Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2013, 17:10   #67
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny

Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
12 Karakzet, czas Aurazytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Góry Krańca Świata, 3 dni drogi od wrót Azul, noc


Glandir, Thorin, Detlef i Hargin


Jaskinia w której znaleźli się Glandir i niesiony przez niego Thorin, nie była pokaźnych rozmiarów, ot tyle by mogł zmieścić się tam wóz załadowany sianem. Miejsce było z pewnością legowiskiem jakiegoś zwierza, sądząc po odchodach i rozrzuconych kościach, ale obecnie nikogo ni niczego tam nie było. Dziękować bogom.


Kronikarz był w tragicznym stanie i wszelkie próby tamowania krwotoku spełzły na niczym. Sierżant robił co mógł ale tak po prawdzie nie było wiadomo gdzie zacząć optrywanie rannego. Same obrażenia nie były głębokie ale bardzo rozległe, wyglądało na to że Thorin stracił lewe oko, gdyż ochłap skóry zwisał sponad oczodołu i był tylko krwawą masa. Szczęściem wszystkie palce u dłoni były całe, a nie jak Glandir obawiał się na początku że są oderwane. Kiedy sierżant rozpoczął rozpaczliwą walkę o życie Thorina, ten ostatni otworzył oko i poruszył ramieniem. Ocknął się ale nie mógł z poczatku przemówić, krew, osocze i poszarpana skóra, stworzyły skuteczny knebel by cyrulik nawet nie próbował otworzyć ust.

Detlef i Hargin byli wyszkolonymi w boju żołnierzami i choć znali ze sto sposobów na to jak odebrać wrogom życie to na tropieniu nie znali się właściwie wcale... tej jednak nocy uśmiechnęło się do nich szczęście. Trop był wyraźny, a to dzięki krwi którą złożył Thorin by oni mogli podążać tym śladem. Pomimo tak późnej pory i słabnącej już zamieci śnieżnej, khazadzkie oczy potrafiły dostrzec krwawy trop na śniegu. Robiło się bardzo zimno i to tak na prawdę mogło przerażać, to i ciała dwóch porąbanych ogrów leżących na śniegu i lekko pokrytych już białym puchem. Krasnoludzcy wojownicy z tylnej straży skradali się do ogrzych zwłok niczym psy tropiące, a kiedy wreszcie stwierdzili że nie jest to pułapka, zbadali ciała. Detlef przyjrzał się obrażeniom i wiedział już że rany zadano toporem, to mógł być ktoś z oddziału Glandira, może nawet sam Glandir lub Dorrin... rany ewidentnie były zadane ostrzem dwuręcznego topora, wskazywała na to głębokość obrażeń jak i długość rany. Hargin dostrzegł więcej śladów na śniegu i po chwili obaj wojownicy ruszyli dalej. Nawet nie uszli ćwiartki mili kiedy spostrzegli wejście do jaskini i trop który prowadził wprost w paszczę groty.

***

Sierżant z radością w sercu przywitał Hargina i Detlefa, ale nie tej dwójki spodziewałby się najwcześniej, Roran powinien zjawić się tu szybciej, chyba że natrafił na inne trudności lub skierował się zupełnie gdzie indziej. To się miało dopiero okazać.

Hargin niewzruszenie zajął pozycję przy wejściu do groty i obserwował okolicę. Było to ciężkie zajęcie, był głodny, spragniony, zmęczony i przemarznięty do szpiku kości... ale wolał zostać na straży gdzie był przydatny jak mało kto, niż łatać Thorina, na czym nie znał się właściwie wcale. Czuł jednak że coś się zmieniło w jego życiu, jeszcze nie wiedział co ale dziwna fala ciepła spowiła go na ułamek chwili. Strumień tej energii brał swój początek w głębi jaskini. Hargin odwrócił na chwilę głowę i dostrzegł zmęczonego Glandira.

