skazane na porażkę, jeden namiot szybko zostałby ugaszony pewnie. Inna droga teoretycznie prowadziła na około... przez część obozu która była odsłonięta. Dorrin podjął szybką decyzję o zlikwidowaniu wartownika, i choć Baldrik nie był pewien tego do końca to przystał na to... nie mogli zawieść sierżanta. Wydarzenia potoczyły się szybko. Baldrik zakasłał, po czym zaczął pogwizdywać cicho, a później co raz to głośniej. Strażnik przyciągnięty odgłosem podeszdł w miejsce gdzie skryci byli dwaj khazadzi. Oczywiście plan taki nie miał szansy powodzenia przy bardziej inteligentnej istocie, ale ogr do takich nie należał, nie wezwał też posiłków.

Baldrik wyskoczył z zaspy i wystrzelił z kuszy prosto w korpus ogra. Bełt uderzył w stal i zrykoszetował nie czyniąc żadnej szkody wrogowi. Młody khazad przeraził się i cofnął o mały krok, na tyle na ile pozwalały hałdy śniegu. Ogr nie wrzeszczał, w ciszy ruszył w stronę Baldrika, niczym krasnoludzki czołg parowy, śnieg nie sprawiał mu żadnych trudności. Wtedy Dorrin wynurzył się ze swego ukrycia i wskoczył na grzbiet ogra. Zadał cios długim sztyletem pod hełm ogra i uczepił się napierśnika kolosa. Ogr wciąż walczył w całkowitej ciszy. To było dziwne. Baldrik przebudził się ze swej stagnacji i ruszył na oponenta. Wiedział że nie może uderzać młotem w stalowy pancerz bo to tylko wzbudzi czujność innych strażników którzy musieli być w pobliżu. Dopadł zatem ogra trzymając bełt w dłoni i raz po raz dźgał pod kolana i łaczenie kirysu i napierśnika... ale tam tkwiła gruba kolcza zbroja i bełt nie miał szansy jej spenetrować z taką siłą. Dorrinowi szło lepiej. Wbił sztylet po raz drugi, a ogr zaczął wierzgać i powarkiwać jakby, broczył obficie krwią i atakował Baldrika który uniknął obu potężnych zamachów opancerzonych pięści. Dorrin wypuścił sztyelt i złapał za hełm ogra, chciał go zerwać ale nie dawał rady więc chwycił za zasłonę i nadkhazadzkim wysiłkiem odgiął zasłonę twarzy. Baldrik ruszył taranem na wroga i uderzył go w obie nogi swymi barkami. Ogr upadł, a Zarkan wbił mu palce w oczodoły. Gałki oczne wypłynęły natychmiast. Oślepiony ogr stękał i jęczał, ale wciąż nie krzyczał pomocy. Upadł w śnieg i zaczął broczyć krwią jak zarzynana świnia. Wstawał i upadał... a po jednym z takich upadków Dorrin dopadł go, usiadł mu na plecach i chwycił za głowę próbując skręcić kark. Jednak potworna siła okaleczonego ogra nie pozwalała na to. Z pomocą przyszedł Baldrik. Wyszarpnął sztylet Dorrina z rany w szyi ogra i poderżnął gardło bezimiennemu wartownikowi kiedy Zarkan odchylał głowę ogromnego pancernika. Obaj khazadzi byli zszokowani. Ogry były potężne i niewielka była szansa pokonać ogra w walce jeden na jednego. Mieli niesamowite szczęście że kolos nie zaczął krzyczeć. Szybkie oględziny martwego ogra ujawniły że ogr ten nie miał języka w gębie... został on precyzyjnie wycięty.

