Zgodnie z sugestią Taara, Arine postanowiła zająć się rannymi. Co prawda żadnych konkretnych zdolności w tym kierunku nigdy nie wykazywała, ale zdarzało jej się opatrywać ofiary szybko ucinanych bitew karczemnych czy krótkich bójek ulicznych, więc oczyścić ranę i założyć bandaż potrafiła. Zresztą każda myśląca osoba byłaby w stanie zrobić coś takiego. Zaoferowała więc swoją pomoc w pierwszej kolejności osobie, która wyglądała najgorzej - Gallawayowi. Może i chciał protestować, ale chyba oboje wiedzieli, że nie ma to sensu. Srebrnowłosa pomogła kupcowi wstać i przerzuciła sobie jego rękę przez ramiona, żeby mógł się wesprzeć. I wsparł się, a w zasadzie to wręcz uwiesił… O mało nie ugięły się pod nią nogi, zwłaszcza że rany - choć opatrzone przez Taara - dawały o sobie znać.
- Musimy zająć się twoimi ranami, Hubercie, bo zabije cię upływ krwi… - stwierdziła, starając się mówić do niego i nie pozwolić mu zasnąć z osłabienia. Mógłby się bowiem już nie obudzić.
Dokuśtykali jakoś wspólnie do wskazanego im domostwa. Gospodarz przyniósł wodę i bandaże, a Arine zabrała się do pracy. Nim jeszcze skończyła, Torbor zdążył wrócić z ich małego zwiadu w świątyni. Był milczący i ponury, najpewniej nie znaleźli więc nic, co dawałoby jakąkolwiek nadzieję na polepszenie ich sytuacji. Rany Gallawaya były bardzo uciążliwe i wymagały wielu warstw materiału do opatrzenia, bowiem bandaże szybko przesiąkały. Gdy już udało się jako tako zatrzymać co większe krwawienia i obmyć pozostałe rozcięcia, dziewczyna nakazała kupcowi położyć się i przykryła go kocami. Następnie pokuśtykała w stronę Lenfiego, który też wcale nie wyglądał za dobrze.
- Mogę obejrzeć? Opatrzyć? - zaproponowała dość niepewnie, nowa była w końcu w tej profesji.
- A, to - odparł wyrwany z zamyślenia wojownik - Jeśli możesz… chociaż Gallaway chyba bardziej potrzebuje pomocy...
- Torborze, znaleźliście coś w tej świątyni? - zagaiła także do krasnoluda, próbując przerwać uporczywe milczenie, zagęszczające atmosferę w małym domku…
- Kulejne ciało… -mruknął rudobrody, nie przerywając procesów ostrzenia swej broni.- Tyn ich kupłon miał ruzerwone gordło, czy cuś tokiego. - dodał. Nie odwrócił się nawet gdy o tym wspominał, dalej patrzył się w ogień, grzejąc przy nim zmarznięte ciało. Nie obmył nawet rak i twarzy z krwi, która cały upaćkał się leżąc na ziemi.
Po chwili odezwał się Lenfi:
- Śmierć w walce nie jest zła. Widziałem o wiele podlejsze zgony. Raz spotkałem człowieka, którego ojciec utopił się w szambie. Znaleźli go dopiero po tygodniu. To nie było zbyt… No… Albo nieważne...
- Podobno dla wojownika śmierć w walce to śmierć honorowa. A z tego co mi wiadomo, krasnoludy to honorowy lud. Przynajmniej nie zakończył żywota w żołądku ogra. - odezwała się Arine, przemywając kolejne rany i zadrapania Lenfiego. - Gallawayowi i tak bardziej nie pomogę. Potrzebuje Taara. - wyjaśniła, sięgając po bandaże.
- Śmirć to śmirć. -mruknął ten, którego broda płonęła niczym ogień. - Kożdy umi dużo o hunorze godoć, póki oddycho. Najwikszy hunor to dużyć sturości i włosne dziotki wychuwoć. -dodał odkładając broń na ziemię, by zając się czyszczeniem swej ciężkiej stalowej tarczy. - Zwłoszczo, że zemrzec na lodowym pustkowiu od tchurzliwoj strzoły, to złośoliwość losu, a nie bohatyrski czyn. -dodał pociągając nosem.
Nael nie bardzo wiedziała, co powinna powiedzieć. Puste słowa pocieszenia nie zdawały się na wiele…
- Pewnie i masz rację. Gdzieżby tam dziewce karczemnej sprawy honoru oceniać. - owinęła kolejną ranę Lenfiego bandażem i przyjrzała się krytycznie swemu dziełu. - Co się jednak stało, to się nie odstanie. Możemy tylko znaleźć przyczynę tych wydarzeń i postarać się, by sprawcy ich pożałowali, że śmierć do tej wioski sprowadzili…
__________________ “Tu deviens responsable pour toujours de ce que tu as apprivoisé.” |