Deltef rzucił się do pomocy Glandirowi. Sierżant zdołał już zrobić kawał dobrej prowizorki i Thorin nie krwawił z tylu ran co wcześniej. Obmył mu twarz topiącym się w dłoniach śniegiem i ułożył go wygodnie w gawrze stworzenia które kiedyś zamieszkiwało tę pieczarę. Glandir zrobił świetną robotę przy opatrywaniu dłoni, być może nawet sam Thorin pochwaliłby go za to gdyby to widział. Teraz jednak syn Torrina mógł odpocząć, Detlef zajął się rannym.

Gdy opatrywał okrutnie ranionego Thorina, Detlef przypomniał sobie jak było poprzednim razem gdy w pobliżu Zhufbaru przepatrywał skaveński tunel ze swymi barćmi broni. Jak że było to podobne i w tej chwili, wydawać się mogło że historia się powtarza. Znów skazany na zagładę w grze większej niż można było to z grubsza dostrzec. Czyżby bogowie się sprzysięgli by Detlefa wykończyć w taki dziwny sposób, zamiast zesłać na niego trolla lub inną besię z czeluści? Rozmyślając zabrał się za oczyszczanie twarzy Thorina, rana musiała być czysta przed nałożeniem maści którą Detlef znalazł w torbie cyrulika... a że raną była cała twarz Thorina, to zadanie nie było łatwe, tym bardziej że miejscami krew zasychała a gdzie indziej wcale nie przestwała umykać z ciała kronikarza. To była praca dla doświadczonego medyka, a jednak Detlefowi szło całkiem nieźle jeśli brać pod uwagę jego niewielką wiedzę o leczeniu i skostniałe palce..

Wydawało się że Thorin jest przez cały ten czas przytomny. Policzki drgały mu, powieki też poruszały się od czasu do czasu na prawym oku, miał też dziwny tik w prawej nodze... zupełnie przypominający pośmiertne drgawki. Detlef zatrzymał krwawienie i przegladał teraz specyfiki jaki Thorin skrywał w swej torbie, wąchał jeden po drugim ale zapachy nic mu nie mówiły. Zdecydował się w końcu na jedno i szykował się by nałożyć maść na rany.



- ... nie to. - Wycedził przez spalone usta Thorin. Wszyscy spojrzeli na niego, a Detlef sięgnął po kolejne cynowe pudełko z maścią. Thorin przytaknął, a Detlef swymi zakrwawionymi dłońmi zaczął nakładać miksturę na rozległe rany.

Syn Alrika właściwie nic nie czuł... no może poza odorem spalenizny i ciepłego uczucia na twarzy po tym jak khazad klęczący przed nim, nakładał mu na rany maść... jednak nie czuł własnego ciała, nie wiedział ze jego poparzenia powodują obumieranie tkanek a przeraźliwe zimno znieczula go do takiego stopnia że jest właściwie nad przepaścią w której czycha bezlitosny Gazul ze swą kosą i trupim obliczem. Thorin nie widział na lewe oko, nie wiedział dlaczego, ale pamiętał dokładnie wszystko do momentu jak padł bez przytomności w śnieg. Pamiętał eksplozję, potworny ból i potrzebę ucieczki, stalową khazadzką wolę i głos nakazujący mu wstać... jego własny głos. Pamiętał skórę pękającą za każdym razem gdy upadał w śnieg podczas swej ucieczki. Ogry które biegły za nim w pewnej odległości, ich ryki i chłód zimy kiedy sam padł w zaspę już bez czucia i świadomości. To wszystko pamiętał. Domyślił się z łatwością jak sprawy potoczyły się później. Pewnie Glandir z Detlefem i Harginem ruszyli mu z pomocą i ubili ogry.

Thorin spojrzał swym prawym, stosunkowo zdrowym okiem, na Detlefa i dostrzegł jego zawziętość na twarzy kiedy ten starał się ratować życie towarzysza. Dłonie umazane we krwi, czerniona sadzą twarz, skoncentrowany na swym dziele. W oddali Hargin stojący na straży z kuszą w dłoniach gotową do strzału, lekko pokryty śniegiem, w całkowitym bezruchu wyglądał jak posąg znaczący granicę między królestwami. Po prawej, na sporym kamieniu siedział Glandir. Popierał się na swym toporze który był cały we krwi, tak jak i jego ramiona oraz zbroja. Sople o dziwnej barwie zwisały z jego hełmu, a stalowy napierśnik pokryty był już cienką warstwą lodu o czerownym kolorze. Czerwona broda sierżanta i czarna twarz przypominały ryciny o jakimś prawdawnym bóstwie zemsty zapomnianym w annałach kahzadzkich legend. Atmosfera była niesamowita w jaskini, cicha, smutna i bardzo dziwna. Zupełnie jakby nie byli tutaj sami. Hargin przerwał jednak swym szeptem wszelkie zadumy i odpoczynek.

