Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2013, 23:27   #191
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


-No dobrze, jeszcze raz…

Siedzący w karecie gnom westchnął, odłożył trzymaną przed sobą kartkę i przymknął oczy, starając się nie patrzeć na surowe oblicze Ivette.

-Ambasador Jean Battiste Bartholomeo Le Courbeu, przedstawiciel A’loues z ramienia króla Roberta Maximilliena de Chanteur, pierwszego tego imienia, władcy na Periquex, Protektora Południowych Granic.- poirytowany szpieg zerknął na kartkę a potem na swoją nauczycielkę, by następnie przewrócić oczami.- W tym momencie kłaniam się, cofając lewą stopę do tyłu a prawe kolano lekko uginając, przy jednoczesnym zdjęciu kapelusza prawą ręką a lewą wykonaniu delikatnego wymachu pod kątem czterdziestu pięciu stopni pod względem tułowia…

Kobieta po raz pierwszy od ponad godziny uśmiechnęła się lekko.

-Brawo

W gruncie rzeczy Jean nie był topornym uczniem. Ba, niektórzy uważali go nawet za wybitnego samouka w dziedzinie magii oraz ukrytych konwenansów miejskich, lecz niestety przygotowania do roli emisariusza na terenie elfickiego pałacu było trudniejsze niż mogłoby się wydawać.

Najpierw Jean dostał długi wykład na temat etykiety.

Elfy niezwykle jej przestrzegały, a nawet wymyślały własne zasady zachowywania się przy stole, powitań, przedstawiania się a nawet cholernego obchodzenia się ze służbą. Wynajętym przez gnoma awanturnikom nie podobała się co prawda perspektywa odgrywania absolutnej służalczości, lecz odpowiednio długie i chłodne spojrzenie ze strony panny Arioso wystarczyło by nawet bojowa Claviss zgodziła się na małe przedstawienie przed szpiczastouchymi.

Sam Jean zaś westchnął i wskazał na Doma, drzemiącego w rogu karety z poduszką pod głową i dość idiotyczną, jedwabną maseczką na oczach.

-A on nie mógłby mnie zapowiadać?

Ivette zachichotała cicho i rzuciła okiem na marudnego grubaska ucinającego sobie akurat piątą tego dnia drzemkę.

-Pan Mallistreux jest tutaj tak naprawdę tylko po to żeby dopełniać wszelkich formalności obyczajowych w czasie twojego pobyty w Sivellius i cóż, sprawić żebys wydawał się elfom sympatyczniejszy w porównaniu do „ludzkiego dupka” jakim to w istocie jest nasz drogi Dom.

Kobieta zaśmiała się widząc jak kaszlem, Jean próbuje maskować swój śmiech.

-I nie martw się, ty przedstawić będziesz się musiał tylko wysłanemu na spotkanie z tobą emisariuszowi, bo wątpie żeby ich panujący obecnie książe zechciał się z tobą spotkać. Całej reszcie szambelanów, heroldów i ochmistrzów przedstawiać cię będzie twój attache kulturalny

Jean zmarszczył brwi.

-„Panujący OBECNIE”?- zapytał, ciut zdezorientowany.- Przecież elfy żyją tak długo że jeden ich monarcha zna pewnie rodzinę naszego króla pięć pokoleń do tyłu…

-Teoretycznie tak.-
wtrącił cicho pan Barabarque, który do tej pory siedział cichutko na swoim miejscu, niemal zlewając się z otoczeniem.

Sargas aż podskoczył z zaskoczenia kiedy siedzenie na którym to leżał zaczęło nagle gadać.

Staruszek zaś uśmiechnął się niepewnie.

-Otóż pomimo faktycznej długowieczności, elfia polityka jest o dziwo jeszcze bardziej skomplikowana oraz zmienna od spokojnych zawieruch jakie przeżywa A’loues w swoich granicach.- zaczął spokojny wykład Horacy, poprawiając na nosie swoje okulary-połówki.- Elfy znają ponad dwadzieścia praw umożliwiających rodom, ich magnatom, ministrom a czasami nawet większym grupą zwykłych obywateli, zadać wotum nieufności wobec obecnego władcy. Dodatkowo w Sivellius wciąż istniej prawo sądu bożego, prawo zadośćuczynienia poprzez pojedynek, a i same elfy zdają sobie sprawę że szantaż oraz co jakiś czas małe morderstwo jest nieodłączną częścią polityki i jest poniekąd akceptowalne o ile w czasie owych przewinień nikt cię nie złapie za rekę

Jean uśmiechnął się nerwowo.