Chwilę później, po przysypaniu śniegiem ciała ogra, obaj krasnoludzcy podpalacze byli już w namicie, był pusty. Oczywiście jeśli nie liczyć kilku posłań rosianych pod pałatkami, małego koksownika i resztek jedzenia. Z tej pozycji Baldrik i Dorrin mogli podpalić aż trzy pokaźne namioty, tak też postanowili zrobić, a później ruszyć w północnym kierunku i zejściem na wschód, a później południe, połączyć się z pododdziałem Rorana. Wyciągneli z plecaków butelki z ogorzałką i sowicie spryskali nią płócienne ściany trzech namiotów, które nosiły symbole imperialnej i tileańskiej szlachty. Wspaniała robota ludzkich tkaczy i krawców w rękach ogrzych najemników, miała spłonąć w krasnoludzkim ogniu. Dłużej nie czekali... jęzory ognia zaczęły lizać namioty. Krasnoludzcy sabotażyści w tym czasie biegli już przez zaspy... niezauważeni przez nikogo.

***

Ysassa miała doskonały wgląd na sytuację w obozie wroga. Siedziała na drzewie z naładowanym garłaczem i zdobyczną kuszą. Widziała jak od strony namiotów zauważyć dało się łunę ognia i biegnących a tamtą stronę strażników. Mniejszy, ale niewiele mniej niebezpieczny wydawał się płomień zajmujący wozy i towar na nich złożony. Ogry zaczęły wpadać w chaotyczne zachowania. Ktoś kto nimi dowodził, najpierw skierował grupę w lewo, później w prawo...a na koniec rozdzielił ją na trzy mniejsze. Słyszeć nie dało się nic... burza przybierała na sile i wiatr dął jak opętany, drzewa odpowiadały szumem... krajobraz począł wyglądać niczym jak z opiewanych w legendach Dni Końca Świata.


Thorin przedzierał się przez hałdy śniegu, skrywał się w cieniach skał wystających ponad gruby biały puch, nurkował pod gałęziami sosen i pocił się okrutnie. Czekał na odpowiedni moment by zbliżyć się do składu prochu... skrzyń i beczek złożonych w trzech sporych stosach w odpowiedniej odległości od siebie. Nawet ogry nie były na tyle głupie by trzymać cały zapas wybuchowej substancji w jednym miejscu. Tylko Thorin miał okazję by przyjrzeć się z bliska ogrzemu oddziałowi. Część opancerzona jak Młociarze króla Thorgrima, od stóp do głów w stali... inni nawet rozebrani od pasa w górę. Wymalowani farbą w czerwone i białe pasy. Straszliwie umięśnieni, rośli na dziewięć, nawet dziesięć stóp, uzbrojeni w ogromne miecze, topory, maczety i buławy, a nawet pistolety, te mieli zatknięte za szerokie skórzane pasy. Ten ogrzy oddział stanowił wielką siłę mogąca przynieść ogrom śmierci na mury Karak Azul. Thorin nie miał już drogi odwrotu.


Ogień na zachodniej i północnej ścianie obozu odwrócił pokaźną ilość żołnierzy wroga, wystarczająco dużo by jeden odziany na czarno khazad, z poczernioną twarzą i pod osłoną nocy i śnieżnej burzy mógł się wślizgnąć w pobliże składu prochu. Przez myśł kronikarza przeszło że gdyby ogry wiedziały żedokonuje się sabotażu na ich stanicy to na pewno nie opuściliby posterunku przy prochu... miał mało czasu. Wkrótce ogry pojmą że ogień nie jest dziełem przypadku, tym bardziej że i wóz z beczakmi, podpalony przez Glandira, płonął już wesoło. W obozie powstał zgiełk... i tak Thorin zbliżył się do beczki z prochem. Otworzył ją i spojrzał na czarny, sypki niosący śmierć pył. Wtedy też usłyszał głośny, przbijający się nad odgłosy zamieszania i burzy krzyk - Khart garat! -, a po nim sygnał rogu. Ogry spostrzegły go. Thorin długo nie myślał... cały plan diabli wzięli. Krasnolud kopnął beczkę, proch rozsypał się. Thorin odpalił zapłakę, zamknął oczy i rzucił ją prosto w czarny proch. Zapałka jednak zgasła.