- Ogry. Idą naszym śladem. Zaraz tu będą. - Po słowach swych skrył się za załomem ściany i wpatrywał się w dal. Niebo było już krystalicznie czyste, burza odeszła w niepamięć, gwiazdy ukazały się na fimamencie... w dolinie, przez śnieg, przedzierało się sześciu uzbrojonych po zęby ogrzych łowców. Na słowa Hargina Detlef chwycił swe topory i spojrzał na sierżanta. Glandir wstał i ociężale uniósł swą potężną broń. Sople opadły z hełmu i zbroi, sierżant westchnął lekko kłąb pary buchną z jego ust. Thorin słyszac słowa Hargina również poczuł potrzebę wspomożenia swych braci. Dźwignął się na równe nogi, chciał zrobić krok w przód lecz zrobił dwa w tył i upadł na siedzenie, wsparł się plecami o skalną ścianę... jego bandaże nabiegły czerwienią. Cudowne działanie leczniczego eliksiru który wcześniej wypił Thorin może i trzymało go przy życiu, może i leczyło obrażenia, ale szkoda że nie tamowało krwotoku.

Roran, Ysassa, Baldrik, Dorrin, Skalli i Galeb


Khazadzka zwiadowczyni była zaskoczona mnogością śladów. Ich plątanina i kierunek były oczywiste dla każdego, ale oczy Ysassy dostrzegły ślady krwi i wygłębienia zrobione w śniegu przez grupę sześciu ogrów. Skalli na wiele się teraz przydać nie mógł, choć ranny i całkiem niemy, mógł chociaż nieść własny ekwipunek, a to było już coś, szczególnie że odciążyło to barki krasnoludzkiej wojowniczki. Oboje zwiadowców było przemarzniętych tak bardzo że szczęki drżały im bez przerwy. Szli na szpicy pochodu i musieli wciąż zbaczać to w prawo to w lewo lub biec do przodu nieznacznie i chować się w śnieżnych zaspach szukając bezpiecznej drogi a zarazem podążać wciąż za śladami Thorina i Glandira. To nie było łatwe zadanie i pochłaniało ogromne zapasy siły zawartej w mięśniach. Po długim marszu Skalli i Ysassa znaleźli nowe, dziwne ślady. Tym razem był to trop ośmiu ogrów i czterech khazadów. Czyżby inne krasnoludy były w okolicy czy może to ślady Hargina i Detlefa? Rozmiar buciorów różnił się znacznie więc nie można było się pomylić... przed grupą było czterech dawi i dwa razy tyle ogrów. Po owych śladach zwiadowcy, a krótko potem i reszta grupy, natrafili na pozostałości po obozie ogrów. Resztki ogniska i ogryzione gnaty. Zatrzymali się pewnie by zjeść i ogrzać się. Musieli tu być całkiem niedawno.

Kapral Roran Ronagaldsson nie był pocieszony takimi wieściami. Choć ślady Thorina i Glandira były dobrą wiadomością to aż ośmiu ogromnych i śmiertelnie niebezpiecznych ogrynów było czymś z czym lepiej było się nie konfrontować. Prawie nie czując z zimna własnych stóp, kapral domyślał się tylko jak czuć muszą się inni, conajmniej podobnie albo i gorzej.