-Czyli istna jama węży do której dane mi jest się udać…- gnom po chwili skupił wzrok na Horacym który po udzielonych informacjach znów zaczęł udawać część tła.- Tak w ogóle, jaki to powód Leonard wymyślił bym się tam udał.

-Omówienie problemu bezwstydnie niskich cen importowanych łuków oraz win przywożonych do A’loues z elfich miast podległych władcą Sivellius oraz ogólne omówienie warunków sojuszu pomiędzy elfami a Koroną…

-Czyli takie byle czym usprawiedliwone pieprzenie o niczym
.- podsumowała Ivette, która znów otworzyłą swoją przerażającą książkę o elfickiej sztuce savuarvivre’u.- Teraz omówmy dozwolone zachowania powiązane z elementami ubioru

Koleny dzień podróży okazał się naprawdę długi.

Do tego zaskoczony Jean dowiedział się że elfy używają pieprzu do wywoływania u siebie kichnięć, chusteczki do nosa nie należało przy nich zbliżać do nosa a obcasy butów powinny być możliwe hałaśliwe.

Elfy były jednak dziwnym narodem.


***


Kiedy słońce zaczęło zbliżać się ku zachodowi, powóz zatrzymał się przy karczmie w ładnym, murowanym miasteczku o wdzięcznej nazwie Mousillion, stojącym na rozstaju dróg głównego szlaku prowadzącego do Conlimote, Periquex oraz elfie puszczy.

Według słów Dennise, która jakimś cudem zdążyła zaciągnąć języka w kilka minut od opuszczenia powozu, ostatnia z dróg cieszyła się najmniejszą popularnością, a i o samych podróżnych kierujących się w tamtą stronę miejscowi nie chcieli za bardzo gadać.

Chennet uśmiechnął się lekko, schodząc z wozu i pozwalając stajennemu zaprowadzić konie do stani.

-Rozejrzę się z twoimi pchełkami po okolicy.- mruknął Ogar przechodząc obok Jeana.- Jakoś nie mam ochoty siedzieć przy jednym stole z tym tłustym marudą…

Na szczęście wchodzący do karczmy Dom nie usłyszał pogardliwych słów mężczyzny.

Nie zmieniło to jednak faktu, że marudził tak czy siak. Na jakość jedzenia, na niewygodne krzesła oraz na niedostatecznie oświetloną salę główną, w której to Jeanowi oraz jego orszakowi przyszło spożyć całkiem wystawną kolację.

Na innych gości karmczy narzekał na szczęście mniej, wykazując się śladowymi ilościami zdrowego rozsądku.




Chwała, że Mallisteroux nie wiedział w jakich karczmach Jean bywał na co dzień.

Od razu straciłby do gnoma cały szacunek.


***


Misja nie uczyniła Jeana przykładnym obywatelem, kładącym się spać z kurami.

Kiedy gnom wtoczył się do swojego poku było już grubo po północy a wino przyjemnie szumiło mu w uszach, lecz jednocześnie nie wkroczył jeszcze na cudowne równiny Wstępnego Ubzdryngolenia. Ivette faktycznie była dlań niczym pies strażniczy, pilnujący by zbyt wiele pełnych kielichów nie znalazło się aby w zasięgu rąk świetnie bawiącego się Jeana.

Kiedy Dom zniknął a przy stole pojawili się jego pozostali podwładni, wieczerza stała się nad podziw przyjemna.

Dlatego też Jean padł nosem na pościel.

Następnie poderwał głowę kiedy do jego uszu dotarło dość uciążliwe pukanie w szybę okiennicy. Kiedy wstał, podszedł do parapetu i sięgnął do haczyka, zmarszczył brwi. Było już jednak za późno na myślenie bo okno było już uchylone a zgrabna postać w czerwonym kubraku wpadła do środka, o mało nie przewracając Jeana.

Seravine uśmiechnęła się lekko na widok dawnego, i jak ukazała późniejsze wydarzenia, obecnego kochanka.

-Witaj Kocie…

-Seravine?-
Jean zmarszczył brwi, podchodząc do łóżka i siadając na nim.- Nie mogłaś wejść drzwiami?

-I dać do myślenia twojemu pieskowi?

-Chennetowi?