Kronikarz nie mógł w to uwierzyć. Odpalił drugą i tym razem, patrząc już, przyłożył ją do prochu. Eksplozja wstrząsnęła obozem. Po niej nadeszły inne, jedna za drugą, beczki eksplodowały, ale Thorin już tego nie widział ani nie słyszał. W obozie ogrzej artylerii powstało piekło. Gaszące namioty i wozy ogry przerwały swą pracę i chwyciły za broń. Wszystko stanęło w ogniu. Płonące beczki spadły na wozy. Najbliżej stojące ogry zasypane zostały kawałkami drewna, stali, ołowianych kul i szczątków tych kilku hufnic które również były w pobliżu głównej eksplozji. Ogromni i łysi wojownicy z ogrzego plemienia nie podołali z gaszeniem pożaru. Ranni leżeli i pluli krwią, kilku tkwiło na glebie bez życia. Wszyscy krzyczeli i znalazło się więcej dowódców niż to było w oryginalnym składzie formacji.

Ysassa widziała wszystko. To jak prochownia strzela w niebiosa potężnym słupem ognia, to jak odłamki zasypują wrogów, to jak cały obóz staje w ogniu, to jak dowódca ogrów zabija swą potężną buławą jednego ze strażników... oraz to jak Thorin przed tym wszystkim, podłożył ogień po tym kiedy go dostrzeżono i wylatuje w powietrze i podmuch rzuca nim o ziemię dziesięć metrów dalej. Khazadka zdążyła również spostrzec jak Thorin wstaje i biegnie. Jak? Jakim cudem? Pytania mnożyły się w głowie kobiety. Odpowiedzi nie było... był za to kronikarz biegnący na południe, w jedynym kierunku którego obrać nie mieli zamiaru, w kierunku który prowadził wgłąb mroźnych gór, a zarazem w jedym kierunku gdzie nie było ogrów. Dlatego pewnie kierunek ów wybrał Thorin. Zwiadowczyni zeskoczyła z drzewa i rzuciła krótko.

- Posrało się. Thorin podąża na południe, w góry. Ogry depczą mu po piętach. Reszty naszych nie widziałam. -

Roran spojrzał krytycznie i nakazał drogę na południe. Ysassa ruszyła bez słowa, ranny Skalli również. Galeb zamykał pochód. Czuł że burza wkrótce ustanie. Jednak nie wiedział dlaczego sam tak uważa, to nie było normalne uczucie. Po drodze natrafili na Dorrina i Baldrika. Po sierżancie nie było za to śladu. Wszyscy domyślali się najgorszego. Kapral Ronagaldson zadecydował że pójdą śladem Thorina, ale w bezpiecznej odległości. Czekać nie można było. Miał nadzieję że Hargin i Detlef sobie poradzą. Spojrzał na wyższe partie gór, tam gdzie przez zaspy, nocą przedzierała się dwójka gwardzistów z tylnej straży.

- Trzymajcie się. Wytrwajcie. - Rzucił jakby w stronę Detlefa i Hargina.

- O dupę potłuc cały plan, a miało być Azgal, w zamian będą zimne góry.
Jebać to. Za mną! -
Zakomenderował i ruszył. Reszta ruszyła za nim biegiem.

***

Hargin i Detlef otrzymali swój długo wyczekiwany sygnał. Wybuch, płomienie, to było to. Po chwili kilka ognisk na wzgórzu zapłonęlo żywym płomieniem, a obaj dywersanci zaczeli biec w kierunku który wcześniej zaplanowali. Ogrzy gwardziści ruszyli w stronę wyższych gór. Tego już Detlef i Hargin nie wiedzieli, byli zbyt zajęci długim i żmudnym biegiem. Sprawy też sobie nie zdawali że stało się najgorsze. Plan powiódł się tylko częściowo i szans na połączenie z resztą oddziału nie mieli prawie wcale. Byli sami, zgodnie z czarnym scenariuszem, ale tylko takie pisał los dla Czarnego Sztandaru.

Thorin otworzył oczy, piekły go. Wstał i zaczął biec, nie wiedział gdzie, biegł przed siebie, byle dalej od płomieni. Wysokie śniegowe hałdy nie usprawniały tego biegu, ciężko rannemu krasnoludowi. Ledwie widział na oczy... ale był w ruchu. Dopadł do pierwszego drzewa i oparł się o nie. Złapał kilka oddechów lecz wznowić musiał drogę gdy ułsyszał krzyk.