Sędziwy wojownik odwinął z koca swą tarczę i zasłaniał się nią przed zimnym wiatrem. Jeden jedyny Galeb zwrócił uwagę na unikatowość drewaniej zasłony, reszta khazadów była zbyt zajęta swymi przydziałami lub walką z zimnem, pragnieniem i głodem oraz uczuciem bezsilności. Roran z ponurą miną maszerował przez śnieg niczym niepowstrzymany śnieżny pług. Swą postawą napędzał pozostałych wojowników których siły zaczęły już opuszczać. Musieli nadrobić drogi dookoła ogrzego obozu i to poważnie nadwątliło ich morale oraz wychłodziło organizmy. Kapral spoglądał na swych wojowników i zastanawiał się jak długo jeszcze wytrzymają, gdzie właściwie idą i co zrobią jeśli trafią na oddział ogrów? Na szczęście burza ustawała i pokazywało się kryształowo czyste, nocne niebo gęsto naszpikowane gwiazdami... to dawało nadzieję na dotarcie do bezpiecznego schronienia.

Niemożność określenia natury mocy jaka zawiała na Górami Krańca Świata niczym pogrzebowy całun boga Gazula, nie dawała spokoju kowalowi run Galebowi. Młody czeladnik rozważał różne możliwości, poddawał ocenie zjawisko na podstawie znanych sobie ksiąg i manuskryptów ale nic nie dawało oczywistej odpowiedzi na nurtujące go pytania. Kto i po co używał tak potężnych mocy? Wciąż myśląc nad tym co zdołał wyczuć, zdał sobie sprawę z tego że jego zmysły są wyczulone bardziej niż przypuszczał a umysł otwarty szerzej na sferę magiczną niż być może by tego pożądał. Kiedy Roran wyciągnął swą tarczę z koca, w którą zasłona była wcześniej wciąż owinięta, Galebowi zaparło dech. Dwa razy nie musiał koncentrować się na tym by dostrzec że tarcza niesie w sobie magiczną iskrę i to o pochodzeniu całkowicie nieznanym, na pewno nie była dziełem khazadzkiego kowala run. Drewniana, oszczędnie ozdobiona i wzmocniona stalą, prosta w budowie a jednak emanująca dziwnym światłem widzialnym tylko dla wzroku kowala run. Czyżby to Roran lub jego tarcza sprowadzili tę śnieżną zamieć? Czy było to możliwe?

Gałki oczne wychodzące z oczodołów zakutego w stal ogra z wycietym językiem, ha, to było coś. Dorrin uśmiechnął się szeroko wspominając niedawną potyczkę. Fakt, nie czuł już stóp, były zamarznięte, broda obciążona ciężkimi soplami lodu tak jak u reszty krasnoludów z oddziału, oczywiście poza Ysassą, której poorane bliznami lico było chłostane zimnym wiatrem. Burza minęła, niebo było czyste, ale wiatr wciąż zacinał lodowaty, nie wzburzał już zamieci ale jego podmuchy były ostre niczym nóż wykonany z gromrilu. Dla Dorrina było obojętne w jakiej sytuacji się znajduje, była zła ale mogła być i gorsza... mógł nie mieć na przykład nogi albo rąk... zawsze może być gorzej. Takie myśli zawsze przyświecały rubasznemu khazadowi i choć z pozoru wydawał się prosty i nieczuły na ból innych to był stworzony po to by przetrwać. Mógł nie być najlepszym tarczownikiem. zwiadowcą czy karnym żołnierzem ale doskonale potrafił trzymać się życia choć postawę miał zawsze agresywną i kusił los o porażkę. Dorrin potrafił trwać jak prawdawni khazadzi. Wszyscy maszerowali i robiliby to aż do ostatniego tchnienia, ale jeden Dorrin ni czułby być może żalu do wszystkigo i umarłby z uśmiechem na ustach. Teraz pchany siłą woli, gromkim słowem Rorana, postawą rannego Skalliego wciąż robiącego swoje, głodem i chłodem, szedł by ratować kamratów lub by zginąć w niepamięci. Los już nakreślił, Dorrinowi było obojętne co miało nadejść już wkrótce. Przeszkadzało jedynie nieco te kilka wiązek chrustu które Roran nakazał zebrać i nieść ze sobą, tak na wszelki wypadek jeśli przyszłoby rozpalić ogień. Jednak nawet obładowanego drewnem Dorrina nie opuszczał uśmiech, co innego mógł czuć Baldrik który również taszczył wiąchę chrustu na plecach, a teraz szedł na końcu przemarszu.