-Nie, temu drugiemu. Bardziej pancernemu, mniejszemu i z tym dziwnym, gnomim wihajstrem w rękach…

-A, Bertrand
.- mruknął ze zrozumieniem i po chwili konsternacji uniósł brwi, kiedy poczuł jak spodnie zjeżdżają mu na wysokość kostek.- Seravine, co robisz… ?

-Od ponad tygodnia żyłam jak zakonnica żeby nie rzucać się w oczy twojego pracodawcy.-
odparowała gniewnie dziewczyna, samemu zrzucając kubraczek i ściągając białą koszulę przez głowę.- Więc z łaski swojej zróbmy to, o czym oboje myślimy od spotkania pod pałacem, a dopiero wtedy będziemy gadać.

Dość zaskoczony bezpośredniością złodziejki Jean uśmiechnął się tylko, samemu pozbywając się nadmiaru odzienia.

-Wiesz…- mruknął, siłując się z butem zaplątanym w jego spodnie.- Zaniepokoiłem się, kiedy powiedziałaś o zemście

Seravine przewróciła oczami, zrzucając buciki i zsuwając spodnie.

-Chodziło ci o słowa czy sposób ich wypowiedzenia?

-I to, i to.-
odparł szpieg, cofając się w głąb łóżka, z trudem koncentrując się na rozmowie.- Zabrzmiało to groźnie

Dziewczyna zaśmiała się, niemal wskakując na materac i siadając okrakiem na kochanku.

-Jean, to naprawdę miłe, że tak się o mnie martwisz, ale wtedy byłam tylko ciut poirytowana. Mogę ci jednak obiecać, że nawet w zemście jestem nad podziw kalkulująca i opanowana. Jeśli będzie trzeba po prostu zapamiętam kto, co i jak, by odpowiedzieć im pięknym za nadobne nawet i za kilka miesięcy czy też lat.- uśmiechnęła się leciutko, kładąc gnomowi ręce na ramionach.- Rozumiemy się, prawda?

-Tak, ale…

-Żadnego ale!-
niemal krzyknęła zniecierpliwona i całym ciałem opadła na ogonek Kota w Butach.

I mniej więcej w tej samej chwili Jean zapomniał o całej konwersacji.


***


Kiedy Jean obudził się następnego ranka, po dziewczynie nie było żadnych śladów oprócz zmierzwionej pościeli, rys na plecach gnoma oraz pomadki dziewczyny rozmazanej na miejscach, o których dżentelmenowi mówić nie wypada.

Dopiero po dłuższej chwili Le Courbeu zarejestrował powód jego nagłego przebudzenia.

Ktoś usilnie dobijał się do jego drzwi.

-Co się dzieje?- zapytał, zaskoczony suchością w swoich ustach.

-Pan Chennet mówi, że dzieje się coś wymagającego pana ewentualnej interwencji.- odpowiedział Bertrand, łapiąc za klamkę.- Em… Coś blokuje drzwi…

-Zabezpieczenie przeciw włamaniowe!
- odpowiedział pośpiesznie szpieg, ciesząc się że jego ochroniarz nie widzi majteczek Serafine zaplątanych pomiędzy klamką a gwoździem wbitym obok drzwi.- Nie męcz się. Jest niezawodne.

-Em… Dobrze, panie szefie.

-I powiedz Ogarowi, że zaraz będę
.


Buttal


-I to się nazywa krasnoludzka twierdza!- krzyknął zachwycony Torrga, wychylając się przez burtę gondoli i wlepiając oczy w szczyt będący w istocie krasnoludzką warownią.

Floin uśmiechnął się lekko i zapalił fajkę, obserwując jak jadący na Tyldzie Swensson podnosi dłoń, kiedy mijali jedną z licznych baszt strażniczych.

-To w końcu Południowy Bastion.- odpowiedział spokojnie kapłan, z zadowoleniem zaciągając się dymem.- To ona chroni Baledor przed ewentualnym atakim z południa, i znacznie częściej chroni biednych południowców przez hordami orków i wendoli umykających z naszych mroźnych ziem.

Patrek, który został po nocnej walce opatrzony przez Kamola, skinął tylko głową. Mimo wszystko cały czas dociskał dłoń do poszarpanej kolczugi na swoim ramieniu.

-Zaraz pewnie będziemy lądować.- dodał, samemu rzucając okiem na mijane fortyfikacje.