- Kegre! Kegre! Uver' gathr! Kegre! - Kronikarz nie wiedział co znaczą te słowa, ale domyślał się że niczego dobrego nie wróżą. Dlatego zaczął biec dalej. Sam nie wiedział jak długo przedzierał się przez głęboki śnieg, ale zauważył że burza jakby odpuściła i wiatr nie dął już jak oszalały.

***

Glandir Torrinsson wycofywał się z obozu powoli, po cichu i jak wojenne rzemiosło nakazywało, robił to tak by być gotowym ruszyć do boju jeśli wróg by go zauważył. Kiedy nastąpiła eksplozja, namioty i wozy stały po chwili w ogniu, a na wzgórzach zapłonęły ogniska Hargina i Detlefa, Glandir stał się świadkiem dwóch zdarzeń oraz tknęła go jedna myśl. Thorin biegnący w las, na oślep... oddział ogrów, uzbrojony po zęby biegnący w stronę ogniska na wzgórzach... oraz fakt że Glandir miał zadanie najbardziej oddalone, a przynajamniej z najtrudniejszą drogą odwrotu, w pobliże oddziału osłonowego. Sposobu nie miał by ruszyć teraz, kiedy w obozie wrzało, w stronę Galeba, Skalliego, Rorana i Ysassy. Biegnąc w stronę ognisk popełniłby samobójstwo. Mógł ruszyć jedynie w las... w stronę w którą pobiegł Thorin. Sierżant nie dziwił się wcale że Thorin przeżył, wszak nie wiedział eksplozji i wyczynu cyrulika, za to dziwł go kierunek jaki krasnolud spisujący dzieje drużyny, obrał na drogę ucieczki. Bez innego wyjścia ruszył za Thorinem, miał nadzieję że uda mu się go dogonić i obejść las od połudnowego wschodu by połączyć się z Roranem, i dali bogowie, z Harginem i Detlefem.


Sierżant wapdł na mocno zaoraną buciorami scieżkę i ruszył nią. Coś było jednak nie tak. To nie były ślady Thorina a ogrzych wojowników. Śnieg był spryskany krwią tak mocno że nawet nocą, khazadzki wzrok pozwolił dostrzec taki trop. Wkrótce przed sobą zobaczył dwie postacie. Dwóch ogrów napierało prze śnieg i mówiło do siebie w gniewnym i gardłowym języku. Po chwili jeden zaczął biec, drugi pozostał z tyłu. Glandir nie miał ochoty na spotkanie z dwoma ogrami, nawet jeśli byli bez stalowych pancerzy. Miał zamiar ukryć się i obserwować ich, ale sytuacja uległa zmianie kiedy sierżant dostrzegł sylwetkę zataczającego się khazada, nie dalej jak dziewięćdziesiąt stóp przed sobą... i tylko jakieś pięćdziesiąt stóp przed ogrami. To był Thorin.

Glandir nie miał wyjścia. Uniósł broń i rzucił się z krzykiem na wroga. Oba ogry odwórciły się. Oba też zaczęły zbliżać się do nowego wroga jakim teraz stał się dla nich Glandir. Im bliżej był Torrinsson tym więcej szczegółów dostrzegał. Ogr który był bliżej był ciężko ranny w brzuch. Jedną łapą trzymał flaki w jamie brzusznej a drugą podpierał się swym ogromnym mieczem niczym laską. Drugi był tylko lekko ranny można by sądzić. Uzbrojony w maczugę i pistolet w drugiej dłoni, pędził teraz na syna Torrina. Sierżant chwilę poświęcił też Thorinowi i pożałował tego. Kronikarz był chodzącym trupem. Spalona twarz, brak brody i wąsów, poparzone ręce i Glandir mógłby przysiąc że zauważył oderwane palce. Widok ten zmroził krew w żyłach dowódcy 8 drużyny. Glandri szarżował. Ogry atakowały. Thorin bez sił... padł twarzą w śnieg.



 

Ostatnio edytowane przez VIX : 24-08-2013 o 07:17.
VIX jest offline