Pochód zamykał właśnie Baldrik, co jakiś czas sprawdzany przez kaprala, nie czuł się najlepiej na tyłach, nie był do tego przyzwyczajony. Wiedział, czuł czyjąś obecność za swymi plecami, do tego ślady tropiącego ich goblina. To było dziwne. Ze słów Ysassy, Baldrik wywnioskował poniekąd zabawną recz. Thorin i Glandir ruszyli w tym kierunku, za nimi szło ośmiu ogrów, za ogrami szła grupa w której był Baldrik, a za nimi pędził gdzieś w śnieżnych zaspach jeden goblin. To wszystko było tak niesamowite że gdyby teraz młody khazad siedział w karczmie przy misce ciepłej strawy, kuflu zimnego piwa i gorącym od żaru piecu, to pewnie zaśmiałby się głośno. Jednak nie był tam, w karczmie... zamiast tego był na mroźnym wzgórzu, gdzieś w bezimiennym miejscu, bez drogi powrotu, z oblężoną przez wroga twierdzą. Baldrik nie tak sobie wyobrażał skarby Azul i chwałę którą miał tu zdobyć, bo zamiast niej dostał się do jakby karnego oddziału, pełnego krasnoludów z różnych stron świata, wysłanych dokonać samobójczego zadania. Wydawać się mogło również że cała 8 drużyna lub tylko jej dowódca natąpił na odcisk komuś ważnemu, skoro właśnie takie zadanie przypadło im by je wypełnić. Młody i bystry umysł Baldrika próbował łączyć ze sobą fakty i nakreślić zarys problemu w większej skali. Trudno to jednak przychodziło jeśli buty miało się przmoczone, dłonie skostniałe i burczało w brzuchu. Baldrik naciągnął jedynie kaptur głębiej na głowę i obserwował tyły... szło mu się o wiele łatwiej niż innym gdyż wędrował po ubitej już przez cztery dziesiątki stóp ścieżce. Chociaż tyle szczęścia w nieszczęściu. Martwił go jednak ich gobliński wielbiciel który musiał utrzymywać się gdzieś poza zasięgiem khazadzkiego wzroku, a być może odpuścił i ruszył w innym kierunku? Myśli kłębiły się w głowie Baldrika.

***

Ysassa biegła co sił w nogach, wracała po śladach w stronę Rorana i reszty wojowników. Kiedy łapała oddech, wszyscy wbijali w nią oczy. Szybko zrealcjonowała co widziała. Sześciu ogrów zatrzymało się jakieś kilkaset stóp przed khazadami i dyskutowało w ożywiony sposób, później ruszyli dalej, w górę ku górskim szczytom. To były złe wieści.

Kilka chwil później szóstka krasnoludów trafiła na miejsce gdzie życie straciło dwóch ogrów. Ich porąbane ciała leżały niczym mięso na rzeźnickim stole, a ich własności były skradzione, nie było przy nich broni ani odzieży, widać zostali albo zabici przez grupę swych kamratów którą widziała Ysassa albo natrafili ci ostatni na ciała tych dwóch. Sposobu nie było by to ocenić, choć ogrze zwłoki były pokryte lekko śniegiem a krew zamarznięta to nie było wiadome jak długo ogrze kadawery tu leżały. Było jednak pewne że szóstka ruszyła dalej.

Grupa pod komendą Rorana i Ysassy również ruszyła dalej, i już po chwili wszyscy dostrzegli bandę ogrów która rozglądała się zupełnie bezradnie i głośno między sobą porykiwała. Wyglądało na to że ogry nie widzą krasnoludów... co więcej, wyglądało na to że ogry nie dają sobie zbyt dobrze rady nocą, widać ich wzrok nie był tak dobry jak było to u khazadów. Choć mieli przy sobie zapalone pochodnie to i tak musieli brodzić nosami w śniegu by iść po śladach Thorina i Glandira. Niezadowoleni wyraźnie z czegoś przepychali się i wskazywali w kierunku skał i mocarnych górskich ścian, tam gdzie mogły być jaskinie dobre by przeczekać w nich noc. Ogry ruszyły pod górę... w stronę niedalekiej groty.

 
VIX jest offline