Bo prawda była taka, że ogromny stołp, jakim była południowa ściana twierdzy, która to ukazała się oczom podróżników z samego rana, była niczym wobec misternie połączonych szczytów chroniących północnej części warownik.

Liczne, potężne tarasy wykute w skale łączyły się ze sobą za pomocą długich, magiczne wzmacnianych mostów umożliwiających szybki transport jednostek z jednego fragmentu linii obrony na inny. Żadna armia nie byłaby wstanie zdobyć Południowego Bastionu. Jego niedostępnych blanek bronili nie tylko zajadli weterani w sile dziesięciu tysięcy toporów, ale także liczni kapłani bojowy oraz słynne na całym kontynencie krasnoludzkie machiny oblężnicze.

Sama gondola natomiast płynnie przemknęła pomiędzy dwoma wysokimi basztami zwieńczonymi bateriami dział i zbliżyła się do północnej ściany góry, ukrytej chwilowo w cienu z powodu nisko położonego słońca.




Torrga przełknął ślinę na widok wielkiego placu na zboczu góry. Patrek uśmiechnął się lekko, widząc miny eksportowanej trójki.

-Taa..- mruknął z miną konesera.- Wszyscy zwykli tak reagować na widok naszej pierwszej linii obrony…

-Naszej oraz większości kontynentu…-
mruknął Buttal, kiedy na dźwięk rogu sygnałowego z krasnoludzkiej podobizny ponad bramą posypał się śnieg oraz lód.

Sam dźwięk nie słabła jednak, by w ostateczności doprowadzić do drżenia całe zbocze góry.

Floin zaklął siarczyście, kiedy dźwięk umilknął ale w uszach brodaczy wciąż słychać było wielce nieprzyjemne dzwonienie.

-Kurwa mać, nie mogli zagrać na trąbce?!- wrzasnął, kiedy gondola zaczęła schodzić do lądowania a na plac pod wejściem do warowni zaczęły wylewać się siły obronne. Te marne dwie setki wydawały się niczym w porównaniu do ogromu tarasu ciągnącego się przed bramami.

Grungi zarechotał cicho, wkładając muszkiet do pokrowca na plecach.

-Mój kuzyn robił swego rodzaju jako sygnałowy tutaj…

-No i?

-Podobno jeśli dwa sygnały, na przykład na gości i z powodu zmiany warty, miałyby nastąpić jeden po drugim, dmący w róg może dmuchnąć tylko raz, ale jak za dwa razy


Brwi Buttala, Torrgi i Floina utworzyły poziome linie na twarzach brodaczy.

-Chcesz mi powiedzieć, że bębenki prawie mi strzeliły w uszach przez czyjeś lenistwo?- zapytał niby spokojnie kurier, czując delikatnie narastającą w nim irytację.

Strzelec wzruszył ramionami.

-Tak jakby

Cała gondola zatrzęsła się i zazgrzytała płozami o kamienie, kiedy gryfy opadły na plac, jednocześnie stawiając cała konstrukcję na stałym gruncie.

Sam Buttal uniósł brwi kiedy do pojazdu podbiegło dwóch młodych krasnoludów niosących ze sobą przenośne, drewniane stopnie które pieczałowicie zostały przystawione do burty gondoli a same młokosy pokłoniły się z szacunkiem kiedy pasażerowie zaczęli wysiadać ze środka, ciut zaskoczeni całą tą kurtuazją.

Nawet Floin wydawał się szczerze zaskoczony.

-Co tu się dzieje do jasnej cholery

Nim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć kolejny dźwięk trąb poniósł się po zboczu góry, tym razem ciut cichszy i krótszy. Towarzyszył on wyjściu przez bramy twierdzy małemu oddziałowi zbrojnych dowodzonemu przez dość wysokiego, jak na standardy swojej rasy, krasnoluda. Wojownik nie miał na sobie standardowego stosu żelastwa zaś jego lekke zbroja, mimo świetnego wykonania, nosiła na sobie znamiona wielu bitew.

Torrga wytrzeszczył oczy, kiedy nieznajomy wyprostował się w saloucie, opierając trzymany w ręku młot bojowy o ziemię.

-Witamy czcigodnych gości w Południowym Bastionie!- oznajmił z dumą, wlepiając oczy w punkt gdzieś ponad głowami przybyłej trójki.- Oczekiwaliśmy was! Jestem pułkownik Vardek Zhufbar, obrońca Zachodnich Szańców i prawa ręka Thana Alrika Czarnego Młota!

Buttal odchrząknął, coraz bardziej skonfundowany cała sytuacją.

-Witaj pułkowniku…- odpowiedział dość niepewnie, z braku innej możliwości również salutując.- Nazywam się Buttal z rodu Resników. A to moi towarzysze, Floin, kapłan z Morr i Torrga, syn… Syn

-Nikogo ważnego.- mruknął z dość niepewnym uśmiechem wojownik, również mocno zaniepokojony tym dziwnym powitaniem.

Kurier zaś niepewnie podrapał się po policzku.

-Em… naprawdę nas oczekiwaliście?

Wyprężony w salucie Vardek zamrugał, kiedy wirujące pod jego czerepem trybiki zaczęły zgrzytać. Po dłużej chwili intensywnego myślenia odpuścił sobie stanie na baczność, ostrożnie spojrzał po twarzach swoich gości by w ostateczności wesprzeć się na rękojeści swojego młota i pochylić do przodu z zamyśloną, badawczą miną.

Z takiego bliska Buttal zrozumiał, że pułkownik ma dobrze w granicach pótora metra wzrostu.




Po dłuższej chwili konsternacji, oficer doszedł w końcu do jakiś konstruktywnych wniosków.

-To wy nie jesteście przedstawicielami Królewskiej Rady Wojennej?

Plask z jakim dłoń Floina uderzyła w jego twarz poniósł się echem po całym placu.


Alzur Stormwind


Siedzący w swoim małym lokalu paser ostrożnie wziął do ręki jubilerskie szkło powiększające i pieczałowicie umieścił je w oczodole, jednocześnei starając się ignorować swojego późno nocnego klienta, stojącego po drugiej stronie lady.

Josef Perbet był paserem z wieloletnim doświadczeniem.

Od kiedy pamiętał, pomagał ojcu upłynniać gorące towary przynoszone do ich małego sklepu przez mniej lub bardziej profesjonalnych złodziei. Jako mały chłopiec po prostu nosił je na zaplecze lub też do zaznajomionych sklepów gdzie cisi ludzie bez słowa przyjmowali paczki kradzionych dóbr przysyłając za to ojcu uczciwy grosz. Potem sam zaczął przyjmować owe towary z różnych nie do końca godnych zaufania rąk, a ostatecznie, kiedy któryś z klientów wsypał jego papę, sam przejął biznes i opiekował się nim pod nieobecność ojca.

Jednak, jako nowy właściciel lombardu, przyjął zupełnie nową politykę prowadzenia sklepu.

Kradzione dobra przyjmował tylko od złodziei, którzy wcześniej przeszli ścisłą selekcją u jego znajomych z różnych gildii i nie do końca legalnych organizacji. Jednocześnie pozwalał sobie na małą zabawę w jubilera oraz antykwariusza, z czasem zyskując reputację całkiem niezłego znawcy róznego rodzaju starych rupieci.

I po tych wszystkich latach spotykania się z naprawdę nieciekawymi ludźmi, Josef czuł niepokój.

Stojący przed nim mężczyzna dosłownie wywoływał mu ciarki na plecach oraz odruch sięgnięcia po ukryty pod ladą garłacz. Lśniące na błękitno oczy ukryte w mroku kaptura nie polepszały sprawy.

W ostateczności paser odłożył jubilerski monokl i położył przed nieznajomym jego własność.

-Niezbyt imponująca, ale staranna robota.- ocenił, obserwując jak mężczyzna zabiera z blatu prostą broszę odlaną ze stopu żelaza oraz brązu.- Symbol musiał powstać w czasie odlewania. Graweryty na brzegach to już raczej czyjaś indywidualna robota. Sam symbol niestety nic mi nie mówi

Josef w milczeniu obserwował jak klient powoli kiwa głową, odwraca się i bez słowa wychodzi.

Dopiero kiedy zobaczył jego ciemną sylwetkę migająca za oknem, paser z ponadwiekową zwinnością przeskoczy ladę, wyjrzał za drzwi i możliwie szybko zmienił tabliczkę na drzwiach z informacji „Otwarte” na „Zamknięte”. Następnie zamknął je, przekręcił klucz w zamku i z cichym przekleństwem umieścił na swoim miejscu skrzypiący rygiel.

W takie dni żałował, że miał zwyczaj przyjmować klientów po zmroku.


***


Lantis było podobno miastem możliwości. Ostoją wolności, liberalnych praw oraz swobód będących w innych krajach objawami zbytniej tolerancji czy też nawet zepsucia. Ale nawet w takich miastach istniały grupy ludzi nie potrafiące dostosować się do śladowych praw i zakazów panujących w stolicy Skuld.

W końcu nie każdy skrytobójca miał ochotę działać wedle praw działającej w mieście gildii. Nie każdy złodziej miał ochotę odpowiadać przed Radą Cieni i stosować się do głupich obyczajów o nie okradaniu tych, którzy nie mają dość wiele pod swoim dachu. O walczących po za Miejską Areną awanturnikach nie wspominając.

I każde miasto miało małą enklawę, a czasami nawet enklawy, dla takich ludzi.

W przypadku Lantis był to Port, Flisackie Doki oraz Podgrodzie ciągnące się pomiędzy Dzielnicą Kupiecką oraz Starym Miastem.

Pełno było tam podrzędnych burdeli, karczm, mordowni oraz małych rynków działających po za zasięgiem Rady Gildii, sprzedających towary, o które nawet w Lantis było dość trudno. I Alzur siedział właśnie w jednej z tego typu karczm, poleconej przez znajomego z półświatka, sącząc powoli piwo w rogu przybytku.




„Pod Ogolonym Krasnoludem”, w brew dość parszywej naturze samego lokalu, biesiada była przednia. Różnego rodzaju zabijacy i inne typy spod ciemnej gwiazdy też przeca potrzebowały miejsca gdzie mogły nie myśleć o troskach, i takim miejscem był właśnie „Krasnolud”.

Piwo lało się strumieniami, tłuste jedzenie równie często trafiało się kręcącym po gospodzie psom, co klientom a mniej lub bardziej urodziwe dziwki krążyły pomiędzy bawiącymi się goścmi, będąc miłym dodatkiem do pojedynku pięściarskiego mającego miejsce na środku sali.

Z tego co zauważył będący nieco z boku genasi, równie często obsługiwały biesiadników przy stołach co rzezały im mieszki z pieniędzmi.

Stormwinda zaś, jak zwykle w takich lokalach, nikt nie zauważał.

A planotkrwisty nie mógł na to narzekać, biorąc pod uwagę że czekał na umówione spotkanie z jegomościem poleconym mu przez starego znajomego z Portu Drevis, z którym to wspólnie parał się mniej lub bardziej legalnymi zajęciami. W Lantis podobno pracę można było znaleźć pracę na niemal każdym rogu, lecz żeby owa praca była opłacalna, potrzebne były kontakty.

I swoim szczęście, genasi posiadał takie. I właśnie dzięki nim, po godzinie czekania, stanęła przed nim wysoka postać o surowych oczach.

-Ty jesteś Alzur?- zapytała, lustrując mieszańca nieufnym spojrzeniem.





Petru


-Cholera…- Rulf wsparł ręce na biodrach i starł pot z czoła, krzywiąc się w promieniach zachodzącego słońa.- Nie wyjdziemy stąd przed zmrokiem…

Dwa dni wędrówki okazały się mordęgą, w szczególności dla Petru oraz Lu’cci, którzy jednak szczęśliwie przetrwali przeprawę przez nawiedzony wąwóz.

Wówoz, który przed niecałą godziną raptownie zmienił kierunek, wyginając się raptownie na zachód, przy jednoczesnym rozszerzeniu swoich ścian. Idący po nierównej ścieżce podróżnicy mogli uznać to już tylko za dobry omen, gdyż z chwilą gdy pokonali załom i jęli wspinać się po łagodnym wzniesieniu, zła aura zniknęła jak ręką odjął, ustępując przed jasnymi promieniami przebijającego się przez chmury słońca.

Petru spojrzał pytająco na idącego obk M’kolla.

-Daleko jeszcze?

-Bliżej niż myslisz.-
odpowiedział z uśmiechem zwiadowca i jął rozglądać się po skałach.- Zastanawia mnie tylko jak futrzak tam zlezie…

-Co?-
zainteresował się ciut zaskoczony mieszaniec, marszcząc na przyjaciela brwi.- Co masz na myśl?

-Za kilka minut sam pewnie zobaczysz
.- odrzekł enigmatycznie M’koll, przyśpieszając nieco kroku.- Sprawdzę teren przed dami. Wy zaś zwolnijcie i przygotujcie liny.

Petru spojrzał niedowierzająco na plecy oddalającego towarzysza i poirytowany obrócił się by następnie zatrzymać resztę pochodu i wyjaśnić to czego dowiedział się od ich przewodnika. Pierwszym który miał jakieś zastrzeżenia, był Aust.

-Po co nam te liny?

-Nie powiedział…

-A wie chociaż co jest przed nami?

-Pewnie wie
.- syn Pelora bezradnie wzruszył ramionami i podrapał się po karku.- W tym wypadku wydawał się niezwykle pewny siebie… A! I mówił coś o Wichrze?

Tym razem to Ceth odwrócił głowę, marszcząc przy tym mocno brwi.

-Co znowu o nim mówił?- zapytał, kładąc dłoń na łbie wilczura i bezwiednie czochrając go za uchem.

-Że nie wie „jak futrzak tam zejdzie”…- odpowiedział ostrożnie Petru, uśmiechając się uspokajająco.- Z resztę sami wiecie że M’koll od tych wszystkich duchów załapał jakiś dziwny rodzaj czarnego humoru

Nim jednak ktokolwiek zdążył skomentować słowa tropiciela, zza pobliskiego załomu dało się usłyszeć głos obiektu całej dysputy.

-Chodźcie!- na szczęście w głosie M’kolla dało się wyczuć wyraźne zadowolenie.- Znalazłem ścieżkę!

Kiedy cała grupa dogoniła go powoli, pierwszy zwiadowca Pelanque zmarszczył brwi.

-A gdzie macie liny?


***




-Żarujesz, prawda?

-Co? Ja? Dlaczego?-
M’koll zmarszczył brwi, zerkając na Rulfa.

Brodacz zaś rozejrzał się po całkiem sporej, okrągłej dolinie w kształcie cyrkowej areny, gęsto porośniętej karłowata roślinnością oraz iglastymi drzewami. Następnie wymownie zarknął na ziejącą dziurę u swoich stóp, szeroką na kilka dobrych metrów.

Widoczne w zachodzącym słońcu ściany naturalnej studni gęsto porastał mech oraz porosty.

Aust, który do tej pory klęczał nad krawędzią, wyprostował się i otrzepał spodnie ze zwiędłych liści.

-Nie wiemy co tam jest…

-Ja wiem.-
M’koll przewrócił oczami, zerkając do ciemnego otworu.- Tam znajduje się wejście do celu naszej podróży! Cholera, przebijaliśmy się przez rojące się od bestii doliny, bagna pełne trucizn oraz trupiejców a nawet udało nam się przejść nawiedzonym wąwozem, a teraz boicie się wejść do dziury?!

Ceth uśmiechnął się niepewnie.

-Wiesz, biorąc pod uwagę jak bardzo zmienił się wąwóz, skąd wiesz co tam może siedzieć… ?

-Nie rozumiecie, że to przedsionek do tamtego miejsca?!-
wykrzyknął poirytowany zwiadowca łapiąc się za głowę.- Petru, powiedz im coś! Petru… ?

Mężczyzna nie odpowiedział jednak, stojąc kilkanaście metrów dalej, wsparty o bok Wichera. Obok niego zaś, Lu’ccia, która wydawała się już całkowicie zapomnieć o okropnych przejścia w upiornym kanionie, z uśmiechem siedziała na ziemi i podtykała swojemu żółwiowi zerwane z pobliskiego krzewu liście.

Stworek gryzł je, przełykał i co jakiś czas wypuszczał nosem małe chmurki iskier.

M’koll zamarł, widząc nieobecny wyraz twarzy przyjaciela, by następnie zbliżyć się do niego i położyć mu dłoń na ramieniu.

-Nie martw się…

-C.. co?

-Też tak zareagowałem, gdy zobaczyłem to wszystko
.- tropiciel uśmiechnął się lekko i trącił mieszańca pięścią w ramię.- Chodź, mimo tej zieleni, po zmroku nie będzie tu bezpiecznie.

Powiedział, obserwując unoszacą się ponad krzewami mgłę.

-Musimy zejść.

Petru skinął powoli głową, roztarł pomiędzy palcami trzymany liść i spojrzał na towarzysza.

-Ojciec Valerian miał pewnie jakieś powody dla których nie wspomniał o tym miejscu w wiosce, prawda?

M’koll uśmiechnął się lekko.

-Tak, miał…

-Jakie?

-To że kiedy próbowałem upolować tu zająca na kolację, zwierzak spojrzał z pewnym zaskoczeniem na sterczącą mu z grzbietu strzałę, napiął mięśnie, złamał drzewiec a potem odbiegł, zostawiając w ziemi dwie spore wyrwy.


Petru zaśmiał się cicho, odrzucając trzymane liście i pomagając Lu’cci wstać.

-Czasami zazdroszczę chłopakom faktu, że w ich ojczyźnie żyje się tak łątwo.- mruknął cicho M’koll, rzucając okiem na Petru.- A ty?

Mieszaniec uśmiechnął się tylko, obserwując jak pełna energii Lu’ccia podbiega do studni i stając na brzegu, zagląda do środka. Zaśmiał się cicho kiedy Rulf złapał dziewczynę w pół i odciągnął ją do tyłu.

-Może czasem… Ale nasze życie też jest dobre.

Następnie podniósł leżącą na ziemi linę i zaczął nią rozwijać.


***


-Ała! Uważaj gdzie stawiasz stopy!

-Co? Znowu na ciebie wlazłem?

-Jak nie jak tak!

-Aust, Rulf, ciszej tam…

-Daj spokój Petru. Ciebie my żesmy spuścili, i nikt nie deptał ci po głowie
.

Mieszaniec rozejrzał się dookoła, zerkając niepewnie w głąb tunelu odchodzącego niemal pod kątem prostym od półki skalnej znajdującej się kilkanaście metrów w głąb studni. Echo każdego kroku niosło się potężnie w głąb chłodnej ciemności, a o krzykach dwóch Skuldyjczyków nie wspominając.

Stojący obok Ceth, który wraz z Lu’ccią i M’kollem zjechał zaraz po Petru, westchnął.

-Nie wyczuwam tutaj niczego niepokojącego, jeśli cię to pocieszy…

-A powinno?

-Em… Niekoniecznie.
- druid uśmiechnął się lekko.- Nie wyczuwam tu spaczenia, lecz bardzo silną magię… A to w cale nie wyklucza że miejsce to ma jakiś niebezpiecznych mieszkańców.

Nad ich głowami doszło zaś do małej szamotaniny.

-Cholera, Aust! Znowu!

-Myślałem, że tym razem to była skała!

-Jaka skała! Mój łeb!

-Cóż, zawartość mózgu podobna więc czego się buldoczysz… ?

-Co?!


M’koll zarechotał cicho, zwijając zwój liny którym obwiązał się w czasie schodzenia na dół.

-Ci to normalnie żyć bez siebie nie mogą… Nawet Wicher miał mniejsze problemy żeby tu zejść.- mruknął tropiciel, głową wskazując na obwąchującego ściany wilczura, który po prostu wskoczył do dziury, pokonujących tych kilkanaście metrów bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu.

Petru również zerknął na ogromnego wilka i po kilku sekundach odkrył, że czegoś w obwym obrazku mu brakuje.

Z pobladłą twarzą spojrzał na pozostałych towarzyszy.

-Gdzie jest Lu’ccia… ?

-Była tu jeszcze przed chwilą…

-Tunel!-
krzyknął M’koll, rzucając się w głąb naturalnego szybu.

Kilka sekund później przegonił go jednak Petru z sercem łomoczącym niemar w gardle. Pędząc przez mrok kilka razy odbił się od ściany, raz o mało nie przewrócił, ślizgając po mokrych kamieniach.

-Lu’ccia!- ryknął, instynktownie przyśpieszając i ingorując krzyki zostawianych z tyłu towarzyszy.- Lu’ccia!

W nieludzkim pędzie zatoczył się, przbiegł kilka metrów szorując ramieniem o ścianę i krzyknął, kiedy błękitne światło zalało mu oczy.

Kiedy po kilku sekundach wzrok przywyknął do nagłej zmiany jasności otoczenia, tropiciel zamarł i zaniemówił, zapominając o kolejnym krzyku nabierającym siły w jego krtani.

Po prostu stał i patrzył.




Stojąca w wodzie Lu’ccia odwróciła się i uśmiechnęła radośnie do mężczyzny, rozradowana.

-Petru!- zaśmiała się i obróciła, rozchlapując dookoła krystalicznie czystą wodą.- Tu jest pięknie!
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline