Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-09-2013, 23:27   #191
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


-No dobrze, jeszcze raz…

Siedzący w karecie gnom westchnął, odłożył trzymaną przed sobą kartkę i przymknął oczy, starając się nie patrzeć na surowe oblicze Ivette.

-Ambasador Jean Battiste Bartholomeo Le Courbeu, przedstawiciel A’loues z ramienia króla Roberta Maximilliena de Chanteur, pierwszego tego imienia, władcy na Periquex, Protektora Południowych Granic.- poirytowany szpieg zerknął na kartkę a potem na swoją nauczycielkę, by następnie przewrócić oczami.- W tym momencie kłaniam się, cofając lewą stopę do tyłu a prawe kolano lekko uginając, przy jednoczesnym zdjęciu kapelusza prawą ręką a lewą wykonaniu delikatnego wymachu pod kątem czterdziestu pięciu stopni pod względem tułowia…

Kobieta po raz pierwszy od ponad godziny uśmiechnęła się lekko.

-Brawo

W gruncie rzeczy Jean nie był topornym uczniem. Ba, niektórzy uważali go nawet za wybitnego samouka w dziedzinie magii oraz ukrytych konwenansów miejskich, lecz niestety przygotowania do roli emisariusza na terenie elfickiego pałacu było trudniejsze niż mogłoby się wydawać.

Najpierw Jean dostał długi wykład na temat etykiety.

Elfy niezwykle jej przestrzegały, a nawet wymyślały własne zasady zachowywania się przy stole, powitań, przedstawiania się a nawet cholernego obchodzenia się ze służbą. Wynajętym przez gnoma awanturnikom nie podobała się co prawda perspektywa odgrywania absolutnej służalczości, lecz odpowiednio długie i chłodne spojrzenie ze strony panny Arioso wystarczyło by nawet bojowa Claviss zgodziła się na małe przedstawienie przed szpiczastouchymi.

Sam Jean zaś westchnął i wskazał na Doma, drzemiącego w rogu karety z poduszką pod głową i dość idiotyczną, jedwabną maseczką na oczach.

-A on nie mógłby mnie zapowiadać?

Ivette zachichotała cicho i rzuciła okiem na marudnego grubaska ucinającego sobie akurat piątą tego dnia drzemkę.

-Pan Mallistreux jest tutaj tak naprawdę tylko po to żeby dopełniać wszelkich formalności obyczajowych w czasie twojego pobyty w Sivellius i cóż, sprawić żebys wydawał się elfom sympatyczniejszy w porównaniu do „ludzkiego dupka” jakim to w istocie jest nasz drogi Dom.

Kobieta zaśmiała się widząc jak kaszlem, Jean próbuje maskować swój śmiech.

-I nie martw się, ty przedstawić będziesz się musiał tylko wysłanemu na spotkanie z tobą emisariuszowi, bo wątpie żeby ich panujący obecnie książe zechciał się z tobą spotkać. Całej reszcie szambelanów, heroldów i ochmistrzów przedstawiać cię będzie twój attache kulturalny

Jean zmarszczył brwi.

-„Panujący OBECNIE”?- zapytał, ciut zdezorientowany.- Przecież elfy żyją tak długo że jeden ich monarcha zna pewnie rodzinę naszego króla pięć pokoleń do tyłu…

-Teoretycznie tak.-
wtrącił cicho pan Barabarque, który do tej pory siedział cichutko na swoim miejscu, niemal zlewając się z otoczeniem.

Sargas aż podskoczył z zaskoczenia kiedy siedzenie na którym to leżał zaczęło nagle gadać.

Staruszek zaś uśmiechnął się niepewnie.

-Otóż pomimo faktycznej długowieczności, elfia polityka jest o dziwo jeszcze bardziej skomplikowana oraz zmienna od spokojnych zawieruch jakie przeżywa A’loues w swoich granicach.- zaczął spokojny wykład Horacy, poprawiając na nosie swoje okulary-połówki.- Elfy znają ponad dwadzieścia praw umożliwiających rodom, ich magnatom, ministrom a czasami nawet większym grupą zwykłych obywateli, zadać wotum nieufności wobec obecnego władcy. Dodatkowo w Sivellius wciąż istniej prawo sądu bożego, prawo zadośćuczynienia poprzez pojedynek, a i same elfy zdają sobie sprawę że szantaż oraz co jakiś czas małe morderstwo jest nieodłączną częścią polityki i jest poniekąd akceptowalne o ile w czasie owych przewinień nikt cię nie złapie za rekę

Jean uśmiechnął się nerwowo.

-Czyli istna jama węży do której dane mi jest się udać…- gnom po chwili skupił wzrok na Horacym który po udzielonych informacjach znów zaczęł udawać część tła.- Tak w ogóle, jaki to powód Leonard wymyślił bym się tam udał.

-Omówienie problemu bezwstydnie niskich cen importowanych łuków oraz win przywożonych do A’loues z elfich miast podległych władcą Sivellius oraz ogólne omówienie warunków sojuszu pomiędzy elfami a Koroną…

-Czyli takie byle czym usprawiedliwone pieprzenie o niczym
.- podsumowała Ivette, która znów otworzyłą swoją przerażającą książkę o elfickiej sztuce savuarvivre’u.- Teraz omówmy dozwolone zachowania powiązane z elementami ubioru

Koleny dzień podróży okazał się naprawdę długi.

Do tego zaskoczony Jean dowiedział się że elfy używają pieprzu do wywoływania u siebie kichnięć, chusteczki do nosa nie należało przy nich zbliżać do nosa a obcasy butów powinny być możliwe hałaśliwe.

Elfy były jednak dziwnym narodem.


***


Kiedy słońce zaczęło zbliżać się ku zachodowi, powóz zatrzymał się przy karczmie w ładnym, murowanym miasteczku o wdzięcznej nazwie Mousillion, stojącym na rozstaju dróg głównego szlaku prowadzącego do Conlimote, Periquex oraz elfie puszczy.

Według słów Dennise, która jakimś cudem zdążyła zaciągnąć języka w kilka minut od opuszczenia powozu, ostatnia z dróg cieszyła się najmniejszą popularnością, a i o samych podróżnych kierujących się w tamtą stronę miejscowi nie chcieli za bardzo gadać.

Chennet uśmiechnął się lekko, schodząc z wozu i pozwalając stajennemu zaprowadzić konie do stani.

-Rozejrzę się z twoimi pchełkami po okolicy.- mruknął Ogar przechodząc obok Jeana.- Jakoś nie mam ochoty siedzieć przy jednym stole z tym tłustym marudą…

Na szczęście wchodzący do karczmy Dom nie usłyszał pogardliwych słów mężczyzny.

Nie zmieniło to jednak faktu, że marudził tak czy siak. Na jakość jedzenia, na niewygodne krzesła oraz na niedostatecznie oświetloną salę główną, w której to Jeanowi oraz jego orszakowi przyszło spożyć całkiem wystawną kolację.

Na innych gości karmczy narzekał na szczęście mniej, wykazując się śladowymi ilościami zdrowego rozsądku.




Chwała, że Mallisteroux nie wiedział w jakich karczmach Jean bywał na co dzień.

Od razu straciłby do gnoma cały szacunek.


***


Misja nie uczyniła Jeana przykładnym obywatelem, kładącym się spać z kurami.

Kiedy gnom wtoczył się do swojego poku było już grubo po północy a wino przyjemnie szumiło mu w uszach, lecz jednocześnie nie wkroczył jeszcze na cudowne równiny Wstępnego Ubzdryngolenia. Ivette faktycznie była dlań niczym pies strażniczy, pilnujący by zbyt wiele pełnych kielichów nie znalazło się aby w zasięgu rąk świetnie bawiącego się Jeana.

Kiedy Dom zniknął a przy stole pojawili się jego pozostali podwładni, wieczerza stała się nad podziw przyjemna.

Dlatego też Jean padł nosem na pościel.

Następnie poderwał głowę kiedy do jego uszu dotarło dość uciążliwe pukanie w szybę okiennicy. Kiedy wstał, podszedł do parapetu i sięgnął do haczyka, zmarszczył brwi. Było już jednak za późno na myślenie bo okno było już uchylone a zgrabna postać w czerwonym kubraku wpadła do środka, o mało nie przewracając Jeana.

Seravine uśmiechnęła się lekko na widok dawnego, i jak ukazała późniejsze wydarzenia, obecnego kochanka.

-Witaj Kocie…

-Seravine?-
Jean zmarszczył brwi, podchodząc do łóżka i siadając na nim.- Nie mogłaś wejść drzwiami?

-I dać do myślenia twojemu pieskowi?

-Chennetowi?

-Nie, temu drugiemu. Bardziej pancernemu, mniejszemu i z tym dziwnym, gnomim wihajstrem w rękach…

-A, Bertrand
.- mruknął ze zrozumieniem i po chwili konsternacji uniósł brwi, kiedy poczuł jak spodnie zjeżdżają mu na wysokość kostek.- Seravine, co robisz… ?

-Od ponad tygodnia żyłam jak zakonnica żeby nie rzucać się w oczy twojego pracodawcy.-
odparowała gniewnie dziewczyna, samemu zrzucając kubraczek i ściągając białą koszulę przez głowę.- Więc z łaski swojej zróbmy to, o czym oboje myślimy od spotkania pod pałacem, a dopiero wtedy będziemy gadać.

Dość zaskoczony bezpośredniością złodziejki Jean uśmiechnął się tylko, samemu pozbywając się nadmiaru odzienia.

-Wiesz…- mruknął, siłując się z butem zaplątanym w jego spodnie.- Zaniepokoiłem się, kiedy powiedziałaś o zemście

Seravine przewróciła oczami, zrzucając buciki i zsuwając spodnie.

-Chodziło ci o słowa czy sposób ich wypowiedzenia?

-I to, i to.-
odparł szpieg, cofając się w głąb łóżka, z trudem koncentrując się na rozmowie.- Zabrzmiało to groźnie

Dziewczyna zaśmiała się, niemal wskakując na materac i siadając okrakiem na kochanku.

-Jean, to naprawdę miłe, że tak się o mnie martwisz, ale wtedy byłam tylko ciut poirytowana. Mogę ci jednak obiecać, że nawet w zemście jestem nad podziw kalkulująca i opanowana. Jeśli będzie trzeba po prostu zapamiętam kto, co i jak, by odpowiedzieć im pięknym za nadobne nawet i za kilka miesięcy czy też lat.- uśmiechnęła się leciutko, kładąc gnomowi ręce na ramionach.- Rozumiemy się, prawda?

-Tak, ale…

-Żadnego ale!-
niemal krzyknęła zniecierpliwona i całym ciałem opadła na ogonek Kota w Butach.

I mniej więcej w tej samej chwili Jean zapomniał o całej konwersacji.


***


Kiedy Jean obudził się następnego ranka, po dziewczynie nie było żadnych śladów oprócz zmierzwionej pościeli, rys na plecach gnoma oraz pomadki dziewczyny rozmazanej na miejscach, o których dżentelmenowi mówić nie wypada.

Dopiero po dłuższej chwili Le Courbeu zarejestrował powód jego nagłego przebudzenia.

Ktoś usilnie dobijał się do jego drzwi.

-Co się dzieje?- zapytał, zaskoczony suchością w swoich ustach.

-Pan Chennet mówi, że dzieje się coś wymagającego pana ewentualnej interwencji.- odpowiedział Bertrand, łapiąc za klamkę.- Em… Coś blokuje drzwi…

-Zabezpieczenie przeciw włamaniowe!
- odpowiedział pośpiesznie szpieg, ciesząc się że jego ochroniarz nie widzi majteczek Serafine zaplątanych pomiędzy klamką a gwoździem wbitym obok drzwi.- Nie męcz się. Jest niezawodne.

-Em… Dobrze, panie szefie.

-I powiedz Ogarowi, że zaraz będę
.


Buttal


-I to się nazywa krasnoludzka twierdza!- krzyknął zachwycony Torrga, wychylając się przez burtę gondoli i wlepiając oczy w szczyt będący w istocie krasnoludzką warownią.

Floin uśmiechnął się lekko i zapalił fajkę, obserwując jak jadący na Tyldzie Swensson podnosi dłoń, kiedy mijali jedną z licznych baszt strażniczych.

-To w końcu Południowy Bastion.- odpowiedział spokojnie kapłan, z zadowoleniem zaciągając się dymem.- To ona chroni Baledor przed ewentualnym atakim z południa, i znacznie częściej chroni biednych południowców przez hordami orków i wendoli umykających z naszych mroźnych ziem.

Patrek, który został po nocnej walce opatrzony przez Kamola, skinął tylko głową. Mimo wszystko cały czas dociskał dłoń do poszarpanej kolczugi na swoim ramieniu.

-Zaraz pewnie będziemy lądować.- dodał, samemu rzucając okiem na mijane fortyfikacje.

Bo prawda była taka, że ogromny stołp, jakim była południowa ściana twierdzy, która to ukazała się oczom podróżników z samego rana, była niczym wobec misternie połączonych szczytów chroniących północnej części warownik.

Liczne, potężne tarasy wykute w skale łączyły się ze sobą za pomocą długich, magiczne wzmacnianych mostów umożliwiających szybki transport jednostek z jednego fragmentu linii obrony na inny. Żadna armia nie byłaby wstanie zdobyć Południowego Bastionu. Jego niedostępnych blanek bronili nie tylko zajadli weterani w sile dziesięciu tysięcy toporów, ale także liczni kapłani bojowy oraz słynne na całym kontynencie krasnoludzkie machiny oblężnicze.

Sama gondola natomiast płynnie przemknęła pomiędzy dwoma wysokimi basztami zwieńczonymi bateriami dział i zbliżyła się do północnej ściany góry, ukrytej chwilowo w cienu z powodu nisko położonego słońca.




Torrga przełknął ślinę na widok wielkiego placu na zboczu góry. Patrek uśmiechnął się lekko, widząc miny eksportowanej trójki.

-Taa..- mruknął z miną konesera.- Wszyscy zwykli tak reagować na widok naszej pierwszej linii obrony…

-Naszej oraz większości kontynentu…-
mruknął Buttal, kiedy na dźwięk rogu sygnałowego z krasnoludzkiej podobizny ponad bramą posypał się śnieg oraz lód.

Sam dźwięk nie słabła jednak, by w ostateczności doprowadzić do drżenia całe zbocze góry.

Floin zaklął siarczyście, kiedy dźwięk umilknął ale w uszach brodaczy wciąż słychać było wielce nieprzyjemne dzwonienie.

-Kurwa mać, nie mogli zagrać na trąbce?!- wrzasnął, kiedy gondola zaczęła schodzić do lądowania a na plac pod wejściem do warowni zaczęły wylewać się siły obronne. Te marne dwie setki wydawały się niczym w porównaniu do ogromu tarasu ciągnącego się przed bramami.

Grungi zarechotał cicho, wkładając muszkiet do pokrowca na plecach.

-Mój kuzyn robił swego rodzaju jako sygnałowy tutaj…

-No i?

-Podobno jeśli dwa sygnały, na przykład na gości i z powodu zmiany warty, miałyby nastąpić jeden po drugim, dmący w róg może dmuchnąć tylko raz, ale jak za dwa razy


Brwi Buttala, Torrgi i Floina utworzyły poziome linie na twarzach brodaczy.

-Chcesz mi powiedzieć, że bębenki prawie mi strzeliły w uszach przez czyjeś lenistwo?- zapytał niby spokojnie kurier, czując delikatnie narastającą w nim irytację.

Strzelec wzruszył ramionami.

-Tak jakby

Cała gondola zatrzęsła się i zazgrzytała płozami o kamienie, kiedy gryfy opadły na plac, jednocześnie stawiając cała konstrukcję na stałym gruncie.

Sam Buttal uniósł brwi kiedy do pojazdu podbiegło dwóch młodych krasnoludów niosących ze sobą przenośne, drewniane stopnie które pieczałowicie zostały przystawione do burty gondoli a same młokosy pokłoniły się z szacunkiem kiedy pasażerowie zaczęli wysiadać ze środka, ciut zaskoczeni całą tą kurtuazją.

Nawet Floin wydawał się szczerze zaskoczony.

-Co tu się dzieje do jasnej cholery

Nim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć kolejny dźwięk trąb poniósł się po zboczu góry, tym razem ciut cichszy i krótszy. Towarzyszył on wyjściu przez bramy twierdzy małemu oddziałowi zbrojnych dowodzonemu przez dość wysokiego, jak na standardy swojej rasy, krasnoluda. Wojownik nie miał na sobie standardowego stosu żelastwa zaś jego lekke zbroja, mimo świetnego wykonania, nosiła na sobie znamiona wielu bitew.

Torrga wytrzeszczył oczy, kiedy nieznajomy wyprostował się w saloucie, opierając trzymany w ręku młot bojowy o ziemię.

-Witamy czcigodnych gości w Południowym Bastionie!- oznajmił z dumą, wlepiając oczy w punkt gdzieś ponad głowami przybyłej trójki.- Oczekiwaliśmy was! Jestem pułkownik Vardek Zhufbar, obrońca Zachodnich Szańców i prawa ręka Thana Alrika Czarnego Młota!

Buttal odchrząknął, coraz bardziej skonfundowany cała sytuacją.

-Witaj pułkowniku…- odpowiedział dość niepewnie, z braku innej możliwości również salutując.- Nazywam się Buttal z rodu Resników. A to moi towarzysze, Floin, kapłan z Morr i Torrga, syn… Syn

-Nikogo ważnego.- mruknął z dość niepewnym uśmiechem wojownik, również mocno zaniepokojony tym dziwnym powitaniem.

Kurier zaś niepewnie podrapał się po policzku.

-Em… naprawdę nas oczekiwaliście?

Wyprężony w salucie Vardek zamrugał, kiedy wirujące pod jego czerepem trybiki zaczęły zgrzytać. Po dłużej chwili intensywnego myślenia odpuścił sobie stanie na baczność, ostrożnie spojrzał po twarzach swoich gości by w ostateczności wesprzeć się na rękojeści swojego młota i pochylić do przodu z zamyśloną, badawczą miną.

Z takiego bliska Buttal zrozumiał, że pułkownik ma dobrze w granicach pótora metra wzrostu.




Po dłuższej chwili konsternacji, oficer doszedł w końcu do jakiś konstruktywnych wniosków.

-To wy nie jesteście przedstawicielami Królewskiej Rady Wojennej?

Plask z jakim dłoń Floina uderzyła w jego twarz poniósł się echem po całym placu.


Alzur Stormwind


Siedzący w swoim małym lokalu paser ostrożnie wziął do ręki jubilerskie szkło powiększające i pieczałowicie umieścił je w oczodole, jednocześnei starając się ignorować swojego późno nocnego klienta, stojącego po drugiej stronie lady.

Josef Perbet był paserem z wieloletnim doświadczeniem.

Od kiedy pamiętał, pomagał ojcu upłynniać gorące towary przynoszone do ich małego sklepu przez mniej lub bardziej profesjonalnych złodziei. Jako mały chłopiec po prostu nosił je na zaplecze lub też do zaznajomionych sklepów gdzie cisi ludzie bez słowa przyjmowali paczki kradzionych dóbr przysyłając za to ojcu uczciwy grosz. Potem sam zaczął przyjmować owe towary z różnych nie do końca godnych zaufania rąk, a ostatecznie, kiedy któryś z klientów wsypał jego papę, sam przejął biznes i opiekował się nim pod nieobecność ojca.

Jednak, jako nowy właściciel lombardu, przyjął zupełnie nową politykę prowadzenia sklepu.

Kradzione dobra przyjmował tylko od złodziei, którzy wcześniej przeszli ścisłą selekcją u jego znajomych z różnych gildii i nie do końca legalnych organizacji. Jednocześnie pozwalał sobie na małą zabawę w jubilera oraz antykwariusza, z czasem zyskując reputację całkiem niezłego znawcy róznego rodzaju starych rupieci.

I po tych wszystkich latach spotykania się z naprawdę nieciekawymi ludźmi, Josef czuł niepokój.

Stojący przed nim mężczyzna dosłownie wywoływał mu ciarki na plecach oraz odruch sięgnięcia po ukryty pod ladą garłacz. Lśniące na błękitno oczy ukryte w mroku kaptura nie polepszały sprawy.

W ostateczności paser odłożył jubilerski monokl i położył przed nieznajomym jego własność.

-Niezbyt imponująca, ale staranna robota.- ocenił, obserwując jak mężczyzna zabiera z blatu prostą broszę odlaną ze stopu żelaza oraz brązu.- Symbol musiał powstać w czasie odlewania. Graweryty na brzegach to już raczej czyjaś indywidualna robota. Sam symbol niestety nic mi nie mówi

Josef w milczeniu obserwował jak klient powoli kiwa głową, odwraca się i bez słowa wychodzi.

Dopiero kiedy zobaczył jego ciemną sylwetkę migająca za oknem, paser z ponadwiekową zwinnością przeskoczy ladę, wyjrzał za drzwi i możliwie szybko zmienił tabliczkę na drzwiach z informacji „Otwarte” na „Zamknięte”. Następnie zamknął je, przekręcił klucz w zamku i z cichym przekleństwem umieścił na swoim miejscu skrzypiący rygiel.

W takie dni żałował, że miał zwyczaj przyjmować klientów po zmroku.


***


Lantis było podobno miastem możliwości. Ostoją wolności, liberalnych praw oraz swobód będących w innych krajach objawami zbytniej tolerancji czy też nawet zepsucia. Ale nawet w takich miastach istniały grupy ludzi nie potrafiące dostosować się do śladowych praw i zakazów panujących w stolicy Skuld.

W końcu nie każdy skrytobójca miał ochotę działać wedle praw działającej w mieście gildii. Nie każdy złodziej miał ochotę odpowiadać przed Radą Cieni i stosować się do głupich obyczajów o nie okradaniu tych, którzy nie mają dość wiele pod swoim dachu. O walczących po za Miejską Areną awanturnikach nie wspominając.

I każde miasto miało małą enklawę, a czasami nawet enklawy, dla takich ludzi.

W przypadku Lantis był to Port, Flisackie Doki oraz Podgrodzie ciągnące się pomiędzy Dzielnicą Kupiecką oraz Starym Miastem.

Pełno było tam podrzędnych burdeli, karczm, mordowni oraz małych rynków działających po za zasięgiem Rady Gildii, sprzedających towary, o które nawet w Lantis było dość trudno. I Alzur siedział właśnie w jednej z tego typu karczm, poleconej przez znajomego z półświatka, sącząc powoli piwo w rogu przybytku.




„Pod Ogolonym Krasnoludem”, w brew dość parszywej naturze samego lokalu, biesiada była przednia. Różnego rodzaju zabijacy i inne typy spod ciemnej gwiazdy też przeca potrzebowały miejsca gdzie mogły nie myśleć o troskach, i takim miejscem był właśnie „Krasnolud”.

Piwo lało się strumieniami, tłuste jedzenie równie często trafiało się kręcącym po gospodzie psom, co klientom a mniej lub bardziej urodziwe dziwki krążyły pomiędzy bawiącymi się goścmi, będąc miłym dodatkiem do pojedynku pięściarskiego mającego miejsce na środku sali.

Z tego co zauważył będący nieco z boku genasi, równie często obsługiwały biesiadników przy stołach co rzezały im mieszki z pieniędzmi.

Stormwinda zaś, jak zwykle w takich lokalach, nikt nie zauważał.

A planotkrwisty nie mógł na to narzekać, biorąc pod uwagę że czekał na umówione spotkanie z jegomościem poleconym mu przez starego znajomego z Portu Drevis, z którym to wspólnie parał się mniej lub bardziej legalnymi zajęciami. W Lantis podobno pracę można było znaleźć pracę na niemal każdym rogu, lecz żeby owa praca była opłacalna, potrzebne były kontakty.

I swoim szczęście, genasi posiadał takie. I właśnie dzięki nim, po godzinie czekania, stanęła przed nim wysoka postać o surowych oczach.

-Ty jesteś Alzur?- zapytała, lustrując mieszańca nieufnym spojrzeniem.





Petru


-Cholera…- Rulf wsparł ręce na biodrach i starł pot z czoła, krzywiąc się w promieniach zachodzącego słońa.- Nie wyjdziemy stąd przed zmrokiem…

Dwa dni wędrówki okazały się mordęgą, w szczególności dla Petru oraz Lu’cci, którzy jednak szczęśliwie przetrwali przeprawę przez nawiedzony wąwóz.

Wówoz, który przed niecałą godziną raptownie zmienił kierunek, wyginając się raptownie na zachód, przy jednoczesnym rozszerzeniu swoich ścian. Idący po nierównej ścieżce podróżnicy mogli uznać to już tylko za dobry omen, gdyż z chwilą gdy pokonali załom i jęli wspinać się po łagodnym wzniesieniu, zła aura zniknęła jak ręką odjął, ustępując przed jasnymi promieniami przebijającego się przez chmury słońca.

Petru spojrzał pytająco na idącego obk M’kolla.

-Daleko jeszcze?

-Bliżej niż myslisz.-
odpowiedział z uśmiechem zwiadowca i jął rozglądać się po skałach.- Zastanawia mnie tylko jak futrzak tam zlezie…

-Co?-
zainteresował się ciut zaskoczony mieszaniec, marszcząc na przyjaciela brwi.- Co masz na myśl?

-Za kilka minut sam pewnie zobaczysz
.- odrzekł enigmatycznie M’koll, przyśpieszając nieco kroku.- Sprawdzę teren przed dami. Wy zaś zwolnijcie i przygotujcie liny.

Petru spojrzał niedowierzająco na plecy oddalającego towarzysza i poirytowany obrócił się by następnie zatrzymać resztę pochodu i wyjaśnić to czego dowiedział się od ich przewodnika. Pierwszym który miał jakieś zastrzeżenia, był Aust.

-Po co nam te liny?

-Nie powiedział…

-A wie chociaż co jest przed nami?

-Pewnie wie
.- syn Pelora bezradnie wzruszył ramionami i podrapał się po karku.- W tym wypadku wydawał się niezwykle pewny siebie… A! I mówił coś o Wichrze?

Tym razem to Ceth odwrócił głowę, marszcząc przy tym mocno brwi.

-Co znowu o nim mówił?- zapytał, kładąc dłoń na łbie wilczura i bezwiednie czochrając go za uchem.

-Że nie wie „jak futrzak tam zejdzie”…- odpowiedział ostrożnie Petru, uśmiechając się uspokajająco.- Z resztę sami wiecie że M’koll od tych wszystkich duchów załapał jakiś dziwny rodzaj czarnego humoru

Nim jednak ktokolwiek zdążył skomentować słowa tropiciela, zza pobliskiego załomu dało się usłyszeć głos obiektu całej dysputy.

-Chodźcie!- na szczęście w głosie M’kolla dało się wyczuć wyraźne zadowolenie.- Znalazłem ścieżkę!

Kiedy cała grupa dogoniła go powoli, pierwszy zwiadowca Pelanque zmarszczył brwi.

-A gdzie macie liny?


***




-Żarujesz, prawda?

-Co? Ja? Dlaczego?-
M’koll zmarszczył brwi, zerkając na Rulfa.

Brodacz zaś rozejrzał się po całkiem sporej, okrągłej dolinie w kształcie cyrkowej areny, gęsto porośniętej karłowata roślinnością oraz iglastymi drzewami. Następnie wymownie zarknął na ziejącą dziurę u swoich stóp, szeroką na kilka dobrych metrów.

Widoczne w zachodzącym słońcu ściany naturalnej studni gęsto porastał mech oraz porosty.

Aust, który do tej pory klęczał nad krawędzią, wyprostował się i otrzepał spodnie ze zwiędłych liści.

-Nie wiemy co tam jest…

-Ja wiem.-
M’koll przewrócił oczami, zerkając do ciemnego otworu.- Tam znajduje się wejście do celu naszej podróży! Cholera, przebijaliśmy się przez rojące się od bestii doliny, bagna pełne trucizn oraz trupiejców a nawet udało nam się przejść nawiedzonym wąwozem, a teraz boicie się wejść do dziury?!

Ceth uśmiechnął się niepewnie.

-Wiesz, biorąc pod uwagę jak bardzo zmienił się wąwóz, skąd wiesz co tam może siedzieć… ?

-Nie rozumiecie, że to przedsionek do tamtego miejsca?!-
wykrzyknął poirytowany zwiadowca łapiąc się za głowę.- Petru, powiedz im coś! Petru… ?

Mężczyzna nie odpowiedział jednak, stojąc kilkanaście metrów dalej, wsparty o bok Wichera. Obok niego zaś, Lu’ccia, która wydawała się już całkowicie zapomnieć o okropnych przejścia w upiornym kanionie, z uśmiechem siedziała na ziemi i podtykała swojemu żółwiowi zerwane z pobliskiego krzewu liście.

Stworek gryzł je, przełykał i co jakiś czas wypuszczał nosem małe chmurki iskier.

M’koll zamarł, widząc nieobecny wyraz twarzy przyjaciela, by następnie zbliżyć się do niego i położyć mu dłoń na ramieniu.

-Nie martw się…

-C.. co?

-Też tak zareagowałem, gdy zobaczyłem to wszystko
.- tropiciel uśmiechnął się lekko i trącił mieszańca pięścią w ramię.- Chodź, mimo tej zieleni, po zmroku nie będzie tu bezpiecznie.

Powiedział, obserwując unoszacą się ponad krzewami mgłę.

-Musimy zejść.

Petru skinął powoli głową, roztarł pomiędzy palcami trzymany liść i spojrzał na towarzysza.

-Ojciec Valerian miał pewnie jakieś powody dla których nie wspomniał o tym miejscu w wiosce, prawda?

M’koll uśmiechnął się lekko.

-Tak, miał…

-Jakie?

-To że kiedy próbowałem upolować tu zająca na kolację, zwierzak spojrzał z pewnym zaskoczeniem na sterczącą mu z grzbietu strzałę, napiął mięśnie, złamał drzewiec a potem odbiegł, zostawiając w ziemi dwie spore wyrwy.


Petru zaśmiał się cicho, odrzucając trzymane liście i pomagając Lu’cci wstać.

-Czasami zazdroszczę chłopakom faktu, że w ich ojczyźnie żyje się tak łątwo.- mruknął cicho M’koll, rzucając okiem na Petru.- A ty?

Mieszaniec uśmiechnął się tylko, obserwując jak pełna energii Lu’ccia podbiega do studni i stając na brzegu, zagląda do środka. Zaśmiał się cicho kiedy Rulf złapał dziewczynę w pół i odciągnął ją do tyłu.

-Może czasem… Ale nasze życie też jest dobre.

Następnie podniósł leżącą na ziemi linę i zaczął nią rozwijać.


***


-Ała! Uważaj gdzie stawiasz stopy!

-Co? Znowu na ciebie wlazłem?

-Jak nie jak tak!

-Aust, Rulf, ciszej tam…

-Daj spokój Petru. Ciebie my żesmy spuścili, i nikt nie deptał ci po głowie
.

Mieszaniec rozejrzał się dookoła, zerkając niepewnie w głąb tunelu odchodzącego niemal pod kątem prostym od półki skalnej znajdującej się kilkanaście metrów w głąb studni. Echo każdego kroku niosło się potężnie w głąb chłodnej ciemności, a o krzykach dwóch Skuldyjczyków nie wspominając.

Stojący obok Ceth, który wraz z Lu’ccią i M’kollem zjechał zaraz po Petru, westchnął.

-Nie wyczuwam tutaj niczego niepokojącego, jeśli cię to pocieszy…

-A powinno?

-Em… Niekoniecznie.
- druid uśmiechnął się lekko.- Nie wyczuwam tu spaczenia, lecz bardzo silną magię… A to w cale nie wyklucza że miejsce to ma jakiś niebezpiecznych mieszkańców.

Nad ich głowami doszło zaś do małej szamotaniny.

-Cholera, Aust! Znowu!

-Myślałem, że tym razem to była skała!

-Jaka skała! Mój łeb!

-Cóż, zawartość mózgu podobna więc czego się buldoczysz… ?

-Co?!


M’koll zarechotał cicho, zwijając zwój liny którym obwiązał się w czasie schodzenia na dół.

-Ci to normalnie żyć bez siebie nie mogą… Nawet Wicher miał mniejsze problemy żeby tu zejść.- mruknął tropiciel, głową wskazując na obwąchującego ściany wilczura, który po prostu wskoczył do dziury, pokonujących tych kilkanaście metrów bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu.

Petru również zerknął na ogromnego wilka i po kilku sekundach odkrył, że czegoś w obwym obrazku mu brakuje.

Z pobladłą twarzą spojrzał na pozostałych towarzyszy.

-Gdzie jest Lu’ccia… ?

-Była tu jeszcze przed chwilą…

-Tunel!-
krzyknął M’koll, rzucając się w głąb naturalnego szybu.

Kilka sekund później przegonił go jednak Petru z sercem łomoczącym niemar w gardle. Pędząc przez mrok kilka razy odbił się od ściany, raz o mało nie przewrócił, ślizgając po mokrych kamieniach.

-Lu’ccia!- ryknął, instynktownie przyśpieszając i ingorując krzyki zostawianych z tyłu towarzyszy.- Lu’ccia!

W nieludzkim pędzie zatoczył się, przbiegł kilka metrów szorując ramieniem o ścianę i krzyknął, kiedy błękitne światło zalało mu oczy.

Kiedy po kilku sekundach wzrok przywyknął do nagłej zmiany jasności otoczenia, tropiciel zamarł i zaniemówił, zapominając o kolejnym krzyku nabierającym siły w jego krtani.

Po prostu stał i patrzył.




Stojąca w wodzie Lu’ccia odwróciła się i uśmiechnęła radośnie do mężczyzny, rozradowana.

-Petru!- zaśmiała się i obróciła, rozchlapując dookoła krystalicznie czystą wodą.- Tu jest pięknie!
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 18-09-2013, 09:36   #192
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
Alzur nie mógł narzekać na nadmiar szczęścia dzisiejszego wieczoru. Wizyta u lokalnego pasera pozostawiła go właściwie bez żadnych odpowiedzi za wyjątkiem nie potrzebnych mu bzdur odnośnie wykonania błyskotki. Być może sypnąłby starcowi groszem, gdyby faktycznie planował ów gadżet sprzedać, to jednak po głowie mu póki co nie chodziło. Genasi potwierdził jednak swoje podejrzenia. Broszka musiała mieć jakieś, przynajmniej sentymentalne znaczenie. Trup z którego ją zebrał był niemal odziany w złoto i na pierwszy rzut oka stać go było na spinki wyższej jakości, złote z wykończeniami z kamieni szlachetnych co najmniej. Ba! Po odciążeniu umrzyka z dóbr doczesnych sam Alzur mógł sobie pozwolić na kilka dni dostatniego życia zanim gotówka się ulotniła w lokalnych barach. Oczywiście nie było to najbardziej wartościowe znalezisko, bo to opiewało w grube tomiszcze przypięte aktualnie grubymi, skórzanymi pasami do boku genasiego. Księga zaklęć w niektórych regionach mogła przynieść góry złota, w innych śmierć za herezję. W Skuld jej szczęśliwy znalazca miał wobec niej inne plany, których realizacja ograniczała się póki co do znalezienia klucza do szyfru w którym była zapisana.

Knajpa w której znalazł się z polecenia Oswalda nie robiła zbyt pozytywnego wrażenia, chociaż Alzur ze swoim wizerunkiem w pewien sposób był nie lepszy. Ostatnio gdy przypadkiem wiatr zwiał mu kaptur z głowy, skończyło się to krzykami na całym kwartale i pogonią z kijami niemal wyjętą z kiepskiego horroru klasy B. Genasi był świadom tego, że nie wszędzie przyjmowano go z otwartymi ramionami często posądzając o konszachty z południowym sąsiadem Skuld. Dlatego też praktycznie nigdy nie rozstawał się z czymś ostrym, czym mógł w razie czego się wybronić. Także i teraz gizarma stała oparta o ścianę w zasięgu jego ręki. Z dopijania resztek piwa wyrwała go dość muskularna kobieta. Odruchowo Alzur ocenił dystans między sobą, a nią i doszedł do wniosku że w razie czego broń drzewcowa na nic mu się zda w takim ścisku.
- Jeżeli dostałaś mój opis, to raczej ciężko pomylić mnie z kimś innym - odpowiedział bez ceregieli uchylając rąbka kaptura i ukazując nieznajomej swoje oblicze.

Kobieta zmarszczyła lekko brwi lecz po chwili kopniakiem przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim, splatając ręce na dość wyeksponowanej piersi.
- Ta... - mruknęła.
- Faktycznie niezły z ciebie dziwak...
- Twarzy i rodziny się nie wybiera, co teraz? - Odpowiedział czekając widocznie na jakiś przełom skoro kobieta postanowiła się przysiąść.
- Oswald polecił nam ciebie, mówiąc że masz pewne umiejętności które mogłyby nam się przydać... - rozmówczyni uniosła lekko brwi i rozłożyła lekko ręce, oczekująco zerkając na Alzura.
- No więc? Potrafisz rzezać mieszki? Dobrze walczysz? Biegle znasz się na tańcach egzotycznych...? Wbrew pozorom nie wszystkie organizacje stojące poza prawem to zdezorganizowane bandy głupów. Nim jednak w ogóle podejmiemy z tobą współpracę, chcemy dokładnie wiedzieć na czym stoimy.
- Całkiem nieźle walczę, a i myśleć mi się zdarza. O tańcach egzotycznych nic mi nie wiadomo - poczucie humoru rozmówczyni jakoś nie porywało błękitnolicego, ewidentnie za mało dziś wypił.
- Niezły początek - mruknęła, ściągając lekko wargi i podbierając brodę na wierzchu dłoni.
- Biorąc jednak pod uwagę że masz przy sobie gizarmę, nie jesteś raczej ulicznym rozrabiaką... Gladiator?

Cóż, Oswald czerpał zyski z kilku odgórnie określonych aktywności, jedną z których był znany było organizowanie nie do końca legalnych walk poza okiem Gildii Aren i jej zdzierczych stawek.

- Tak i nie, trochę łażę po okolicach, z moim licem łatwo zebrać w maskę, tak więc musiałem nauczyć się bronić. Gizarma zaś pozwala się bronić przed kilkoma napastnikami na raz, a uwierz mi "demona" nikt nie atakuje w pojedynkę - mówiąc to przewrócił bladoniebieskimi oczami ukazując w jak głębokim poważaniu ma miejscowe bajania.
- Nie zmienia to jednak faktu że przydałaby ci się jednak też inna broń, biorąc pod uwagę ciasnotę skuldyjskich miast... - kobieta zamyśliła się na chwilę po czym wstała, kierując się do drzwi.
- To się jednak da załatwić. Chodź za mną.

Kobieta powiedziała coś jeszcze lecz Alzur, jak na mężczyznę przystało, skupił się kilka sekund na jej niemal całkowicie odsłoniętych plecach oraz spodniach, mocno opinających pełne pośladki. Szybko jednak wrócił do rzeczywistości kiedy nietypowa panna obróciła się w miejscu i wsparła dłoń na biodrze.
- Rusz się - ponagliła.
- I tak przy okazji, mówią na mnie Megara.
- Miło mi - odpowiedział niemal automatycznie, chociaż nie. To nie było automatyczne, mało która kobieta od tak mu się przedstawiała.
- W ciasnej uliczce zawsze znajdzie się jakiś sztylet, ale prowadź.
- Sztylet, kastet, garota... Nie jesteś jeszcze w tym świecie dość długo by znać sposób używania tych przedmiotów, czyż nie? - Mruknęła cicho kiedy oboje wyszli już z karczmy. Następnie skinęła na Alzura głową i lekkim krokiem skierowała się do uliczki za przybytkiem w którym jeszcze przed chwilą siedzieli.
- Pozostaje jeszcze pytanie, jak bardzo jesteś w stanie przekroczyć wąską linię dzielącą prawo od bezprawia... ?
- Jak bardzo będzie to konieczne, z przekraczaniem prawa nie mam większych problemów. Z poprzednich miejsc zamieszkania musiałem się ewakuować, wiesz jak jest... Skoro i tak wszyscy traktują cię jako zło konieczne, to po co wyprowadzać ich z błędu?
- Słuszne podejście, ale tylko jeśli kręcisz się pomiędzy wieśniakami - odparła Megara coraz bardziej zagłębiając się w labirynt skuldyjskich uliczek.
- Tutaj jednak twoja rasa przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie z chwilą gdy udowodnisz ile jesteś wart. Diablęta, assimarowie, genasi...
Uśmiechnęła się lekko i obejrzała na prowadzonego planokrwistego, przystając pod dość nędznymi drzwiami w ścianie jednej z zaniedbanych kamienic.


- Dlatego radzę ci chociaż odrobinę popracować nad podejściem - dodała i pchnęła przegniłe drewno, zagłębiając się w mrok.
- Po diablętach często ledwo widać ich korzenie, aasimarowie są cholernymi, obdarowanymi przez niebiosa świętoszkami, ale zapewne masz rację. Po prostu powiedz co mam zrobić i co będę z tego miał, a ja to zrobię. Nie ma co gdybać nad tym ile potrafię, a ile sprawiam wrażenie że potrafię bo targam broń wielkości rosłego człowieka - nie myśląc zbyt wiele zagłębił się w mrok zaraz za kobietą. Przy czym w jego przypadku był to nie tyle mrok, co świat właśnie stracił kolory ograniczając się do czerni i bieli.
I dlatego też Alzur dostrzegł napięcie mięśni na plecach Megary kiedy ta odwróciła się gwałtownie, wyrzucając nogę na wysokości głowy mieszańca. Genasi niemal instynktownie szarpnął się do tyłu, o włos unikając ciosu piętą w skroń. Kobieta zaś uśmiechnęła się lekko, ignorując fakt że jej stopa złamała jedną z desek pokrywających ściany korytarza do którego trafili.

- Nieźle - skomentowała krótko, powoli stając obiema nogami z powrotem na zakurzonej podłodze. Następnie ruszyła dalej, zupełnie jakby próba przetrącenia komuś twarzy była czymś absolutnie oczywistym.
- Zwykle pachołkowie od Oswalda w tym momencie leżeli już na ziemi, jęcząc, krwawiąc, lub w przypadku tych najmniej rozsądnych, wyciągając na mnie broń - oznajmiła lekkim tonem, kciukiem poprawiając spodnie na biodrach.

Cudnie. Kontakt Stormwinda okazał się mniszką. I to o dość specyficznym stylu bycia.

- Zwykle pachołkowie od Oswalda zapewne nie widzą w mroku jak w dzień. Spodni nie musiałaś poprawiać, chyba że szykujesz się do kolejnego kopnięcia, następnym razem po prostu powiedz - ten dzień stawał się coraz dziwniejszy, czego apogeum było spotkanie członkini zakonu tutaj, w Skuld. Zawsze to jakieś pocieszenie, że męska sylwetka Megary była efektem lat katorżniczych treningów, nie orczego ojca.
- Chwilowo nie będzie to konieczne... - mruknęła kobieta, zbliżając się do przegryzionych przez korniki drzwi i naciskając klamkę.

Nie było zgrzytu. Nie było wręcz oczekiwanego skrzypienia pordzewiałych, konających w męczarniach zawiasów. Był za to zaskakująco czysty pokój na którego środku stał niewielki stolik, a na nim skrzynka z wiśniowego drewna.

- Wstępnie mogę powiedzieć że raczej się nadajesz - oznajmiła Megara, otwierając szkatułę i wyjmując z niej mieszek oraz broszę przedstawiającą miecz ułożony wzdłuż wężowego łba.- Jeśli przyjmiesz złoto oraz ten symbol, zaczniesz odpowiadać przede mną. Nie jesteśmy wojskiem, ale będę oczekiwała od ciebie posłuszeństwa, albo chociażby szczerości aż nie udowodnisz że jesteś warto coś więcej. Mniszka obróciła się i wyciągnęła dłoń, zerkając pytająco na Alzura.
- Nie jesteśmy dilerami narkotyków. Nie szmuglujemy niewolników. Nasze dochody to handel nieoclonymi towarami, hazard, burdele i organizowanie walk dla tych którzy nie lubią ustawianych walk na górnych arenach miasta. Wstępnie, możesz trafić do każdego z tych biznesów, chociaż osobiście nie widzę cię w roli alfonsa... Zgadzasz się?

Sakiewka w jej dłoni przyjemnie zagrzechotała złotem.

- Niech będzie, tylko um... Zawsze ten cały biznes z broszami, tajemnymi symbolami kojarzył mi się z gildiami wszelkiej maści. Coś w stylu na tej ścianie znajduje się symbol węża, to oznacza że są chronieni przez gildię węża... Czy jakoś tak. W każdym razie na organizowaniu walk trochę się znam, za to mnie ścigają.
- W takim razie świetnie! - Uznała Megara, energicznie wpychając sakiewkę w ręce Alzura i ruszając w stronę drzwi.
- Kup czego ci trzeba, najedz się, napij, wyśpij... Kup sobie dziewczynę albo dodatkową broń. Nie wiem. Po prostu pojaw się jutro w porcie lepiej wyposażony niż teraz.
Stanęła w progu i wsparła się nań ramieniem.
- Dok trzynasty. Galeon "Morski Miecz". Miej przy sobie broszę i... Nie pytaj mnie, nie ja je projektowałam - burknęła, by oddalić się energicznym krokiem i zniknąć w półmroku.

Grubo ponad sto sztuk złota, przeliczył Alzur nie dowierzając szczodrości tajemniczych pracodawców. Kim byli? Tego miał się dopiero dowiedzieć, grunt że płacili i to szczodrze, on zaś potrzebował złota jak każdy. W chwili obecnej postanowił jednak posłuchać nowej przełożonej i zaopatrzyć się w kilka sztuk broni, tak na wszelki wypadek.
~ Na kobietę trochę za mało ~ pomyślał przypominając sobie, jak ostatnim razem musiał pobić wykidajłę żeby w ogóle wejść do burdelu. W środku z resztą i tak dostał takie ceny, że jedynym sposobem na zaliczenie czegokolwiek był gwałt w czasie szabrów, a potem spokojny koniec na miejskiej szubienicy. Minęło kilka minut, gdy Alzur również udał się okrytymi w mroku uliczkami Skuld poszukując wyjścia na główną aleję, z której pamiętał już jak dojść do handlarzy lewą bronią.

Genasi nie cierpiał kupować broni, sam był całkiem sprawnym płatnerzem i gdyby miał czas i miejsce, zapewne zaopatrzył by się sam. Oczywiście jak każdy kowal, tak i on cierpiał na zboczenie zawodowe wytykania wszystkich niedoskonałości prezentowanego przez sprzedawców oręża, za co z resztą czasami udało mu się wyłapać zniżkę (lub ściągnąć sobie na kark zbirów opłacanych przez co bogatszych oszustów handlujących nieczystą stalą).

Następnego dnia maszerował środkowym traktem portu zwracając na siebie uwagę wszystkiego, zaczynając od portowych majtków, kończąc na nielicznych strażnikach miejskich. Wysoki, o postawnej sylwetce mężczyzna z twarzą skrytą w połaciach kaptura przypominał bardziej weterana wracającego z długoletnich bojów niż marynarza. Gizarma zazwyczaj spoczywała w dłoni Alzura i tak było także teraz, długość drzewca zwyczajnie była nie wygodna do noszenia broni na plecach, gdzie swoją drogą przewieszony miał też słusznych rozmiarów łuk. Sztylet jak zwykle krył się w cholewie skórzanego buta w sytuacjach "nagłych wypadków". Z nowych nabytków warto było zwrócić uwagę na drewnianą, najeżoną kolcami tarczę oraz wiszące u lewego uda sejmitar i młot bojowy. Wczorajsze zakupy były bardzo owocne, a w kieszeni genasiego zostało dalej całkiem sporo złota na ewentualne doekwipowanie się.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 19-09-2013, 19:30   #193
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jean ubrał się w zwyczajowy strój i uzbroił. Sytuacja była niepokojąca. Nie potrafił sobie wyobrazić sobie kłopotów, z którymi Ogar sobie nie poradził sam z wrodzoną sobie brutalnością. Wprost przeciwnie, istniał szereg rodzajów kłopotów, które wolały omijać Ogara szerokim łukiem.
Nałożył na głowę kapelusz, podkręcił wąsa i był gotowy zmierzyć się z nowym dniem. Po czym otworzył drzwi i zszedł na dół.
Na parterze zaś, w sali pełniejszej niż poprzedniego wieczoru, stał Ogar otoczony przez grupę gnomów. Kiedy dostrzegł swojego oficjalnego pracodawcę, odstawił kufel z cienkim piwem i podszedł do Jeana, by głową wskazać na koło drzwi.
-Nie wiem czy to nasz pech, czy twoja predyspozycja do ściągania problemów, ale mamy towarzystwo...

Kiedy gnom podszedł do okna, zobaczył dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach Gwardii Pistoletowej. Owa dwójka stała akurat przy straganie lokalnego piekarza, targując się o coś z dość niepewnie wyglądającym sprzedawcą.
-Mniemam że ich kojarzysz... ?- mruknął mężczyzna, opierając się łokciem o framugę.
-Jest tylko dwóch? Wiadomo coś już o nich?- spytał cicho Jean zerkając na mężczyzn.- Mogą to być wolni strzelcy w ogóle nie powiązani z wydarzeniami ze stolicy. Ale wypadałoby jednego wziąć na spytki.
-Ja byłam już na spytkach.-
mruknęła Claviss, również podchodząc do okna.- A raczej Laroque była na spytkach, a ja poszłam sobie na spacer kiedy dwóch innych przylazło tutaj bladym świtem i wytargowało od karczmarza sporo piwa.
-A raczej wymusiło.
- uzupełnił Ogar, zakładając ręce na piersi.
Claviss skinęła głową.
-Rozłożyli się w starym młynie nad rzeką.- mruknęła.- Widziałam ich około tuzina, ale może być więcej, biorąc pod uwagę że mają ze sobą sporawy wóz...
-Warto by było wywiedzieć co mają na wozie. -
zamyślił się Jean drapiąc się po podbródku. -Tak czy siak, jednak powinniśmy wpierw jak najszybciej ruszyć dalej i oddalić się od karczmy, by rzeczywiście nie przyciągnąć ich uwagi. A potem... cóż, poszukamy jakiegoś dyskretnego miejsca na tymczasowy obóz.
-Dla mnie brzmi to jak najbardziej sensownie.-
mruknął Ogar, oglądając się na schody na piętro, po których akurat schodziła Seravine, z typową dla siebie gracją poprawiając włosy.- Powiem reszcie co i jak a ty poinformuj swoich przydupasów z wyższych sfer, co?
- To już chyba wolę bardziej, rzucić się z rapierem na tych dwóch...-
jęknął Jean i pocierając podstawę nosa. -Gdzie jest Dom?
Bo z całej trójki, z nim był największy kłopot.
Po tych informacjach Jean ruszył w kierunku schodzącej dziewczyny i rzekł cicho. -Pojawiły się typki, które być może... rozniosły kamienicę w której mieszkałaś. Być może... Na wszelki wypadek, opuszczamy karczmę.
Złodziejka zamarła w pół kroku i rozejrzała się, by następnie szybko zejść i nachylić się do gnoma, wcześniej popychając go pod ścianę.
Uśmiechnęła się leciutko, chociaż raczej nie był to szczery uśmiech.
-Pamiętasz co mówiłam w nocy? O zemście na zimno i całej tej aferze ciągnącej się za nami niczym smród za wojskiem?- zapytała cicho, zerkając na zbierających się do wyjścia awanturników pod rozkazami kochanka.
-Tak. Pamiętam. Ale ich jest tuzin, a my mamy Doma...- westchnął gnom przypominając dziewczynie realia. -Chcę typkom zejść z oczu. Pilnują jakiegoś wozu ponoć. Akurat jest okazja by się czegoś dowiedzieć i namieszać. Ale nie chcę zwracać uwagi na nasze poselstwo.
Panna Savoy skinęła ostrożnie głową.
-No dobrze... Nie zrobię nic głupiego, ale jeśli faktycznie chcesz ich szpiegować, to wybacz, ale jestem tutaj najlepsza w tej materii, bo niestety twoja zdziczała gnomka bardziej nadaje się do lasu niż czegokolwiek innego...- uśmiechnęła się lekko, zerkając na Wir Miecza i Sztyletu zwanego potocznie Clavissą Morstruddel.- Wiemy o nich coś więcej?
-Że robią za obstawę sporawego wozu.-
mruknął gnom pocierają podbródek i zastanawiając się nad pewnym faktem. Że on zaś wozi ze sobą sporawą bombę, która zapewne nada się do wysadzenie tego wozu w powietrze.
-I nic więcej...- dodał po chwili.
-No dobra... Pójdę zgarnę swoje rzeczy.- odwróciła się i z powrotem ruszyła na piętro, kręcąc przy tym energicznie biodrami.- I Jean...
Obróciła się przez ramię.
-Ciesz się że naprawdę ma do ciebie słabość, bo inaczej już szykowałabym fiolki z trucizną.
Dopiero wtedy truchtem wbiegła na górę.

Następny był
Dom Mallistreux… bardzo niezadowolony Dom.


Tym, że go zbudzono o tak wczesnej porze, barbarzyńskim posiłkiem i powodem dla którego musiał się pakować sam i to szybko. Jak to się stało, że jeszcze nie przydzielono mu służącej?!
Wszak tyle kobie było w ekipie Jeana. Gnom nie miał ochoty mu wyjaśniać, że przydzielając mu którąś z nich na służącą, prawdopodobnie przyczynił by się do jego bolesnego zgonu następnej nocy.
Niemniej narzekania głośne i pełne wyrzutów nie przeszkodziły mu w szybkim pakowaniu się i zajęciu miejsca obok wylegującego się w karocy Sargasa. Kocur uznał bowiem, że przy obecności Seravine lepiej będzie się jednak przenieść na stałe do karocy.
Ivette przyjęła wieści o nagłym wyruszeniu z westchnieniem znamionującym nie wypowiedziane słowa:
“Bardzo się na panu zawiodłam.”
A Horacy…



który akurat liczył dotychczasowy budżet wydany w przydrożnych karczmach pomrukując, dopiero po dłuższej chwili spojrzał spanikowanym spojrzeniem na swego szefa. I drżącym głosem rzekł.- Zzzarazz się sspakujęę…
Biedny Horacy. Gnomowi zaczęło naprawdę być żal, tego staruszka. Nie pasował do tej wyprawy.

Zgodnie z pierwotnym założeniem gnoma, cała grupa wyruszyła natychmiast z karczmy kierując się ku ostępom leśnym. Jean zamierzał tam zatrzymać się na chwilę, by przemyśleć sprawę i ukryć powóz wraz z żywą jego zawartością.


Polanka na którą trafiła jego ekipa, raczej nie nadawała się na dłuższe obozowisko, ale też takim być nie miała. Gnom chciał tu ukryć osoby postronne, czyli Doma i Yvette i Horacego.
Wszak w misjach bojowych byli raczej balastem niż pomocą.
Tu byli bezpieczni… zwłaszcza, gdy Claviss upewniła się, że okolicy nie ma żadnych niepokojących śladów.
Po tym prowizorycznych przygotowaniu obozowiska gnom rzekł do "drużyny". -Jaś ty tu zostajesz i pilnujesz wraz Bertrandem oraz Denise bezpieczeństwa pozostałych posłów. Ja Chal-Chennet, Seravine i Claviss... przyjrzymy się co płaszczyki knują.

Bertrand zmarszczył lekko brwi, zakładając ręce na piersi i językiem badając wewnętrzną stronę policzka.
-Nie powiem, zadanie obrony obozu jest jak najbardziej słuszne i rozsądne ale...
-Ale czy na miejscu nie przydałoby wam się bardziej doraźne wsparcie na wypadek kłopotów?-dokończył zapytanie Jaś, czubkiem buta ryjąc w miękkiej ziemi.- Wiecie, z tego co mi się obiło o uszy, ostatnio kiedy ktoś cię atakował, skończyło się to niezłą jatką na ulicy.
Denise bezwiednie przebiegła opuszkami palców po wierzchu dłoni.
-Ja też wolałabym was nie puszczać tam bez odpowiedniego wsparcia. Ogar jest w końcu tylko jeden.
Chennet skrzywił się, słysząc swój przydomek z ust osoby nie powołanej do jego używania.
-No to Denise na wypadek, gdyby rzeczywiście zrobiło się niebezpiecznie.- zgodził się z nimi gnom. Uznał bowiem, że dodatkowe wsparcie kapłanki pomogło, gdyby była rzeczywiście walka. Niemniej Jean nie zamierzał się bić. Nie tym razem.- Ale generalnie planuję raczej zwiad z sabotażem ewentualnie, niż konfrontację.
Kapłanka zaśmiała się cicho.
-Nie żebym była jakoś przesadnie skromna, czy coś, ale myślałam o bardziej dosadnym wsparciu na wypadek kłopotów.- spokojnie oparła się krągłą pupą o zwalony pień drzewa i uśmiechnęła się leciutko.- Nie wiem czy zauważyłeś, ale oprócz nas, w zajeździe była też grupka dość awanturniczych typów. Wiesz, ci których nawet Dom nie chciał komentować na głos. Wierz mi albo nie, ale ja miecze do wynajęcia potrafię poznać od ręki.
-Pytanie tylko czy chcemy mieszać w nasze sprawy osoby trzecie.- zagadnęła Seravine, wsparta plecami o burtę wozu.
-Wolałbym najpierw dokonać zwiadu, najazdu zaś później.- zastanowił się Jean.- Wdać się w walkę zawsze zdążymy.
-Lepiej mieć jednak pewność że w przypadku walki, będzie komu zapłacić, by wziął w niej udział.-
skomentowała Claviss, bawiąc się swoim sztyletem.
-Tego typu zabijacy zwykle nie zagrzewają zbyt długo miejsca w jednej, konkretnej okolicy.- dodał Jaś, który na wszelki wypadek wyjął spod kozła swój strasznie wyglądający pałasz.

Wyglądało na to że nie tylko w karczmie były same zabijaki. Jean... skapitulował. Spojrzał na rachmistrza tej wyprawy.- Wyłóż trochę złota, a Jaś pojedzie do karczmy i wybierze paru zabijaków nie zadających zbyt wiele pytań. Zrobimy najazd na wroga.
-A nie lepiej opłacić kilku rębaczy żeby zrobili awanturę gdzieś niedaleko obozu, a potem korzystając z okazji, sprawdzić co jest w wozie?-
zapytała teoretycznie Seravine, niewinnie przewracając oczami.- Chociaż to rzecz jasna tylko sugestia...
-Ja wolałbym zwiad ze zbrojnym wsparciem na wypadek wykrycia...- mruknęła cicho Claviss.
-A mi opcja z frontalnym atakiem podoba się najbardziej!- Cóż, nie należało się dziwić podejściu Ogara.
W jego małym, dość prostym świecie wszystko dało się załatwić kopniakami, ciosami pięścią i kilkoma sztychami rapiera, połączonymi z celnym wypaleniem z samopału.

Denise ukryła twarz w dłoniach.
-Świetlistozłoty, co za hałastra...
-Mały zwiad ze zbrojnym wsparciem, to nie zwiad...-
westchnął gnom teatralnie i głośno.- Im więcej zbrojnych, tym większa szansa wpadki. Atak frontalny na bandę muszkieterów to masakra. Jeśli już jednak wynajmujemy aż taką bandę, to zaatakujemy z zaskoczenia z dwóch stron... robiąc jak najwięcej chaosu i zamieszania. Nie ma co się bawić w półśrodki.
-Cóż, w takim wypadku zaproponowałabym jakieś chusty, maski, cokolwiek.-
stwierdziła Seravie.- Żeby wyglądało to na zbrojny napad jakiś lokalnych wywrotowców.
Claviss zaś zmarszczyła brwi.
-A co z opcją zwiadu i ataku "zbrojnego wsparcia" na dany sygnał?
-Nie wiem czy zbrojne wsparcie w dużej liczbie zdoła się podkraść niezauważonym na tyle blisko, by być użyteczne na wypadek danego sygnału.-
wyjaśnił swe wątpliwości gnom.
-Teren dookoła młyna to z jednej strony miasteczko, a z drugiej rzeka.- Chennet bezwstydnie zaczął obgryzać paznokcie.- Z resztą ja tu jestem tylko od nawalanki, Jean. To ty decydujesz.

To komplikowało sprawę i to mocno... Gnom zaczął przechodzić tam i z powrotem zastanawiając się nad sytuacją. Atak z obu stron odpadał, atak frontalny jakoś nie podobał się lubującemu w fortelach Jeanowi. Potarł brodę mówiąc.- Najpierw zwerbujemy ludzi, potem... rozejrzymy się na miejscu. Nie ma co planować nie znając dokładnie miejsca bitwy
Spojrzał po ekipie i rzekł.- Ktoś musi pilnować tej trójki...Bertrand liczę na ciebie. Reszta na koń, konie… nieważne… ruszamy.
Gnom nie potrafił zmienić swego wyglądu. Ta magia był póki co niedostępna dla niego. Niemniej jego pochodzenie dawało mu drobną przewagę. Przesuwając po włosach dłonią sprawiał że rudziały, podobnie broda i wąsiska. Zmiana koloru na rudy, może i była niewielką poprawą sytuacji, ale cóż… tyle mógł zrobić.
Jeanowi dostał się koń Seravine wraz z nią z samą, Jaś i Ogar wyprzęgli konie z powozu Sargas został z Bertrandem i trójką urzędników Leonarda. Jadąc gnom rozważał sytuację… choćby z tego powodu, że myślenie odciągało uwagę od kołysania się wierzchowca.
Szczerze powiedziawszy nie znał się na najmowaniu zbirów, w tym lepiej polegać na Ogarze i Jasiu. Gdy oni będą negocjować stawki, Le Courbeu zamierzał podejść do owej zbieraniny Czarnych Płaszczy przy młynie. No, nie całkiem sam… wraz z Seravine i Claviss. I tylko odrobinę podejść, by zobaczyć gdzie stacjonuje ta banda. W żadnym przypadku nie zamierzał podchodzić tak blisko, by dać się złapać.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 22-09-2013 o 21:20.
abishai jest offline  
Stary 19-09-2013, 22:46   #194
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Buttal stał w ciszy, przyglądając się pułkownikowi. Taaak. Zdecydowanie za rożne persony go już brano, w tym parę razy za akwizytora i raz za męską prostytutkę, aczkolwiek za przedstawiciela królewskiej rady to jeszcze nie. Dopiero po dłuższym momencie udało mu się otrząsnąć i przestać się wpatrywać w oczekującego oficera. Wtedy przemówił, licząc że otępienie znikło z jego głosu:

- No więc cóż, nie. Kurier nadzwyczajny Hejm Mynt Buttal Resnik z eskortą i świtą. No nieważne. My z wieści z południa... teges inwazja jest. Ale rozumiem że już wiecie skoro rada wojenna itd? Znaczy o orkach magach i całej reszcie pierdół palących Greystone? W tym momencie dopiero Buttal wpadł na drobny fakt...jeśli oni odkryli że coś jest nie tak....to przecież mógł to odkryć i ktoś inny....i donieść gdzie trzeba. Banda durniów z nich, ot co.

Ku zaskoczeniu kuriera, twarz jego rozmówcy wydłużyła się w szczerym zaskoczeniu:

-Inwazja na Greystone... ? Na bogów, skąd! Myśmy radę zwołali z powodu ogromnej aktywności goblinów na niższych poziomach twierdzy! - oznajmił, wpatrując się z niedowierzaniem w twarze gości.- O żadnej inwazji nic nam nie było wiadomo! Jak?! Gdzie?!
Floin podrapał się niepewnie po policzku: -Orkowie tam, gobliny tutaj... Co to za burdel, ja się pytam... ?

- Cóz, Greystone jest odcięte gigantyczną kopuła antymagiczną. Cały teren patrolowany przez orki, do tego nadzialiśmy się na jednej z przełęczy na kolumnę parunastu tysięcy orków. Jeśli idą z innych stron tak samo, może ich być z goblinami do stu tysięcy albo coś. Z samego miasta nie ma żadnych wieści. Thorek utrzymuje spore siły w kopalni a do tego rozesłał silne patrole ale to jedyny punkt o którym cokolwiek wiemy. Co do kopuły to Floin może więcej jak sądzę powiedzieć ale wygląda to marnie, bardzo... podsumował (po raz enty ostatnio) kurier.

Nabierał wprawy w opowiadaniu o tym cyrku, jeszcze parę razy i będzie to wyświechtana formułka. - Posłaliśmy kruka na dwór królewski do Góry Morra a sami przybyliśmy licząc na jakieś posiłki, jesteście najbliższym garnizonem...a przy takich siłach i ewentualnie magach Greystone nie ma wiele czasu. Będe zgadywał, gobliny uaktywniły się z tydzień temu czy coś? Nagle, duże dziwne grupy? I może parę orków ze Złych Słońc, albo Czarnych Kłów? a może jeszcze jakieś plemiona nas zaszczyciły? zapytał na koniec Buttal, tonem sugerującym coś pomiędzy desperacją a głęboką potrzebą napicia się.
Vardek bardzo ostrożnie skinął głową:

-Tak, tydzień temu... Kilka różnych plemion, na pierwszy rzut oka nic szczególnego... Ale faktycznie, są z nimi inne bestie. Jedno plemię ogrów. I trolle. Dużo trolli...- pułkownik w zamyśleniu jął gładzić się po brodzie.- Cholera, nie jest dobrze... Jeśli faktycznie na Greystone ruszyła taka ogromna ilość sił, musimy ruszyć i przynajmniej spróbować odciążyć obronę miasta...

Po chwili tonięcia we własnych myślach zmierzył wzrokiem stojącą przed nim trójkę:-Ile czasu nie dane wam było spać? Bo wyglądacie jak kupa gówna. I nie żebym się czepiał, bo zdrowy pot to nic złego, ale śmierdzicie również jak kupa gówna...

Floin zmarszczył brwi i posłał oficerowi mordercze spojrzenie:-Od kilku dni niemal non stop jesteśmy w drodze, panie Zhufbar...

- Najpierw przebijaliśmy się przez przełęcze, później kolejny marsz do kopalni, robak śnieżny, no i ze dwie godziny po dotarciu do Thoreka lot tym. Ale przekimaliśmy się... trzy razy, wyraźnie pamiętam. Ale to był długi tydzień...chyba tydzień. Możecie wysłać wiadomość do Góry? Na wypadek gdyby kruk nie dotarł? zapytał jeszcze kurier siadając na bruku, odczuwając nagle głębokie zmęczenie - Dość was tu by odeprzeć gobliny, trole i resztę? Buttal musiał się skoncentrować by przypomnieć sobie co jeszcze miał rzec: -I uważajcie, orki latają na wywrenach....z góry znaczy się mogą nadlecieć dodał, z mała przerwą na przeciągłe ziewnięcie.

-Tak... jest nas dość by bronić dolnych korytarzy. A nawet więcej. Normalnie stacjonuje tutaj dziesięć tysięcy żołnierzy- pułkownik przeszedł obok kuriera i wsparł się rękoma o balustradę otaczającą ogromny plac:

- Obecna sytuacja nie jest jednak normalna, dlatego też wysłaliśmy prośbę o wsparcie do wszystkich granicznych fortów oraz przybrzeżnych miast.

Torrga, który z pewnym niepokojem obserwował swojego pracodawcę, rzucił też okiem na plecy Vardeka.-Wsparcie? - zainteresował się.- Ilu?

Pułkownik uśmiechnął się pod wąsem i obrócił na pięcie:
-Nie wiem czy sam Moradin was tu zesłał, czy też może to szczęśliwy zbieg okoliczności, ale jutro ma tu przybyć pięć tysięcy toporów z wybrzeża i jeden Żelazny Pułk Artyleryjski Undun. Za kolejne trzy dni zaś, jeszcze raz tyle piechoty z granicy Conlimote oraz z góralskich klanów z Kirkwall.

Floin uniósł brwi.: -Dużo...
-Bo wielkie miało być oczyszczanie wszelkich korytarzy łączących łańcuchy górskie Baledor.- krasnolud pokręcił głową.- To jednak będzie mogło poczekać, biorąc pod uwagę w jakim niebezpieczeństwie znalazło się Greystone...

- Dziesięć tysięcy plus artyleria....powinno choć pomóc. Mordinowi niech będzie dzięki. A transport? Jest coś do dyspozycji? I potrzeba magów.... skoro tamci mają to trzeba kogoś kto to pojmie...może w Morr któryś z królewskich magów mógłby mieć rozeznanie albo coś....ale i tak będzie ciężko. Jeśli tu mają trolle to co mają tam? I kim do cholery są. Torgi, podaj mi proszę bukłak z wodą poprosił Resnik przyjaciela, chrypiąc z lekka. Był chyba bardziej zmęczony stresem niż przypuszczał. Była tu armia. Choć tyle. Poczuł się nagle coraz bardziej zmęczony.

Zhufbar zaniepokoił się kiedy Buttal łapczywie wywarł ustami do manierki podanej mu przez towarzysza: -Pozwólcie, panie kurier, że tym będę się chwilowo martwił ja... Ty zrobiłeś już dość dużo na chwilę obecną. panie Buttal. - skinięciem głowy kazał zbliżyć się dwóm swoim podwładnym.- Teraz musicie jednak odpocząć. Półprzytomni nic nie zdziałacie...

Floin złapał kuriera pod ramię i pociągnął do góry.-Zdecydowanie przyda ci się odpoczynek.- mruknął kapłan, zerkając na pułkownika.
Cóż, mieli racje, co począć. Potrzebowali odpoczynku, skierowali się więc, czy też raczej powlekli do wskazanych kwater. Tam Buttal zrzucił zbroje i padł na łoże. Zasnął od razu.

Obudził go dopiero głód. Reszta kompanów spala nadal, więc ubrawszy się cicho skierował się ku jakowejś stołówce. Na szczęście była właśnie pora wydawania posiłków,a widząc jego minę, jakoś nikt nie pofatygował się spytać kim on właściwie jest i czego to szuka. Nabrał tacę pełną mięsa, chleba, warzyw i z kuflem jakiegoś cienkusza rozsadził się w kącie, by w spokoju celebrować posiłek.

Ciepłe jedzonko poprawiało mu humor. Przy okazji obserwował przemierzających salę żołnierzy. Sprawiali wrażenie lekko znudzonych, ot widocznie rutyna garnizonowego życia. Byli jednak jednolicie ubrani, postawni i sprawiali niezłe wrażenie. Ot, każdy się może czasem nudzić. Resnik na przykład sporo by za taką możliwość zapłacił. Do kantyny pchać się nie chciał, stołówka zaś była nudna, jak śmierdząca mątwa, skierował więc swe kroki ku miejskim rozrywkom (nie zapominając zabrać ze sobą porcji na wynos). Jak w każdym większym garnizonie…a właściwie jak w każdym garnizonie.

Kurier ruszył na miasto, ot coś do roboty trzeba mieć. Przeszedł się solidnie, nogi rozruszawszy, gdyż zdrętwiałe mocno były po śnie w ciuchach, powietrza zaczerpnął i wtedy dojrzał zachęcającą karczmie.


Z boku przygrywała harfiarka, sala była pełna i gwarna. Grano w kości, w karty, rozmawiano, słuchano. Ot pełen przekrój. Pełno. Potrzeba był dłuższej chwili by udało mu się znaleźć wolne miejsce. No wolne jak wolne, przy stoliku przestrzeni trochę było, lecz przed chętnymi na nie broniło go spojrzenie siedzącej w kącie panny. Buttal ignorując jej delikatne, acz niewerbalne sugestie by sobie poszedł, a najlepiej tam gdzie się uda zdechł, zasiadł do stolika, uprzejmie kiwając głową.

Następne kilka godzin spędził pochłaniając naprawdę niezłe wino i słuchając pięknej muzyki. Im później w wieczór, tym coraz większa rzesza obecnych skupiała się na kolejnych utworach, rozbrzmiewających w karczemnych murach. Ostatecznie, gdy muzyczka skończyła swój występ, do jej stóp posypał się rzęsisty opad monet, do którego i krasnolud przyłożył rękę, solidnie i z rozmachem.

Dopiero wtedy, gdy emocje spowodowane magiczną muzyką trochę minęły, poczuł że dłuższy czas ktoś próbuje wywiercić wzrokiem dziury w tyle jego głowy. Tyle już rozpoznać umiał, za dużo razy bywał w karczmach, a od takich szczegółów zależało czy następnego dnia człowiek się wyczołga czy go wyniosą. Ot, kolejna z zalet Baledoru. Obrócił się na stołku stosownym kierunku, potracony raz czy dwa przez wychodzących gości. Tak jak się domyślał, była to współlokatorka jego pustawego stolika.


Patrzyła się na niego wymownie. Tak raczej jak na karalucha. Chrząknąwszy dla dodania sobie animuszu, Buttal zapytał:

-Proszę wybaczyć, rozumiem że zrobiłem panience mały kłopot, zajmując to miejsce?

Ta, ze słodkim uśmiechem odparła cichutko: -A w ryja to nie chcesz

Taa, Resnik jak zwykle miał dobry dzień...wieczór...nieważne. Parę odpowiedzi przeleciało mu szybko przez umysł, lecz opanował je, uśmiechając się i wysławiając najszczersza odpowiedź jaka go naszła:

-Od ciebie, zawsze po czym sięgnął po kubek niedopitego wina.

- Nie przypominam sobie, byśmy byli na ty….brodaczu odparła elfka konwersacyjnym tonem.

Co właściwie elfka robiła w krasnoludzkiej twierdzy? I jakim cudem żyła, przy tym poziomie opryskliwości.

- Buttal odparł tylko wpatrujac się w nią, możliwie wysoko, unikając bezczelnego wpatrywania się w apetyczny dekolt - To komu przeszkodziłem, i jak mogę zadość uczynić?

Rozległo się ciche, kocie parsknięcie. -Kama. Polej. rzuciła zsuwając się z sąsiedniego stołu na którym się rozpała i dosiadając się na krzesło naprzeciw krasnoluda.

- To cóż tu robisz, panie krasnolud. Liczę na coś ciekawszego niż mieszkam. Nudno tu

- Kurierem jestem odparł krótko Resnik, nie wdając się w wyjaśnienia -Niestety, nadmiernie ciekawym osobnikiem nie jestem. a ty czym się zajmujesz?

- Już ja was znam zawyrokowała (śliczna trzeba przyznać) elfka -Pan tajemnica zawodowa. I pewnie ja mam zapewnić element konwersacyjny tej rozmowy? Eh. kontynuowała, po czym umilkła na chwilę. -Jakbyś się po moim łuku nie domyślił, jestem tropicielką. Maluję. dodała bez sensownego związku z wcześniejszym twierdzeniem.

- Słucham zapytał Buttal, krztusząc się najpierw winem. - Co przez to rozumiesz?

- Wędruje po świecie i maluje. Przybyłam namalować urwiska Bastionu. wyjaśniła, wpatrując się w niego wyczekująco, jakby spodziewając się wybuchu śmiechu.

Ten nie nastąpił. Uśmiechnęła się, tym razem bez złośliwości, gdy kurier zapytał:

- Pokażesz mi jakieś swoje prace?

Przysunąwszy kilka świec oglądali rozłożone na stole jej kolejne szkice. Dowiedział się przy tym, że widziała już sporo świata, jeśli malowała z natury i z widoku. Na przyjemnych rozmowach i winie minęło im kolejnych kilka godzin. Ostatecznie zrobiła się późna godzina
i oboje z racji obowiązków (jakowe miała dziewczyna malarka trudno było Buttalowi zgadnąć, nie pomagały w tym dwa wypite dzbany wina)musieli udać się na spoczynek. Było późno po północy, a miasto może i garnizonowe, nie znaczyło bezpieczne, krasnolud zaoferował się więc że ją doprowadzi. Nie chciał by jej się coś stało, polubił ją.

*****

Obudził się nad ranem w bali z lodowatą już wodą. Dopiero szybkie obserwacje potwierdziły że nurza się z niej z nagą elfką, śpiąca na jego ramieniu. Naprawdę była śliczna...A jemu było zimno jak cholera. Sadząc po jej ciele, jej też.
 
vanadu jest offline  
Stary 22-09-2013, 00:17   #195
 
Darth's Avatar
 
Reputacja: 1 Darth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłość
Gregor uśmiechnął się szeroko.
- Sierżancie, sądzę że to może być początek pięknej współpracy. - Cóż powiedzieć, Eversor uwielbiał ludzi potrafiących dobrze wykonywać jego rzemiosło. Podążając za panią sierżant, rozglądał się dookoła poszukując następnych czujek. Kto wie, może i jemu trafi się coś do zabicia.

Nagle na drodze maga stanął wychudzony, piegowaty szczeniak w wyświechtanej kurtce. Młokos wytrzeszczył oczy na mężczyznę, rzucił krótkie spojrzenie na sierżant Windrunner i pobladł.

Sekundę później w jego dłoni magicznie zmaterializował się nóż, a sam szczeniak jął ciągnąc za coś, uwieszonego na szyi.

Światło dzienne ujrzał prosty, drewniany gwizdek.

Dłoń Gregora wystrzeliła do przodu, chwytając chłystka za twarz. Jeszcze w locie przemieniła się ona w kamień. Mag miał zamiar zmiażdżyć czaszkę chłopaka, nie pozwalając mu na wykorzystanie tego gwizdka.

Udało mu się to perfekcyjnie. Okolica zdążyła usłyszeć tylko delikatny pisk, a następnie przyprawiający o mdłości chrzęst łamanych kości. Chłopaczek upadł na ziemię, ciągle ściskając dłonią gwizdek, z krwawą masą w miejscu twarzy. Gregor delikatnie strzepnął krew z dłoni.

Będący tego świadkiem strażnik uniósł brwi.

-Nie wystarczyłoby go po prostu pacnąć... ?

-Morda, Anthony.- Buźka przemknął obok z szybkością góry lodowej. Niezbyt szybko, ale z nieubłaganym i trudnym do zatrzymania pędem.- Robota czeka.

Mówiąc to ruszył w stronę furtki, obok której czekała już Windrunner. Kątem oka mag dostrzegł wspinającego się po ścianie budynku młodego. Nie musiał wiedzieć co chłopak zamierza, kiedy zawisnął pod parapetem, w jednej ręce trzymając nóż.

Sekundę później w oknie powił się jeden z wypatrywaczy.

Równie szybko został przez nie wyciągnięty.

-Eversor, zapraszamy.- sierżant wskazała głową placyk powoli zapełniany przez jej podwładnych.

Mag tylko się uśmiechnął w stronę Anthonego, mijąc go w milczeniu. Nie był dość miły by zostawiać potenclnych przeciwników przy życiu. Źle się to dla niego kończyło w przeszłości. Wkroczył spokojnym krokiem na plac.
- Wygląda na to że element zaskoczenia jest po naszej stronie. k dotąd wszystko idzie zgodnie z planem... - powiedział cicho. Wyglądało na to że nie będzie zbytnich problemów.

-Powiedzmy...- Windrunner rozejrzała się, by finalnie dobyć miecza.- Wszystkie drogi ucieczki obstawione?

-Potwierdzam.- Sovil zasalutował.- Główne drzwi na głucho, drzwi do piwnicy też. Okna są zakratowane same w sobie, więc fizycznie się nie przecisną.

-Z piętra zaś skakać nie będą.- Młody zeskoczył na murek przy schodach, potem na ziemię i otrzepał dłonie z kurzu.- Za wysoko, nawet dla mnie, a wiem k spaść by się nie obić.

Na twarzy Gregora powił się prawdziwie krwiożerczy uśmiech. Pomiędzy palcami jego dłoni zatańczyły płomienie.
- Od którego skrzydła chcecie zacząć, sierżancie?

-Hmm... Dzielimy się na trzy grupy. Ty, Buźka, Anthony oraz Młody idziecie wraz ze mną, Trzynastką, Duncanem i Sovilem przodem.- zarządziła kobieta, obserwując budynek.- Po wejściu do środka skręcacie w prawo, my w lewo. Reszta zaś idzie prosto żeby obstawić schody na górę.- Ruchy, ruchy, ruchy!

Cały oddział szybko ruszył dookoła budynku, by finalnie zatrzymać się po obu stronach, szerokich, dwuskrzydłowych tylnych drzwi. Dawniej musiały być one równie często używane, lecz architekt przybytku nie przewidział że trzy metry od owych drzwi koś wybuduje sobie dom.

Buźka i Duncan stanęli z przodu, szykując się do szturmu.

Windrunner rzuciła stojącemu po drugiej stronie Gregorowi oceniające spojrzenie.

-Gotowy, Eversor?

Gregor zacisnął swą przemienioną w kamień dłoń w pięść.

- Oczywiście. - zastanawiał się ile przeciwników napotkają w środku. Wolał chwilo oszczędzać magię, by zostawić ją na eliminację dużych grup przeciwników.

-Raz...

-Dwa...

-Trzy!

Drzwi z trzaskiem wyskoczył z zawiasów kiedy Duncan i Buźka naparli na skrzydła. Stojąca w środku trójka bandytów musiała być nieźle zaskoczona nie tylko samym atakiem, ale i sposobem jego przeprowadzenia.

Skrzydło od strony Duncana po prostu wpadło do środka i wylądowało na podłodze. Buźka zaś, napędzany typową krasnoludzką "niezatrzymywalnością" po prostu parł do przodu, by cisnąć spory kawał drewna na zaskoczoną trójkę.

Windrunner wpadła do środka tuż za nimi i szybkim cięciem skróciła o głowę następnego napastnika, który powił się w drzwiach.

-Dalej, wedle planu!

Buźka zaryczał radośnie i dobywając topora ruszył w stronę lewej odnogi, wychodzącej z przedsionka. W jej głębi mignęło Eversorowi kilka cieni.

Gregor podbiegł szybko, wyprzedzając Buźkę. Jeśli chodziło o wielu przeciwników, spisywał się zapewne lepiej od niego. Rzucił błyskawicznie spojrzeniem, starając się ocenić pozycję przeciwników, a następnie wokół jego dłoni zatańczyły płomienie, by po ułamku sekundy wystrzelić, zalewając całą odnogę ogniem.

Było ich trzech.

Trzech podrzędnych zakapiorów, uzbrojonych w noże i pałki. Byli tym typem "złych gości" którzy nadawali się do mniejszych pobić, straszenia dziewek w karczmach i pilnowania magazynów.

Trzy wrzeszczące, konające w płomieniach truchła.

Buźka niemal wpadł na Gregora, podziwiającego swoje dzieło i uniósł brwi.

-Nieźle...

Sekundę później bełt z kuszy ze świstem przeleciał ponad płomieniami, zrykoszetował od ściany i musnął hełm brodatego strażnika.

Krasnolud poczerwieniał.

-Do mnie strzelacie?! Do mnie?!

Ignorując krzyki towarzyszka Młody ominął go, podszedł do trupów i zaczął coś przy nich majstrować. Następnie wstał i wprawnie cisnął w głąb odnogi mała bombę ceramiczną z syczącym cicho lontem.

Pierwszy wybuch pokrył się z drugim, mającym miejsce od strony oczyszczanej przez Windrunner i jej oddział.

Młody uśmiechnął się lekko.

-Panowie przodem.

Gregor uśmiechnął się krwiożerczo.
- Nieźle, młody! - rzucił, ruszając dalej, i wyszukując następnych przeciwników do zabicia.

A okazja przydażyła się parę kroków dalej. W następnej odnodze trzech bandziorów, uzbrojonych w topory i krótkie buzdygany gotowało się do ataku. Gdy tylko zobaczyli Gregora, rzucili się na niego z okrzykami. Mag precyzyjnie uniknął pierwszego ciosu, wyprowadzając kontrę i zgniatając gardło napastnika szybkim prostym. Mały toporek świsnął mu tuż przed twarzą. Eversor wyszarpnął zza pasa jeden z pistoletów, przykładając go trzeciemu przeciwnikowi do gardła, i zabijając go pojedynczym wystrzałem. Gdy się obrócił, zobaczył ostatniego zbira, który właśnie szykował się do ciosu. Wtem usłyszał za swoimi plecami gardłowy głos.
- Głowa w dół! – gdy tylko to usłyszał, mag natychmiast się pochylił, a nad nim przeleciało potężne ostrze topora, rozrąbując przeciwnika niemalże w pół. Buźka burknął z satysfakcją, ruszając dalej.

Gregor spojrzał w głąb pomieszczeń, i ujrzał Duncana uchylającego się przed bełtem. Wyszarpnął on nóż zza pasa, i precyzyjnie cisnął w głąb jednej z odnóg. Rozgległ się krzyk bólu, a z odnogi wypadł olbrzymi osiłek z kolczastymi kastetami na rękach. Minął on Duncana i rzucił się na maga.

Olbrzym okazał się zaskakująco szybki, zahaczając o ramię Gregora prawym prostym. Mag syknął, bardziej z irytacji niż z bólu. Wymierzył osiłkowi potężne uderzenie kolanem w brzuch. Gdy ten pochylił się, wyraźnie zaskoczony szybkością i siła maga, Eversor wyprowadził potężny cios swoją wzmocnioną dłonią w jego skroń. Ten zaś zwalił się martwy na ziemię, ze zmiarzdzoną w większości prawą stroną czaszki.

Gregor zaś ruszył dalej, przechodząc korytarzem, wychodząc na skwerek. Tam ujrzał kilku kulących się osobników, najpewniej sprzedawców towaru.

- Zajmij się nimi, Duncan! – rzucił do jednego ze strażników, sam zaś ruszył na piętro. Wyglądało na to że większość pomieszczeń była wypelniona rozmaitymi towarami, oraz więźniami. Mag nie zwracał na nich uwagi, nie byli jej warci. Mogli się nimi zając strażnicy.

Wtem z jednego z bocznych pomieszczeń wyleciała flaszka kwasu. Gregor błyskawicznie przypadł do ściany, zaś butelka rozbiła się na przeciwległej ścianie. Zerknął błyskawicznie do środka, i ujrzał mężczyznę który szykował się do rzucanie następnej butelki, jak również kilku jego pomocników. Mag błyskawicznie uniósł dłoń, a z niej wyleciała kulka kwasu, uderzając w dłoń mężczyzny z butelką. Ta upadła na ziemię, eksplodując i pokrywając sporą część pokoju ogniem. Wtem obok Gregora pojawił się młody, ciskając następną bombą ceramiczną w ogień. Tak eksplodowała, zabierając życie większości osób w pomieszczeniu. Jeden, osmolony ale żyw, rzucił się z nożem na młodego. Ten zablokował pierwszy cios z pomocą krótkiego miecza. Zbir nie miał okazji zadać drugiego, gdyż mag potężnym prawym sierpowym praktycznie zmiótł mu głowę z ramion. Młody podziękował mu skinięciem głową.

- Upewnij się że nie żyją. – rzucił do niego Eversor – Ja idę dalej. – rzucił na odchodne. Wtem, drzwi prowadzące do trzeciego pomieszczenia po lewej wyleciały z zawiasów. Z nich, wypadła szótka osobników. Wszyscy byli mężczyznami, i wyglądali na wyraźnie szalonych. Ruszyli z rykiem i uniesionymi pięściami na Gregora. Ten zaś uniósł spokojnie dłoń, z której następnie wystrzeliły płomienie. Czwórka upadła na ziemię, w postaci zwęglonych trupów, ale dwóch zdołało dobiec do maga. Ten powalił pierwszego z nich ciosem pięści z kamienia, ale następny wgryzł się w jego ramię. Gregor warknął z bólu, uderzając przeciwnika pięścią w brzuch. Ten już miał się podnieść, i atakować dalej, gdy spadł na niego dwuręczny topór Buźki.

- Dzięki. – rzucił do niego Gregor. Ten burknął coś pod o nieostrożnych człeczynach w odpowiedzi. Mag wojenny tylko się uśmiechnął. Po chwili dołączyli do nich Młody i Duncan. Całą grupą ruszyli dalej, w kierunku odgłosów walki. Po chwili napotkali drugą grupę, prowadzoną przez panią sierżant. Kryli się oni przy drzwiach prowadzących do jednego z pomieszczeń.

- Jak wygląda sytuacja? – Zapytał Mag Windrunner. Ta spojrzała na niego z delikatną irytacją.

- Są tam. – wskazała głową na pomieszczenie. – Okopali się, i strzelają do każdego kto próbuje tu wejść. Mamy do wyboru czekać aż wyjdą, albo poświęcić ludzi żeby się tam dostać. – spojrzała na niego uważnie – Oczyściliśmy też pomieszczenia po naszej stronie. To są ostatnie trzy.

Mag kiwnął głową, po czym rzucił szybko okiem do środka. Musiał cofnąć ją błyskawicznie, albowiem miejsce w którym się znajdowała przeszył bełt.

- Nie ma tam za dużo miejsca... Mogę to zrobić. – rzucił pod nosem, po czym uniósł głowę, i już głośno powiedział do sierżant – Sierżancie, proszę przygotować swoich ludzi. Postaram się ich wypłoszyć. Wy ich zabijecie. – odetchnął głęboko, przygotował się... i stanął w drzwiach z uniesionymi dłońmi. Z nich wyleciały płomienie, zalewając całe pomieszczenie, oraz prowizoryczne osłony bandytów. Choć większość z nich spanikowała, paru zdążyło wystrzelić pociski z kusz. Dwa z nich przemknęły niegroźnie z boku maga, ale trzeci wbił mu się głęboko w ramię. Skrzywił się z bólu, ale nie zaprzestał rzucania czaru. W końcu schował się z powrotem za ścianę, opierając się o nią ciężko, podczas gdy reszta wpadła do środka, i wyrżnęła znajdujących się tam zbirów. Pani sierżant zbliżyła się do Gregora.

- Jesteś szalony. – spojrzała niego uważnie – Albo głupi. Jeszcze nie zdecydowałam.

Gregor uśmiechnął się w jej kierunku – Żadne z powyższych. Jestem za to całkiem niezłym hazardzistą. – wyprostował się i wyrwał bełt z ramienia – Moją decyzją kierowały względy taktyczne. Ciężko jest trafić osobę która ciska ci ogniem w oczy. – Oprócz tego, co już nie powiedział na głos, śmierć wśród strażników mogła zepsuć stosunki między nim a strażą. A oni ciągle byli mu potrzebni. – W każdym razie... – wymruczał – Oczyśćmy dwa ostatnie pomieszczenia i zakończmy tę sprawę.

Pani sierżant tylko skinęła w milczeniu głową. Całą grupą podeszli do przed ostatnich drzwi, które Mag i Windrunner wyłamali z nawiasów kopnięciem. Powitało ich warknięcie.

- Zaplanowałem wiele rzeczy... – rzucił potężny mężczyzna, otoczony przez paru przybocznych – Ale na pewno nie byłem przygotowany na pieprzonego maga wojennego. Jak strażnicy zdołali znaleźć kogoś takiego do pomocy?! – warknął, wyraźnie wściekły. Gregor tylko się uśmiechnął.

- Byłem w okolicy i zaofiarowałem się pomóc w wykańczaniu was, ścierwo. – jego uśmiech się poszerzył – W końcu, nie jesteście dla mnie zbytnim wyzwaniem.

Bandyta już otwierał usta, gdy nad ramieniem maga przeleciała bomba ceramiczna, wpadając w grupę przeciwników. Szef, i dwóch jego współpracowników zdołali schować się za pobliskimi meblami. Trzech pozostałych już nie. Gdy tylko bombka eksplodowała, padli na ziemię, skoszeni siłą wybuchu. Gregor spojrzał dziwnie i dość podejrzliwie na Młodego.

- Co? – zapytał go Młody – Zaczynał monolog. Nienawidzę monologów.

- Zabić ich! – ryknął szef bandytów – Maga biorę na siebie! – dodał, z pewnością w głosie. Eversor tylko uśmiechnął się delikatnie.
- Wielkie słowa. Zobaczymy jak pójdzie ci dotrzymywanie ich. – szef z rykiem, rzucił się na Eversora, chwytając go za gardło, i przygważdzając go do ściany. Uśmiechnął się, chwytając krócej potężny dwuręczny topór. – Widać łatwiej niż się spodziewałeś. – zamachnął się żeby zadać cios... i został powstrzymany przez ostrze miecza. – Co? – warknął, i obrócił się by zobaczyć twarz Windrunner.

- Eversor, weź się w garść. – warknęła. Ten skinął głową, i walcząc z pomocą kamiennej dłoni z uściskiem przeciwnika, uniósł palec lewej, celując mu prosto w oko. Z palca wyleciał promień lodu, zamrażając gałkę oczną przeciwnika... która pękła w pół pod wpływem szoku. Szef puścił Eversora, wrzeszcząc z bólu, i trzymając się za twarz. Ten zaś upadł na jedno kolano, kaszląc delikatnie. Windrunner zaatakowała przeciwnika mieczem, który pomimo obrażeń bronił się dość dobrze. Wtem chwycił swój topór oburącz, i przeszedł do kontrataku. Zadał dwa potężne ciosy, wytrącając Windrunner miecz z dłoni, i obalając ją na ziemię, gdy wtem z boku zaatkował go Gregor, wyprowadzając potężny cios prosty w jego prawy bok. Szef zatoczył się do tyłu, a sierżant błyskawicznie wyprowadziła pchnięcie pomiędzy drugie a trzecie żebro, przebijając płuco. Szef bandytów upadł na ziemię, ale uniósł się jeszcze i wyharczał.

- Nie myślcie sobie że to... – wtem rozgległ się nagły huk, a czaszka szefa eksplodowała krwią. Windrunner spojrzała na Gregora, który trzymał w dłoni ciągle dymiący pistolet. Ten odwzajemnił jej spojrzenie.

- Podzielam niechęć twego podwładnego do monologów. – rzucił tylko, jednocześnie rzucając spojrzenie na tył sali. Wyglądało na to że reszta strażników również wykończyła swoich przeciwników. – A zatem, ostatnie pomieszczenie? – zapytał spokojnie pani sierżant, ta zaś kiwnęła w odpowiedzi głową – W takim razie starsi stopniem przodem – rzucił z delikatnym uśmiechem mag, wskazując na drzwi.
 
__________________
Najczęstszy ludzki błąd - nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Niccolo Machiavelli
Darth jest offline  
Stary 22-09-2013, 12:19   #196
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Spojrzała na Heishiro z lekko uniesioną brwią i przewróciła oczyma.

-Temu nie zaprzeczę, ale teraz przestań płakać, chibi, i ruszaj się.-


I ruszyła przodem, ramię w ramię z Laurie, a biednemu samurajowi zostawało jedynie wlec się za nimi. Honor zabraniał mu odwrócić się i odejść, po prostu.

Ostatnią rzeczą jaką usłyszała Tsuki, nim świat się rozmył, było marudzenie wojownika.

-A mogłem zostać w domu i żyć jako buntownik...-
rzekł płaczliwym tonem.

Ułamek sekundy później, samurajka poczuła jak towarzyszka łapie ją za dłoń a fala nasączonego magiczną energią powietrza omiata jej twarz.

Prawda była jednak taka że dziewczyna z zaskoczeniem odkryła że zna już to uczucie. Pędu. Przytłaczającego ciśnienia powietrza oraz tego dziwnego wrażenia bycia rozciągniętym pomiędzy "tu" i "tam".

Wtedy jednak nie widziała wszechogarniającego, migoczącego światła oraz urzekającego kalejdoskopu barw oraz wizji z różnych, odległych miejsc.

Bo wtedy, kiedy przybyła na kontynent, leżała związana w ładowni korsarskiego statku.

Sensacyjne uczucie ustąpiło jednak po dwóch sekundach, kiedy stopa elfki stanęła na twardym gruncie.

-Uf...-
Laurie odetchnęła z wyraźną ulgą.- Jesteśmy.

Tsuki jednak wciąż miała przed oczami plamy światła, przez co ledwo udało jej się dostrzec całkiem sporą salę do której trafiły.

Chwilę potem portal wypluł Heishiro i zgasł.

Ronin sapnął głośno, wspierając się o łuk obramowujący magiczne przejście.

-Na przodków! O mały włos nie oddałem obiadu...

-Żadnego rzygania!


Głos, który rozległ się gdzieś zza stosu przeteleportowanych wcześniej paczek był dość zgrzytliwy i nieprzyjemny w brzmieniu.

Zaś osoba do której należał była dokładnie taka sama jeśli chodziło o wygląd.



Stary kapłan zmarszczył brwi, zerkając na Tsuki i jej przybocznych.

-A wyście co za jedni?-
z irytacją łypnął na trzymaną przez siebie listę.- Nic mi nie było mówione o transferze ludzi! Ba! Nie potrzeba nam więcej ludzi!

-To jest Port Drevis...-
odburknął starzec i zmierzył przybyszów mniej krytycznym a ciut bardziej uważnym spojrzeniem, ignorując przy tym dość kąśliwa uwagę elfki.- Cóż, wielebna na pewno ucieszy się że ktoś z łaski swojej wysłuchał jej podania szybciej niż w miesiąc...

Mężczyzna westchnął, w zamyśleniu przejechał dłonią po wyłysiałej głowie i w końcu przyzwał dłonią jednego z młodych akolitów, zajmujących się pakunkami.

Chłopak przybiegł prędko, zdyszany, a na jego wygolonym czerepie perlił się pot.

-Tak, ojcze... ?

-Wszystko do magazynu.-
zarządził kapłan, po raz ostatni zerkając na Tsuki.- Potem to przejże. Teraz muszę zająć się gośćmi.

Mówiąc to, obrócił się i raźnym krokiem ruszył w stronę wysokich drzwi na końcu sali.

-Za mną!-
szczeknął, spod jednej z kolumn zabierając laskę.- Nie zostało mi wiele życia i nie chcę go spędzić na wałęsaniu się po schodach w górę i dół!

-Rękę mogliby podać sobie z tym gnomem z biblioteki.-
mruknął Heishiro, zarzucając na ramię bagaże całej grupy.

Zamrugała.

-Może tu chodzi o fakt, że pewnie obaj od 80 czy stu lat, patrząc po tym jak starzy są, nie spali z nikim? I tak, wiem, że ludzie nie żyją stu lat i są jeszcze wtedy w stanie poruszać się, tyle to ja wiem o ludziach.-


Laurie mogła jedynie zamknąć otwierające się usteczka, które były gotowe znów objawić jej jakąś niebiańską prawdę. Niebo jest niebieskie, ognisko jest gorące, krowa daje mleko. Była samurajką, nie umysłowo chorym więźniem ośrodka strażniczego dla niedorozwiniętych.

-Więc? Coś konkretnego macie nam do powiedzenia o tych zniknięciach czy jedynie powiecie nam to co już i tak wiemy i puścicie siną w las, byśmy szwendali się bez celu?-


Saruch prychnął cicho.

-Pierwsze ciało znaleziono tydzień temu na nabrzeżu. Cios nożem, tak to przynajmniej wyglądało. Prosto w serce.-
mruknął, wspinając się po szerokich schodach oświetlonych pochodniami.- Jeden z miejscowych kapłanów. Wracał akurat z ostatniej posługi w jednym z przytułków.

Laurie pokiwała głową.

-Takie napaści w brew pozorom się zdarzają... Wielu desperatów myśli że kapłani są obwieszeni złotem i w kieszeniach brzęczą im pieniądze z ofiar...


Kapłan skinął głową.

-Też tak myśleliśmy. Ciało było jednak nienaruszone. Nawet srebrny krzyż był na swoim miejscu...


Zamrugała lekko i jakoś niespecjalnie robiło to dla niej sens nawet gdy przez chwilę myślała nad tym.

-To w takim razie nie grabież, czyli zostaje nam właściwie co? Zemsta? Wrogie ugrupowanie? Plugastwa manipulujące ludźmi lub ludzie oddający hołd plugastwu?-


-Po to wezwaliśmy was, żebyście to ustalili.-
mruknął stary zakonnik, otwierając drzwi i wprowadzając grupę pod wodzą Tsuki do sporego holu o sklepieniu wspartym dwoma szeregami kolumn.- Z resztą to było pierwsze morderstwo. Poniekąd je zbagatelizowaliśmy, ale potem doszły jeszcze trzy ciała. Zabity został asystent jednego z naszych miejscowych inkwizytorów, żółtodziób nieszczęsny. Potem kapelan z naszego nabrzeżnego garnizonu i przedwczoraj jedna z naszych szpitalniczek wracająca z obchodu w dzielnicach biedoty...

Zamrugała ponownie. Osoby raczej nie najważniejsze w hierarchii zakonu, w dodatku każde z nich było raczej łatwe do znalezienia. Asystent musi się kręcić po okolicy, garnizonowy kapelan musi być dostępny dla chcących modlitwy, a szpitalniczka pewnie stale kursowała na tym obchodzie.

Spojrzała kątem oka na Laurie, a jej myśli przybrały mroczniejszy ton. Jeśli atakowano tych niżej w hierarchii i w dodatku tych, co byli łatwiej dostępni to znaczyło, że Laurie mogłaby być celem.

Prawa dłoń zacisnęła się w pięść na chwilę nim Tsuki zdołała się opanować. Ta myśl była nieprzyjemna.

Kapłanka uśmiechnęła się jednak uspokajająco do przyjaciółki i zerknęła wymownie na Heishiro, który do tej pory w miejscach publicznych zachowywał się jak paranoiczny pies strażniczy.

Po chwili jednak dziewczyna opanowała się i zerknęła na plecy idącego przodem duchownego.

-Wiesz coś więcej na temat tych zejść... ?

-Nie.-
burknął, podchodząc do szerokich drzwi na szczycie jednej z galerii ponad holem.- Ja jestem tylko kwatermistrzem, a z powodu takich jak wy, lokajem.

Z irytacją zapukał knykciem w drzwi i odszedł, mamrocząc do siebie.

-Dziękujemy, Sebastianie. Och, nie ma za co. W końcu jestem stary i powykręcany a bieganie po schodach to moja pasja!


Jego tyradę przerwało skrzypnięcie drzwi gdy w progu pojawiła się dość zaskoczona akolitka w białym ornacie.

Zachowywała się w sposób podobny do Laurie, czyli jak człowiek obdarzony sporą wiedzą i umiejętnościami, obarczony jednocześnie obowiązkami w których trakcie wykonywania nie mógł się wykazać.

Cóż, Laurie tak miała dopóki nie trafiła na swoją obecną zwierzchniczkę.

Młódka w drzwiach natomiast poprawiła na nosie okulary i zamrugała.

-Witam...-
powiedziała ostrożnie i spojrzała za oddalającym się zrzędą, spodziewając się wyraźnie jakiś informacji z jego strony na temat gości.

Z braku laku zogniskowała wzrok na Tsuki.

-W czym mogę pani pomóc, pani... ?

-Inkwizytor Tsuki, Inkwizytor Laurie oraz mój przyboczny Heishiro, zostaliśmy wysłani przez kwaterę główną w sprawie ataków na członków zakonu.-


Prosto, do rzeczy. Szkoda, że każda czynność jaką robiła nie mogła być taka. Najpewniej znajdą sto różnych śladów, dwustu podejrzanych i ostatecznie i tak będzie to jakiś zupełnie nie podejrzewany idiota czy szlachcic czy ktoś mający na pieńku z zakonem.

Albo po prostu znudzony idiota myślący, że to zabawne. Ten świat był chory.

Dziewczyna lekko rozchyliła wargi i uniosła brwi, by następnie szybko cofnąć się w głąb małego pokoju z biurkiem, będącego w istocie przedsionkiem prowadzącym do wysokich, łukowych drzwi.

-Proszę, proszę!-
powiedziała, cały czas wpatrując się w dół.- Nie spodziewaliśmy się pani tak szybko. Wielebna Nadiana jest obecnie w prywatnej kaplicy, modląc się, ale sądzę że w tym wypadku przerwanie jej będzie uzasadnione...

-No raczej...-
mruknął Heishiro i pytająco spojrzał na Laurie, gdy ta zganiła go wzrokiem a następnie wymownie zerknęła na zestresowaną adeptkę, bojącą się spojrzeć w górę.

Nim jednak ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, dziewczyna zamknęła za mężczyzną drzwi i truchtem podbiegła do portalu prowadzącego do sąsiedniego pomieszczenia.

W porównaniu do wielkości wrót, jej postać wydała się filigranowa.

-Prywatna kaplica, ta... ?-
mruknął powątpiewając samuraj.

Wzruszyła ramionami.

-Albo prywatna piwniczka z winem, ja bym nie obraziła się za taką "prywatną kaplicę".-


Uśmiechnęła się lekko, mówiąc to prosty, żartobliwym tonem. No bo na serio, kaplica w postaci składzika pełnego wina? Jakiś bóg zabaw, wina czy ogólnie przyjemności pewnie by się ucieszył z tego bardziej niż kolejnego rzędu ławek, ołtarza i wygłaszania długich, monotonnych litanii w jego imieniu.

Heishiro parsknął, obserwując jak po kilkunastu sekundach drzwi otwierają się lekko a dziewczyna wraca, cały czas wlepiając wzrok w podłogę.

-W takiej kaplicy to i ja bym się modlił.-
mruknął, obserwując jak po raz kolejny młódka dyga przed Tsuki.

-Wielebna z wielką wdzięcznością przyjmie państwo już teraz.-
powiedziała tak dostojnie jak tylko pozwalał jej nos puszczony na kwintę.

Starała się nie zastanawiać czemu miała pochyloną głowę, nie płacono jej za to bynajmniej. W sumie do tej pory nie wiedziała ile dostałaby za tą misje. Albo, co bardziej prawdopodobne, wciąż była zaspana lub pijana gdy słyszała ile dostanie i zapomniała o tym.

Stłumiła ziewnięcie wywołane długim siedzeniem w bibliotece zakonnej kilkanaście chwil wcześniej.

-Dziękuje.-


Po tej drobnej uprzejmości ruszyła na czele swej małej grupy do tej kaplicy, spotkać się z, jak rozumiała, najwyżej postawioną tutaj osobą.

Kaplica zaś była... jasna.

Głównie to dało się określić w ciągu kilku pierwszych sekund od wejście do środka. Były tam rzecz jasna także ławki, był też ołtarz i otaczająca wszystko kolumnada.

Najważniejszą częścią był jednak ogromny witraż przedstawiający Św. Cuthberta, stojącego z surową miną ponad zastępami swoich świętych oraz aniołów. Właśnie on wpuszczał, i najpewniej magicznie potęgował, światło księżyca zalewające całą kaplicę.

Tsuki dopiero po dłuższej chwili dostrzegła postać w czerwieni, stojącą naprzeciwko ołtarza.

Kiedy kobieta obróciła się, elfka zobaczyła duże, łagodne oczy oraz uśmiech pełnych usta wielebnej.

-Witaj, Inkwizytorze Tsuki...-
powiedziała cichym głosem którego brzmienie łagodziło spory i przerywało kłótnie.

Heishiro przełknął tylko ślinę, obserwują z pewnym niepokojem strużkę krwi spływającą ze znamienia na jej czole.



Uniosła lekko brew.

-Witam, Wielebno... krwawienie czoła to część jakiegoś rytuału czy modlitwy? Nie znam się zbytnio na religii, ironicznie biorąc pod uwagę gdzie pracuję.-


Chociaż dla niej to po prostu powołanie w tępieniu plugastwa niż sprawa wiary, ale Zakon nie narzekał na porządne ostrze więc obie strony nie miały problemów.

Wielebna Nadiana uśmiechnęła się lekko, kciukiem ścierając krew i samym dotykiem zamykając ranę.

-Tak, pani Inkwizytor... To rytuał, a raczej coś co wielu określiłoby mianem pogańskiej magii.-
kobieta spokojnie obróciła się i ruszyła w stronę pierwszego rzędu ławek, samym językiem ciała dając trójce znak żeby ruszyła za nią.- Nie wszyscy kapłani od zawsze byli kapłanami. Ja jednak miałam dość szczęścia by Św. Cuthbert ochronił mnie przed dalszym samoupodleniem się za pomocą czarnoksięstwa...

Lekko opadła na ławę.

-Z drugiej jednak strony, marnotrawstwem byłoby nie wykorzystywanie moich umiejętności w szczytnych celach, prawda?


Heishiro łypnął niepewnie na naparstek stojący na ołtarzu, wypełniony krwią Wielebnej.

Sama kobieta pochwyciła spojrzenie mężczyzny i uśmiechnęła się tylko, spoglądając na Tsuki.

-Jak rozumiem, przybyła tu pani by rozwikłać sprawę śmierci członków naszego zakonu... ?


Skinęła krótko głową.

-Miałam do wyboru parę misji, wybrałam tą bo inne albo wymagały poprawności politycznej albo były od osób, które najpewniej musiałabym pobić za sam sposób życia.-


I uśmiechnęła się lekko.

-Cóż, opcja znalezienia kogoś odpowiedzialnego za śmierć współpracowników nie jest zła.-

-Nie słyszałam jeszcze o tego typu motywacji do działania, ale dziękuję za szczerość.-
Nadiana uśmiechnęła się lekko a następnie zasępiła, zerkając na oświetlający kaplicę witraż.- Do tej pory straciliśmy czwórkę dobrych ludzi. Duszpasterza z doków, dobrze zapowiadającego się praktykanta, kapelana od lat służącego żołnierzom radą oraz wsparciem i jedną z ochotniczek, zajmujących się biedotą w kilku co mniej porządnych dzielnicach.

Heishiro zmarszczył brwi.

-Chwila... Puszczaliście ją samą do slumsów?

Wielebna pokręciła głową.

-Nie. Zwykle był z nią jeden czy dwaj miejscowi, którzy odprowadzali ją bezpiecznie do bardziej cywilizowanych dzielnic miasta...

Westchnęła.

-Strażnik lub dwóch z zakonu powinien z nią iść. Wysłanie kobiety do dzielnicy biedoty jest prostą drogą by zarobiła kosę lub porwaną ją i sprzedawano.-


Naiwność. Jeśli tutaj kobieta nie umiała się bronić to lepiej jej nie wysyłać do takich dzielnic. Nikogo nie wyszkolonego nie wysyła się do takich dzielnic!

-Wiemy cokolwiek o możliwym zabójcy? Albo coś co łączyło miejsca morderstwa? Narzędzie? Może określona pora zabójstwa podobna u wszystkich?-


-Nasz cyrulik obejrzał ciała i potwierdził tylko jedną rzecz. Żadna z ofiar nie zdążyła nawet pomyśleć o obronie, a pomimo wykorzystania różnych narzędzi mordu, za każdym razem śmierć była możliwie szybka i najprawdopodobniej cicha. Ofiary zawsze znajdywano w zaułkach...

-Różnych narzędzi?-
zainteresowała się Laurie.

-Tak. Za pierwszym razem na pewno był to nóż. Potem był kolejno garota, skręcony kark i w ostateczności ponownie jakiś rodzaj ostrza...- Nadiana spuściła wzrok na dłonie, bezwiednie zaciskając i prostując palce.- Podobno za każdym razem mieli otwarte oczy gdy ich znajdywali...

Zamrugała.

-Cóż, przynajmniej wiemy, że to nie jakiś tuzinkowy zabójca tylko ktoś nietypowy.-


I spojrzała na Laurie.

-Jak zawsze ty jesteś mózgiem w naszej grupie. Jakieś pomysły?-

-Hmmm... Może spróbować rozmowy ze zmarłym... ?

-Nie.-
głos wielebnej zmienił się nie do poznania, przerywając Laurie w pół słowa.- I proszę, nie próbujcie o tym komukolwiek wspominać...

Heishiro zmarszczył brwi.

-Ale to gadanie z trupem to nie byłby zły pomysł... Ostatnio nam pomogło. W tym... Słonym Lesie...


-Właśnie, w Słonym Lesie.-
odparła Nadiana, wstając i podchodzą do ołtarza by wesprzeć się o nim dłońmi.- Nie tutaj... Ostatnie wydarzenia jakie miały miejsce wewnątrz zakonu w Drevis sprawiły że starsi inkwizytorzy jednogłośnie uznali że wszelkie zaklęcia chociaż związane albo przypominające nekromancje, muszą zostać usunięte z archiwów aż do czasu przebadania ich i przeredagowania...

Tym razem nawet Laurie wyglądała na zaskoczoną reakcją kobiety. A to nie zdarzało jej się często.

Nadiana zaś westchnęła, opuszczając głowę.

-To co teraz usłyszycie, nie może dotrzeć do uszu osób postronnych, a zdradzam wam tą tajemnicę tylko dla dobra śledztwa i naszej współpracy w sprawie poszukiwania zabójcy naszych braci.-
zmęczonymi oczami spojrzała na Tsuki i jej towarzyszy.- Okazało się że ktoś, kogo nazywaliśmy tutaj Lordem Inkwizytorem, był w istocie zdrajcą...

I westchnęła. Czemu ta odpowiedź, chociaż nie spodziewana, nie zdziwiła jej nawet odrobinę.

-Czyli może być więcej zdrajców w zakonie? To niesamowicie wspaniałe...-

Sarkazm wprost spłynął strumieniem z tych słów.

-Nie, już nie...-
odpowiedziała cicho kobieta.- Nie zmienia to jednak faktu że zdrajca Ezekiel miał dostęp do większości zwojów, i dzięki swoim nekromantycznym talentom, zaklął część z nich tak żeby ich działanie tylko pozornie przynosiło pomoc tym którzy ich używają. Wskrzeszenia zaczęły tworzyć nieumarłych, rozmowy ze zmarłymi przyzywały zjawy a błogosławieństwa bezcześciły groby... Dlatego też wybaczcie, ale nie mogę pozwolić wam na użycie w tym mieście zaklęć, mogących rzucić na was chociażby cień podejrzenia.

-Paranoja...-
mruknął Heishiro a Nadiana obróciła się gwałtownie w jego stronę.

-Tak!-
powiedziała a jej oczy zalśniły szczerym bólem.- Paranoja. Konieczna, gdyż jak się okazało, zgnilizna sięgnęła po pozornie najlepszego z nas...

Jakby zmęczona, Wielebna opadła na pobliską ławkę.

Cóż, przyjęła nieoficjalne zaproszenie i sama klapnęła sobie naprzeciw.

-Czyli mamy mordercę, nietuzinkowego w dodatku, który ma specyficzny styl zostawiania ofiar. I w sumie nie wiemy nic więcej, a jest zbyt wiele osób w zakonie by śledzić wszystkich i zaczekać na kolejny atak.-


I w tym momencie jej mózg, w 99% zajęty przez umiejętności walki, miał zbyt mało pamięci by wykonać potrzebny tok myślenia i znaleźć sposób na kontynuowanie misji. Pech.

Zamiast mózgu Tsuki zaś, odezwała się Laurie.

-A co z... mniej oficjalnymi metodami?

-Słucham?-
Nadiana podniosła głowę i ponuro spojrzała na kapłankę.

-Powiedzmy że znałabym człowieka który zna człowieka, który mógłby nam pomóc... Problem polega na tym, że w świetle ostatnich wydarzeń, jakiś wariat z inkwizytorskimi uprawnieniami mógłby nas spalić na stosie za samo pomyślenie o jego pomocy...


Zamrugała.

-Wtedy powiedziałabym, że jako Inkwizytorka posiadająca Czarną Odznakę oraz polecenie z samej góry Inkwizycji, mam prawo sięgnąć po środki jakie będą potrzebne do rozwiązania sprawy ataku na członków zakonu?-


I znów zamrugała.

-Jakby nie patrzeć, zawsze można go po prostu zatrudnić i wtedy sprawa musiałaby iść na ręce Sama-Wiesz-Kogo.-


Mrugnęła lekko do Laurie. W czasie jednej z pijanych nocy ustaliły, że nie będą zwracać się do Sam-Wiesz-Kogo po imieniu czy tytule, ale właśnie zwrotem "Sam-Wiesz-Kto". To było na całkowitym braku trzeźwości, ale było zabawne w opinii Tsuki. Albo po prostu była na tyle dziwna, że ją to bawiło?

-Niekoniecznie...-
mruknęła Laurie, uśmiechając się mimowolnie.- Prędzej do Dziadka, co nie zmienia faktu że pewnie tak czy siak byłoby z tym trochę formalności ale cała sprawa rozeszłaby się po kościach...

Nadiana niepewnie spojrzała to na Tsuki, to na jej towarzyszkę a na końcu na Heishiro, który już dawno przywykł do faktu nie nadążania za tokiem rozumowania swojej pani oraz jej bliskiej przyjaciółki.

W ostateczności wielebna odchrząknęła.

-Em.. Cóż, w takim wypadku podejmijcie wszelkie niezbędne kroki. Jeśli będzie to konieczne, otrzymacie też dostęp do ciała...


-Chyba raczej ciał.-
zauważył Heishiro, na co kobieta pokręciła głową.

-Na chwilę obecną w kostnicy, chronione czarami przed rozkładem, jest tylko ciało Lisy, szpitalniczki a za razem ostatniej ofiary... Pozostałe ciała zostały wydane rodzinom zabitych.


Laurie westchnęła.

-Mieli prawo zająć się ich pochówkiem...

-Co nie zmienia faktu, że za późno na zbadanie ich. Trudno.-

Wzruszyła ramionami.

-Zbadamy wpierw ciało Lisy, następnie udamy się do twojego znajomego.-

Prosty plan który, miejmy nadzieję, zadziała.

Wielebna skinęła głową i wstał, strzepując jakieś niewidzialne pyłki z kolan szaty.

-Oczywiście. Kostnica znajduje się na dole. Jeśli zechcecie, mogę wysłać z wami moją akolitkę żeby zaprowadziła was na miejsce i wyjaśniła naszemu opiekunowi zmarłych jak bardzo ważne jest wasze zadanie.-
uśmiechnęła się niepewnie.- Ojciec Pavak to członek kościoła Vee-Jass, bogini śmierci. Jest dość ortodoksyjny jeśli chodzi o sprawy związane z doczesnymi szczątkami zmarłych. Zarządza także Domem Umarłych, który szczęśliwie znajduje się tutaj, jako część naszej świątyni.

W czasie swoich podróży Tsuki słyszała o wielu bóstwach spokojnej śmierci. Niemal za każdym razem ludzie darzyli ich po równo szacunkiem oraz dystansem, wywoływanym dość ponurą naturą ich obowiązków.

Skinęła głową.

-Pomoc ze strony twojej akolitki będzie jak najbardziej doceniona.-


Nie będzie musiała sama tłumaczyć przez kilka długich chwil tego jak ważne jest zbadanie zwłok przez nią i Laurie.

-Obiecuję, że znajdziemy tego parszywca atakującego członków zakonu.-

Wielebna westchnęła tylko i przebiegła dłonią po ołtarzu.

-Powodzenia.- powiedziała cicho, po raz kolejny zerkając na podobiznę Cuthberta na witrażu.- Oby wam się udało...
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 23-09-2013, 13:49   #197
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Jęcząc w duchu i rozpryskując wodę Petru podbiegł do Lu’cci. Przenikliwe zmęczenie cięło go do kości, niedawny strach o dziewczynę mieszał się w nim z ulgą, cuda które ujrzał sprawiały że kręciło mu się w głowie. Gdy stanął przy niej serce łomotało mu w piersi. Rozejrzał się błyskawicznie na wszystkie strony, ale nie wydawało się by jakieś drapieżne zające czyhały na dziewczynę. Albo ośmiornice.
- Lu’ccia… - zaczął i bezradnie potrząsnął głową. Zaraz jednak uśmiechnął się, rozbrojony jej radością.
- Pięknie, ale nie rób mi tak więcej! Bałem się o ciebie! - jęknął, mimo tego że przy odrobinie szczęścia Lu’ccia już niedługo będzie bezpieczna w Skuld.

Pociągnął ją lekko, żartobliwie, za kosmyk włosów po czym spokojniej spojrzał wokoło… z mieczem w garści dla wszelkiej pewności. Ciężkie ostrze pokrywały krople wody gdy obracał się i po raz pierwszy dopuścił do świadomości obecność tak wielkiej ilości wody. Podobieństwo do kotliny Nemertes, jej dziedziny, w której Strażnicy Plugastwa śmiertelnie go zranili, nasunęło mu się od razu. Przyklęknął na kolano i zanurzył dłoń w wodzie, tak czystej i przejrzystej… Gdyby Palenque można było przenieść w to miejsce…

Zaraz jednak zreflektował się; przypomniały mu się słowa M’kolla o tym że nie jest to miejsce bezpieczne. Tak jak Palenquiańczycy zmagali się ze swoimi wrogami i zagrożeniami, tu również najpewniej trzeba by walczyć...

Możliwe że i ich - Petru, M’kolla, Lu’ccię, Cetha, Rulfa i Austa - i Wichra - będzie to czekało. Tropiciel wzruszył w duchu ramionami. Jeśli Ojciec Słońce go prowadził, cóż mogło go przestraszyć?
- Tylko znikająca Lu’ccia - mruknął, spoglądając z uśmiechem na dziewczynę a jego oczy śmiały się do niej. I tylko gdzieś głęboko w duszy czuł ból że jego przyjaciele z Palenque nie ujrzą tej ogromnej obfitości wody, czy wspaniałego lasu na który zagapił się wcześniej.
- Ceth, czy bezpiecznie będzie spróbować … eeee … wyczuć tutaj magię? - zapytał naraz.

Druid sapnął i wszedł do kotliny, również szczerze zaskoczony jej niemal baśniowym blaskiem.
- Wolałbym nie próbować… - mruknął, nie przejmując się faktem brodzenia po kolana w wodzie. - Bardzo możliwe że mógłbym zostać w jakiś sposób porażony gdyby aura magiczna tego miejsca okazała się równie potężna co śmiem przypuszczać...

- Rozbijamy tu obóz? - zapytał bez ogródek Aust który wszedł do środka wraz z resztą grupy.

M'koll rozejrzał się dookoła, uśmiechając lekko.
- Szczerze mówiąc sam nie wiem... Na pewno jest tu bezpieczniej niż w dolinie, czy chociażby na bagnach, nie zmienia to jednak faktu że tutaj też mieszkają dość... dziwaczne stwory?

- Na przykład? - zagadnęła Lu'ccia która wyjęła z torby na biodrze swoje pupila. Żółw czknął, wypluwając z siebie mały ozorek ognia.

Tropiciel zaś wzruszył ramionami.
- Kiedy byliśmy tu ostatnim razem, Lar'ek, jeden z naszych został dotkliwie zraniony przez małą, rogatą jaszczurkę którą chciał upolować na obiad...

Rulf parsknął, oglądając się na jednego z dwóch synów Pelora.
- Jaszczurkę?! Jak?
- Próbował wyciągnąć ją z nory, ale w środku siedziały jeszcze cztery podobne... Nie wiem jak to się stało, ale usłyszałem tylko głośny trzask a następnie La'rek padł na ziemię, drgając w konwulsjach a włosy stały mu dęba, strzelając iskrami...

Wicher zaś, z typową dla siebie ignorancją, zaczął hasać po zatoczce, rozchlapując dookoła lśniącą wodę.

- Więc wychodzimy z wody. Jeśli mamy się na coś natknąć to wolę mieć pod stopami solidną skałę, a nie brodzić po kolana i zastanawiać się kiedy stracę nogę i to nie dostrzegając co mi ją odgryza. Wiecie, takie przyzwyczajenie - Petru nie tracił czujności, ale pozwolił sobie na drobny żart. Obejrzał się na przyjaciela.
- Prowadź dalej. Mówiłem serio, jeśli mamy walczyć to na suchym - dodał najzupełniej poważnie.



Uzupełnili zapas wody w manierkach i bukłakach i ruszyli dalej. Ani o chwilę za późno, jak się okazało, bowiem coś chlupnęło u podnóża wodospadu, raz, drugi, trzeci … dziesiąty. Utkane z wody istoty burzyły toń na oczach zaskoczonych Palenquiańczyków i Skuldyjczyków.



Wyglądało na to że spłynęły albo zeskoczyły z wysokości; teraz zaś pomknęły w górę wodospadu, jakby grawitacja nie miała na nie wpływu. Parę jednak zostało i zwróciło się ku drużynie. Petru miał wrażenie że przypatrują się ludziom jadowitym wzrokiem.
- Znikamy stąd - wymamrotał. Drużyna zaczęła się wycofywać, prowadzona przez M’kolla. Istoty podążyły za nimi, gładko i bez widocznego wysiłku, jakby ślizgając się po wodzie. Jak zwykle Petru został z tyłu z mieczem w dłoniach a zagrożenie sprawiało że czerwień zaczęła wypełzać z jego umysłu i przesłaniać mu świat. Dwie istoty chlupnęły w wodę i zniknęły mu z pola widzenia. Coś pochwyciło go za kostkę ale zaraz puściło, jeszcze zanim zdążył dźgnąć mieczem. Usłyszał krzyk Cetha, chyba bardziej zaskoczonego niż przestraszonego czy kontuzjowanego.

Wściekły warkot rozległ się w gardle Petru, a istoty nagle zatrzymały się. Tropiciel spojrzał na nagle nabierającą temperatury rękojeść miecza i dostrzegł że jego dłonie otaczają płomienie.



Prędko “ugasił” jedną, trzymającą broń, drugą zaś wymierzył w prześladowców. Wodnym istotom widok ewidentnie się nie podobał, dostrzegał gniew w ich ruchach. Miał to gdzieś, jak długo trzymały się z daleka.

Wydostali się na bezpieczną, twardą skałę i zostawili za sobą przezroczystych cudaków, ale na wszelki wypadek Petru popędził towarzyszy dalej, mimo zapadającego zmierzchu i ogarniającego ich zmęczenia. M’koll prowadził.



I właśnie M’koll ucierpiał jako pierwszy. Skrząca się, wielokolorowa chmura wychynęła nagle z boku i ogarnęła go, choć szarpnął się w panice i próbował uskoczyć. Krzyk towarzyszy nawet nie zdążył rozbrzmieć na dobre gdy zwiadowca zniknął wśród magicznych rozbłysków.



Zaraz wychynął, a raczej jego ciało, bezładnie leżące na trawie niczym tłumok ze skóry i materiału. Petru i Rulf podbiegli jako piersi i obrócili go na plecy. I zamarli w osłupieniu. Zamiast na twarz męża u szczytu sił wpatrywali się w pomarszczone, pokryte wątrobianymi plamami oblicze. Ciało M’kolla w jednej chwili zamieniło się w ciało starca.
- Pooomóż… cie… miiii…! - wychrypiał, wpatrując się w nich z przerażeniem wodnistymi, mętnymi oczyma.
- O kurwa... - wystękał Aust, a Petru pokiwał głową, z równym przerażeniem przypatrując się przyjacielowi.
- Zabierajmy go stąd! - wrzasnął druid, wskazując na ścianę lasu. Przedzierały się przez niego kolejne “chmury”, a Petru szczęka opadła na widok tego jak stuletnie drzewa w jednej chwili zmieniają się w ledwo odrosłe od ziemi choinki, by w drugiej łamać się ze starości.
- Rulf, podnosimy go! - krzyknął, widząc kątem oka że jeden z obłoków zmierza prosto na nich.

Zarzucili sobie na karki cienkie niczym patyki ramiona M’kolla i pognali tak szybko za resztą jak tylko się odważyli przy jego stanie. O włos, o grubość ubrania umknęli przed chmurą i Petru otworzył usta by podziękować Pelorowi za jego opiekę, gdy palące jak ogień palce wbiły mu się w trzewia i pierś. Wygiął się i wrzasnął, a litościwa ciemność ogarnęła go i zgasiła ból wraz ze świadomością...



- Petru… Petru!!! Żyjesz?! Powiedz coś!!! - jakiś natarczywy dotyk wyrwał go z niebytu i mieszaniec jęknął. Nemertes … albo Lu’ccia. Tak, to była Lu’ciia. Teraz sobie przypomniał.

Nie czuł żadnego zmęczenia czy bólu, miał tylko tylko wrażenie jakby ktoś rozerwał go na drobniutkie jak ziarna piasku kawałki i na powrót złączył. Otworzył oczy. Znajdował się na trawie, pod gwiazdami, a wokoło tłoczyli się przyjaciele.
- Gdzie ja jestem?! - szepnął. - Co się stało?!
I dlaczego, na demony, leżał nagi jak go Pelor stworzył??!!

Wszyscy wpatrywali się w Petru, a konkretnie miejsce z grubsza pomiędzy pasem, a kolanami. Petru zarumienił się i spróbował zakryć rękami. Trudno było.
- No co, każdemu może się skurczyć na zimnie - wymamrotał speszony, całkowicie opacznie interpretując osłupienie towarzyszy. Pospiesznie sięgnął po podawane odzienie. Przypomniał sobie gdzie się znajdowali i trwożnie spojrzał ku krawędzi lasu. Akurat “chmurki” chyba wzięły na wstrzymanie.
- Tego, no, wiedziałeś że jak byłeś mały to miałeś ogonek? - Aust mówił powoli, jakby ciągle jeszcze nie doszedł do siebie po ostatnich widokach.
- Co??!! - Petru odruchowo sięgnął do gołego zadu, konkretnie miejsca gdzie kość ogonowa się kończyła … czy powinna kończyć.
- Naprawdę, miałeś ogonek, jak jaszczurka - powiedziała Lu’ccia i zachichotała nagle - Malutki, tak samo jak wszystko inne. Wszystko - kpiąco uniosła brwi raz i drugi.
- Zbieramy się - rozkazał czerwony jak burak tropiciel - Natychmiast!
- A jaką miałeś różowiutką, delikatną skórkę … Petru, byłeś rozkosznym bobasem!
- Lu’ccia, zam… ucisz się, do cholery!
- Czy wspominałam jakiego małego miałeś, tego, no…
- Zamknij się!!!

Okazało się że gdy z Rulfem próbował przenieść postarzałego o dziesięciolecia M’kolla w jakieś bezpieczniejsze miejsce, jeden z pomniejszych rozbłysków objął go o włos mijając towarzyszy. Upadł, w ciągu sekund również zmieniając się o upływ dekad … ale w jego przypadku czas w przeciwną stronę pomknął! Towarzysze wyciągnęli go spomiędzy fałd nagle zdecydowanie zbyt obszernego pancerza, by to delikatnie określić. Zresztą co tu dużo ukrywać - Petru przemienił się w niemowlaka i to wcale nie z tych większych… Mógł sobie tylko wyobrazić dyskusję jaka się rozpętała nad nim i postarzałym M’kollem. Koniec końców towarzysze postanowili zaryzykować wystawienie ich po raz kolejny na działanie świetlistych chmur...

I okazało się to strzałem w dziesiątkę, choć długo trwało nim i M’koll i Petru wrócili do swego zwykłego wieku … i mieszaniec nie był do końca pewien czy jego przyjaciel aby wygląda w pełni na swoje lata, po tym jak większy od innych obłok ogarnął ich i pozostawił powtórnie odmienionych. A M’koll przez długą chwilę nie mógł wrócić do siebie, raz po raz przeżywając horror przemiany w bezsilnego inwalidę...



Po tym chyba już nic nie było w stanie ich zadziwić. Nawet lśniące zjawy zwierząt przebiegające im drogę, na widok których Wicher aż drżał jakby miał zamiar rzucić się za nimi w pogoń.



Wilk wyraźnie wyczuwał pokrewieństwo, nawet mimo tego że one utkane były ze światła, zaś on sam w solidne ciało był obleczony. Towarzysz druida czy nie, chyba w tym momencie tęsknił za rodzimym planem i Petru jedynie mógł się domyślać jak to miejsce wyglądało. W takich właśnie chwilach zdawał sobie sprawę z tego jak UBOGIE jest jego życie tu, w Naz’Raghul, jak bardzo skrępowane realiami czy kaprysem bogów. Ale, tak jak powiedział M’kollowi - ich życie też było dobre.

Wzruszył ramionami przyglądając się uspokajającemu się z wolna wilkowi. A może jednak kiedyś będzie miał okazję sprawdzić jak wygląda miejsce pochodzenia Wichra?



Tak samo nie zdziwił go jakiś pokrętny tunel czy też korytarz w którym prawa grawitacji oszalały i ciążenie co krok to w inną stronę ściągało nieuważnych. Doszło do tego że Wicher i Petru pazurami, a pozostali sztyletami i paznokciami wpijali się w skałę, by ciągnące co chwila w odmiennym kierunku siły nie oderwały ich od ściany i nie rozkwasiły na następnej. Rulf Lu’ccię raz uratował, gdy mimo tego że kolanami i ramionami ściskała wilka nie dała rady się utrzymać.

- A ty dokąd?! - Petru o mało nie udusił Cetha gdy capnął go z całej siły za kołnierz … ale że jednocześnie eap Craith ciążył tropicielowi kamieniem, nogi przedziwnie wykręcała mu grawitacja, a sam wisiał wczepiony czubkami pazurów w litą skałę, i że druida ściągało w kierunku jakiejś ziejącej w stropie jamy, to w ostatecznym rozrachunku staruszek chyba nie miał mu tego za złe gdy już odzyskał oddech i w miarę normalne kolory na twarzy.

Tak samo jak wtedy gdy wokół drużyny pojawiły się wielkie jak ramię dorosłego męża ważki, niskim buczeniem napełniając powietrze, aż drżenie dochodziło do kości i zębów. Poirytowany Aust machnął wtedy klingą, nim Ceth zdołał wykrzyknąć ostrzeżenie. Ostrze przeszło przez skrzydła jak przez masło i ważka rąbnęła o ziemię z hukiem, jakby wielocetnarowa skała zwaliła się w przepaść. Wstrząs zbił drużynę z nóg, jedynie Wicher ustał, choć Lu’ccia zsunęła się z jego grzbietu z krzykiem. Odcięte, rzekomo delikatne skrzydełka świsnęły w powietrzu niczym rozpędzone, wirujące piły tarczowe; jedno przecięło pień drzewa które runęło z trzaskiem. Wszyscy z niedowierzaniem wgapili się w głęboki lej jaki ciało ważki wyryło w ziemi.
- Następnym razem uważaj ku czemu wymachujesz! - M’koll wydarł się na Austa ale Ceth już gonił gromadę naprzód, tym bardziej że następne ważki kręciły się wokół nich...

Przez ten cały czas Petru czuł zadziwiające dreszcze i napór - zarówno na ciało, jak i na umysł. Zgadywał że to magiczne energie tak oddziaływały na niego, zresztą Ceth i Lu’ccia również rozglądali się od czasu do czasu albo wręcz drżeli. Wolał nie myśleć jak takie wystawienie na magię może podziałać na dłuższą metę. W skrytości ducha przyznawał jednak że jakie by to działanie nie było, to podobało mu się wrażenie, jakby ognia wlewającego mu się w żyły.

Na domiar wszystkiego, spokoju jego ducha nie poprawiały kpiące uśmiechy jakimi szczodrze obdarzała go Lu’ccia. I równie częste spojrzenia rzucane na okolice … powiedzmy, jego kości ogonowej. Albo z drugiej strony.

Za grosz nie było w niej powagi … co sprawiało że trudno mu było nie chichotać ilekroć na nią spojrzał. Tymczasem jednak głucha noc zapadła i był już najwyższy czas znaleźć bezpieczne miejsce na spoczynek.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 25-09-2013, 02:25   #198
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Alzur Stormwind


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=FVPKbWzEwNs&list=PL8FFD806EB853F327[/MEDIA]


Port żył jednak własnym życiem.

Dokerzy doglądali statków lub zmuszali kapitanów do opłat portowych. Tragarze i inny niewykwalifikowany personel do roboty ficzynej uwijał się jak w ukropie, nosząc we wszystkie strony skrzynki, worki, klatki z mniej lub bardziej egzotycznymi zwierzętami, a raz Alzur musiał nawet cofnąć się szybko o kilka kroków kiedy jedna z barek opuściła swój trap a poganiacze przepuścili przez nabrzeże stado owiec, kierując je w stronę Aleji Rzeźniczej.

Każde miasto miało takie miejsce, gdzie świeżo sprowadzone zwierzęta spotykały ostry nóż a potem haki w lokalnych chłodniach.

W dzielnicy portowej było też mnóstwo innej hałastry.

Skelpikarze, opychający swoje towary niezorientowanym przybyszom, kurewki kuszące wygłodniałych marynarzy swoimi wątpliwymi wdziękami oraz przeróżnego sortu oszuści, proponujący przyjezdnym różnego rodzaju gry, od kart zaczynając a na grze w „Trzy Łupiny i Groszek” kończąc.

O dziwo, tej ostatniej gry wszyscy, co rozsądniejsi ludzie unikali jak ognia, świadomi magicznych tendencji zielonej kulki do całkowitego znikania.

Były też rzecz jasna statki, oraz ich załogi.

Bo w Lantis cumowało dosłownie wszystko. Jeden z największych portów morskich w Wordis przyjmował u siebie za równo niewielkie, rybackie łupiny, na których to podstarzali poławiacze zarabiali na chleb, jak i ogromne galeony towarowe oraz dość egzotyczne, krasnoludzkie parowce jeżące się działami z obu burt, dzioba oraz zenzy.

Ludzie na nich pływający również wydawali się przedstawiać przekrój wszelkich możliwych indywiduów spotykanych na morzu.

Od młodych, marzących o przygodach żółtodziobów po wypalonych przez słońce, czas oraz rum weteranów żeglarskiego rzemiosła. Wszyscy przelewali się przez port niczym swoista rzeka, szukając za równo sposób na zarobienie odrobiny gorsza jak i miejsc gdzie pieniądze mogli przepuścić przed następnym wypłynieciem w długi, często niebezpieczny resj.

Bo żeglarze w większości żyli chwilą.

Idąc pomiędzy nimi i szukając doku numer trzynaście, Alzur czuł się niemal niewidoczny, co z jego wyglądem było zjawiskiem dość nieczęstym.

Mimo to, co jakiś czas do jego uszu docierały komentarze na temat jego skromnej osoby.

-Cholera, widziałeś te oczy… ? Jak pieprzone ogniki…

-Stary, musimy przestać pić. Zaczynam widzieć niebieskich ludzi.

-Widziałeś jak się obładował żelastwem? Mówię ci, najemnik jak nic.

-Dziewczyny, patrzcie na tego… Jemu to i za platyniaka bym nie dała


Na szczęście na komentarzach się kończyło.

Lantis było w końcu wielkim miastem, a w wielkich miastach panowała zupełnie inna mentalność niż we wsiach, osadach i miasteczkach. Prawdziwe, duże miasta zawsze przyciągały do siebie życiowych wykolejeńców, nieudaczników i niedostosowanych do społeczeństwa dziwaków, będących dla żyjących w miejskich murach tubylców źródłami niskiej rozrywki, niż faktycznymi problemami.

W końcu, po co było bić kogokolwiek za kolor skóry lub dziwny akcent, skoro istnieje duże prawdopodobieństwo, że swoim zachowaniem zaraz ściągnie na siebie uwagę straży, lub co jeszcze bardziej możliwe, zrobi sobie krzywdę.

Dlatego też Alzur bez szczególnych problemów przedarł się przez niemal sześć przecznic dzielnicy portowej, zanim jego oczom ukazała się brama z XIII krzywo wymalowanym na drewnianej tabliczce.

Otoczony kamiennym murem, sporych rozmiarów dok wyraźnie odcinał się od reszty dzielnicy.

Dwóch pilnujących bramy strażników zmarszczyło brwi na widok Stormwinda, ale przepuścili go, odprowadzając ciekawskimi spojrzeniami.

Wyższy spojrzał po chwili na towarzysza.

-Co to za jeden?

-Nie wiem. Nie wygląda mi ani na kasiastego kupca, ani na żadnego bossa z półświatka…

-Lepiej dla niego żeby widział, czego tam szuka
.- ocenił pierwszy, ostatni raz oglądając się za dziwnym przechodniem.

Alzur zaś szedł dalej.

Krążąc pomiędzy wystawnymi galerami, fregatami bojowymi oraz dużymi okrętami handlowymi, trafił w końcu na lekko wygięty dok naprawczy, przy którym to zacumowany stał dość okazałych rozmiarów galeon nie pierwszej młodości.

Na obłażącej z farby burcie dało się odczytać napis „Mor ki Miec ”.

Stojący przy trapie osiłek łypnął nieprzyjaźnie na genasiego, lustrując go od stóp do głów bacznym spojrzeniem.




-Czego tu szukasz, przybłędo?- warknął w końcu.

Jego głos idealnie pasował do zaniedbanego wyglądu oraz sponiewieranego pancerza. Co więcej, mężczyzna nie miał przy sobie żadnej widocznej broni, co dla ciut obeznanego w świecie wojownika, zawsze było sygnałem do podwojonej czujności.

Delikatne mrowienie na karku zasugerowało Alzurowi, że mimo pozornie pustego pomostu na którym stali, wraz z gburowatym mężczyzną nie byli sami.


Jean Battiste Le Courbeu


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=LtDMBtjyq9A[/MEDIA]


Jean czuł się niepewnie.

Biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znalazł, było to raczej oczywiste. Mało kiedy zmuszony był do udawania milczącego statysty. Nigdy jeszcze nie siedział w milczeniu, pozwalając innym załatwiać za siebie istotne sprawy. Ba! Do tej pory to właśnie on był tym załatwiającym!

Dlatego też, siedząc pomiędzy Ogarem i Jaśkiem, czuł się niczym mały, a nawet bardzo mały, dodatek do swoich postawnych towarzyszy.

Chal-Chennet zachowywał się, i pewnie czuł, jak ryba w wodzie w czasie wstępnych rozmów z siedzącą przy stole szóstką zabijaków. Wszyscy, co do jednego, mieli przy sobie broń, nosili długie włosy oraz mniej lub bardziej widoczne ślady po awanturniczym życiu.

Twarze dwóch najstarszych wiekiem oraz doświadczeniem zdobiły brody. Pozostali natomiast, z większym lub mniejszym powodzeniem, także próbowali wychodować na policzkach zarost. Szczególnie komicznie wyglądało to w przypadku złotowłosego młodzika w niebieskiej tunice, u którego szczecina zbierała się małymi kępami wzdłuż linii szczęki, co sprawiało wrażenie, że na twarzy zdechła mu rodzina polnych myszek.

Najbardziej zarośnięty z grupy, brązowowłosy gigant o szerokich barkach, sapnął i odstawił opróżniony kufel, wodząc wzrokiem pomiędzy Chennetem a Jaśkiem.

Pocieszająco dla Jeana, Jaś wciąż był od typa większy.

-Więc chcecie nas wynająć?- burknął w końcu brodacz, któremu alkohol wydawał się przyśpieszać procesy myślowej. Miał akcent charakterystyczny dla północnego Conlimote.

Chennet uśmiechnął się tak, jak tylko on potrafił.

-Och nie.- pokręcił głową i dłonią wskazała na siedzącego obok gnoma.- To szanowany pan Grippeminaud chce wynająć ciebie i twoich towarzyszy za godziwy grosz.

-Grosz?
- mruknął powiętpiewająco mężczyzna, któremu już fałszywe nazwisko Jeana wydawało się naciągane.

Ogar spokojnie upił łyk wina.

-Mój pracodawca ma już co prawda obstawę, ale ze względu na niezwykły zbieg okoliczności jaki miał miejsce w okolicy, przydałoby mu się sześć dodatkowych mieczy do pomocy…

-Siedem.

-Słucham?

-Siedem mieczy.-
poprawił go góral, znów nalewając sobie piwo do kubka.- Nasz szef ma od targów mnie. Nie lubi zaprzątać sobie głowy czymś po za walką i wydawaniem złota na przyjemności.

-A gdzie wasz przywódca jest teraz?-
zapytał ostrożnie Jean, poinstruowany żeby odzywać się możliwie nieczęsto.

Brodacz zaś uśmiechnął się.

-Na górze.- odparł, w chwili gdy po schodach zbiegły dwie ciut poczochrane i rozchichotane pannice z żółtymi wstążkami przepasującymi talie ich dość skąpych sukienek.- Wydaje swoje złoto na przyjemności.

Chennet uśmiechnął się lekko.

-Ponegocjujmy.- rzekł, powoli odstawiając kielich z winem na blat.


***


Opuszczając karczmę z polecenia Ogara, Jean czuł się jak piąte koło u wozu.

Prawda, była to część planu według którego opuszczenie negocjacji przez gnoma miało zasugerować ewentualnym najmitom że coś tak przyziemnego jak pieniądze niezbyt go obchodzi, ale to głupie uczucie i tak zostawało.

W progu obrócił głowę i spojrzał na czekającą obok Claviss.

-Gdzie panna Seravine?- zapytał, już na wstępie czując niepokój.

-Poszła na zwiad.- bruknęła tropicielka, równie niezadowolona z marginalizacji jej roli co gnom.- Powiedziała że mam pilnować tyłu i w razie czego mam zagwizdać jak kanarek… Phi! Jakby ona potrafiła rozpoznać kanarka!

Jean nie słuchał już jednak marudzeń swojej opłaconej podwładnej, zobaczywszy zwiewną postać złodziejki wyłaniającą się z zaułka pomiędzy warsztatem miejscowego kowala a lokalną apetką. Nie marnując czasu, szpieg podszedł szybko do dziewczyny, upewniając się że nikt go nie obserwuje.

W cieniu pomiędzy dwoma zaułkami spojrzał wyczekująco na kochankę.

-No i?

-Minimalnie jest ich tuzin
.- mruknęła Seravine, wyjmując z kieszeni małe, blaszane pudełko i wyciągając zeń małą cygaretkę skręconą z jedneo liścia tytoniu.- Ale coś czuję, że jednak więcej. Nie wyglądają jakby spodziewali się ataku, ale wartownicy są dość czujni jak na zwykłe obozowisko a reszta krąży pomiędzy ogniskiem a wnętrzem starego młyna.

-Ilu jest wartowników?

-Czterech.-
odparła złodziejka, wypuszczając z ust chmurkę dymu.- Powóz zaś jest do połowy wprowadzony do częściowo zawalonej szopy dobudowanej do całego budynku. Nie jest to jednak obozowisko idealne. Wejście tam to nie problem, chociaż będzie wymagało sporo zręczności…

-Albo odpowiedniego wsparcia
.- mruknął gnom, podkręcając wąs.- Dookoła są jakieś budynki?

-Tak. Nieużywany magazyn i stary dom piekarza. Z drugiej strony zaś, rzeka.

-Głęboka?

-Niezbyt. Do tego brzeg to istne chaszcze a nurt jest bardziej ospały niż ty po naszych figlach
.

Jean zmarszczył brwi i nie skomentował małej szpilki ze strony kochanicy. Przypomniał też sobie, dlaczego spanie z tą samą kobietą więcej niż jeden raz zawsze niosło ze sobą jakieś mankamenty. Niemal za każdym razem pojawiały się uwagi na temat chrapania, zasypiania zaraz po albo rozpychania się w łóżku, które w czasie pierwszej nocy były zwykle niezbyt istotne przy ekstazie pierwszego zbliżenia.

Teraz szpieg mógł tylko westchnąć i przewrócić oczami.

-Teraz wywlekanie tego nie jest chyba najistotniejszym problemem, co?

-Zobaczymy, jeśli następnym razem znów się to powtórzy
.- stwierdziła z pewnym zadowoleniem Seravine i obróciła głowę, by unieść z pewnym zaskoczeniem brew i wyjrzeć z cienia zaułka.- A niech mnie…

-Co?
- zainteresował się Jean.- Co się dzieje?

-Nie wiem ile przyjdzie ci za nich zapłacić, Kocie, ale mam dziwne wrażenie, że sporo…


Le Courbeu z pewnym niepokojem wyjrzał z zaułka i westnął.

Bo oto przez ulicę kroczył jego mały, prywatny oddział, przy którym dotychczasowe bieganie z kilkoma złodziejaszkami mogło być uznane za dziecinne zabawy znudzonych mieszczuchów. I pomimo niesionej przez najemników broni, ich pancerzy i bezwiednie utrzymywanej formacji, największe wrażenie wciąż robił ich idący pomiędzy Ogarem oraz Jasiem przywódca.

Wyższy, ale i szczuplejszy od Jasia kroczył z tą tym określonym, ciut niepokojącym rodzajem pewności siebie, sugerującym, że owa osoba jest w stanie poradzić sobie z każdym problemem w jeden i ten sam sposób. Ostrzem swojego miecza.




Jego oczy zaś były podobne do oczu Ogara.

Tylko, że bardziej.

Chennet był wściekłym psem, ale temperowanym przez swojego pana, Leonarda, i posłuszny jego rozkazom, co do joty. Idący w stronę Jeana złotowłosy wielkolud natomiast wydawał się być najemnikiem nie tylko z krwi i kości, ale także z duszy i przekonań.

Seravine nachyliła się lekko do gnoma kiedy cała banda ruszyła w ich kierunku z Claviss trzymającą się ciut z boku.

-Cholera, ty to masz szczęście…

-Czemu… ?

-Wychodzi na to że wynająłeś sobie bandę rębaczy pod wodzą Baledorczyka
.

W tej samej chwili ogar przyśpieszył i wyprzedził prowadzoną grupę o kilka metrów, by wymienić parę słów ze swoim oficjalnym zwierzchnikiem.

-Ten duży nazywa się Egil Thejn. Zgodził się na układ czterystu złotych Argentów za samą ich obecność i gotowość do walki albo osiemset złociszy, jeśli faktycznie będą musieli przelać krew…

-Biedny Horacy
…- westchnął Jean.- Biedaczyna dostanie pewnie zawału.

Ale pomimo wszystko, gnom dziarsko poprawił kapelusz i podszedł do wielkoluda by następnie zadrzeć głowę i lekko unieść rondo swojego nakrycia głowy.

-Witam, panie Thejn.

-Gnom.-
ocenił Egil, by po dłuższej chwili namysłu dodać.- To jak taki odchudzony, ciut weselszy dwarf

Jean nawet nie próbował wyjaśniać norsmenowi różnicy pomiędzy krasnoludami a swoją rasą, bo miałoby to mniej więcej tyle sensu, co zakładanie podków mrówce. Może byłoby i to satysfakcjonujące, ale czas i wysiłek wymagany do tego wyczynu byłby niewspółmierny do efektów.

Dlatego też Le Courbeu skinął tylko głową, wiedząc, że porównanie do krasnoluda w ustach człowieka z Baledor nie mogło być obelgą.

-Mniej więcej, panie Thejn, mniej więcej.

-Pan płaci, my walczymy
.- stwierdził wielkolud, co chyba było ostatecznym przyklepaniem umowy z jego strony.- Jaki mamy plan?

Jean uśmiechnął się niepewnie, świadom że możliwości miał sporo.


Buttal


Jednym z ciut mniej znanych faktów na temat krasnoludów, był ten, że niscy brodacze wcale nie byli absolutnie niewrażliwy na wdzięki przedstawicielek innych, humanoidalnych ras, a i krasnoludzkie kobiety nie miały nic przeciwko parterom wyższym niż metr dwadzieścia wzrostu. Stereotypem było twierdzenie, że właściwa baba dla krasnoluda powinna mieć szczecinę na szczęce, a właściwy mąż dla krasnoludzkiej panny winien mieć wzrost równy obwodowi ramion, lub jeszcze lepiej, klatki piersiowej.

Nie zmieniało to jednak faktu, że stereotyp ten był silnie zakorzeniony w krasnoludzkiej tradycji, przez co romansowanie z przedstawicielami innych ras było w niektórych otoczeniach powodem do wstydu. I o ile ciche bara-bara z niziołką, gnomką czy nawet ludzką kobietą było czymś, na co starszyzna przymykała oko, o tyle parzenie się z elfami było czymś z czym wielu krasnoludów nie mogłoby się pogodzić.

Dlatego też Buttal, po pożegnaniu się z Kamą, wymykał się spod jej drzwi niczym złodziej.

A raczej próbował wymykać, gdyż po zamknięciu drzwi, przejściu kilku metrów i założeniu kaptura na głowę, zderzył się z czymś twardym i trudnym do ruszenia, co po ogólnych oględzinach okazało się Floin.

Za plecami kapłana stał uśmiechnięty szeroko Torrga.

Kurier zamarł i przełknął ślinę.

-Ja…

-Mam nadzieję, że dziewucha pozwoliła ci podreperować siły, co?-
mruknął niezadowolony Kamol, splatając ręce na piersi.

Buttal dopiero wtedy odzyskał język w gębie.

-Ja… Skąd wiedzieliście?

-Nie trudno było cię odszukać, biorąc pod uwagę jak bardzo nie kryłeś się z tym, z kim opuszczasz karczmę.-
odparował stary krasnolud, obracając się na pięcie.- Jeśli chcesz się następnym razem gzić z elfką, postaraj się z tym tak nie obnosić… zboczeńcu!

Tak, Floin zdecydowanie był jednym z tradycyjnych krasnoludów starszej daty.

Kiedy wzrok Buttala ześlizgnął się z pleców maszerującego kapłana i padł na stojącego obok Torrgę, delikatne zakłopotanie kuriera zniknęło, ustępując miejsca chłodnej irytacji.

-Możesz mi powiedzieć, co ty wyrabiasz?- wycedził przez zęby Buttal, obserwując towarzysza wykonującego bardzo obsceniczne i jednoznaczne ruchy bioder.

Torrga zarechotał, nie przerywając pantomimy, i dał powietrzu kilka niby klapsów.

-Dobra była?- zapytał najemnik, znacząco paruszając brwiami.

Nim ślinia naniosła na język Buttala kąśliwą odpowiedź, rozsierdzony głos Floina ustawił obu do pionu.

-Ruszycie się czy nie?!- ryknął wściekły kapłan, zwracając na siebie uwagę większości przechodniów i płosząc kilka gołębich rodzin koczujących na dachach.

Buttal odchrząknął, wraz z Torrgą doganiając maszerującego w gniewie towarzysza.

-Już już…- wymamrotał uspokajająco kurier, zerkając to na jednego, to na drugiego z kamratów.- Możesz mi jednak wcześniej powiedzieć gdzie idziemy?

-Wiesz, gdybyś się nie bździł z cholerną faerii to Zhufbar mógłby ci powiedzieć to i owo osobiście. Ale że ty, poważny posłaniec, postanowiłeś pofiglować sobie ze szpiczastouchą, ja musiałem ratować twoją reputację i świecić przed pułkownikiem oczami…


Torrga wzruszył ramionami na widok pytającego spojrzenia Buttala.

Floin zaś ciągnął dalej.

-Ciesz się, że nikt cię z nią nie nakrył! Z łatką zboczeńca i elfolubnika nie zaszedłbyś zbyt daleko w żadnej znaczącej gildii, ani tym bardziej na dworze. Ciesz się że Dimzad się o tym nie dowie! Haha! Ja, w porównaniu do niego, jestem tolerancyjnym i wyrozumiałym liberałem!

-Floin…

-Co?

-Do rzeczy!

-A.
- ciut zbity z tropu kapłan bezwiednei skubnął wąs, kierując się wraz z dwójką towarzyszy ku fortowi wykutemu w zboczu góry.- Jedziemy na niższe poziomy.

-Acha.
- Buttal skinął ostrożnie głową.- A po co?

Kamol uśmiechnął się lekko, tuż za bramą dla straży skręcając na bok, do windy.

-Than Alrik Czarny Młot chcę się z tobą rozmówić.

Buttal pobladł lekko, świadom, że ponad krasnoludzkimi Thanami był już tylko król. Niemal ugięły się pod nim nogi, kiedy Torrga pocieszająco poklepał go po ramieniu.

-Mam nadzieję że zmyłeś z siebie zapach tamtej dziewuchy.- wymamrotał cicho.

Wypakowana górnikami, inżynierami i zbrojnymi winda zazgrzytała. Utrzymywana na grubym warkoczu łańcuchów, ruszyła na dół.


***


Jazda była długa. Z perspektywy Buttala zaś, wydawała się ciągnąc w nieskończoność. Jego pobratymcy wysiadali, wsiadali i przelewali się przez zakratowaną knitkę niczym mała rzeka, goniąc za swoimi sprawami na różnych poziomach, a Buttal z przyjaciółmi wciąż jechał dalej.

Koło ósmego poziomu, w windzie zostali tylko oni i mała grupa zbrojnych obleczonych w grube, płytowe pancerze.

Jedynymi dźwiękami były natomiast ich szepty oraz zgrzyt walczących z korozją szyn, po których poruszała się klatka, w której to przyszło im siedzieć.

-Podobno sytuacja na dole staje się coraz bardziej nieciekawa…

-Hala Dumy oczyszczona, gobliny kręcą się na niższych poziomach a sierżant mówił ostatnio że Than podobno zaczął ściagać już inżynierów pod ziemię, by ci wysadzili wszystkie przejścia które nie będą po wszystkim goziły zawaleniem. Jakim cudem, na wszystkich przodków, sytuacja na dole miałaby być nieciekawa?

-Nie słyszałeś? Dzisiaj wraz ze świtem przez zachodnią bramę do twierdzy wkroczyło pięć pełnych kontyngentów chłopaków z wybrzeża
.

Ten bardziej sceptyczny żołnierz zmarszczył brwi.

-Pięć tysięcy naszych?

-No!

-Tutaj?

-A niby gdzie!-
inicjator rozmowy, którego niezbyt gęsta broda nie sięgała nawet piersi pokiwał z przekonaniem głową.- Ale spokojna głowa. Teraz, z takim wsparciem, na pewno rozgromimy tych cholernych znielonoskórych.

-Mace… ?

-Tak?

-Powiedz mi, geniuszu, jakim niby sposobem mielibyśmy się tam pomieścić w pięć tysięcy skoro pięć setek ma problemy z zakwaterowaniem, a o tłoku na barykadach i posterunkach nie wspomnę?

-Em…
- młodzian zaciął się, tracąc nagle język w gębie.

Floin zaś pokręcił ponuro głową, siadając pod ścianą windy.

-Coś czuje, że ta wycieczka na dół będzie kurewsko długa.- mruknął, wyciągając spod szaty stalową fajkę.

Nie była, lecz taka też się wydawała.


***


Zsuwającą się w półmrok windę powitały odgłosy bitwy.

Buttal poderwał się ze skrzynki na której siedział i rozejrzał się dookoła, odkrywszy że powietrze oprócz hałasu, wypełnia skalny pył.

-Co do cholery… ?

Jeden z zaalarmowanych żołnierzy podbiegł do drzwi windy i uchylił je, zerkając w dół.

-Kurwa mać! Nie dobrze!

-Co się dzieje?!-
ryknął Torrga, na szybko obwiązując twarz poplamioną chustą.

Reszta poszła w jego ślady.

Zakuty w zbroję wojownik splunął i skrzywił się, próbując osłonić usta dłonią.

-Musiało dość do zawału!

-Jakto?-
Floin, kaszląc i plując zdołał w końcu ukryć pod materiałem również i nos, co w jego przypadku było nie lada wyczynem.- Sami żeście mówili, że po inżynierów dopiero posłali!

-Tak.
- burknął brodacz, ściągając z pleców topór oraz tarczę.- Ale niestety nie wszystkie trolle i ogry raczą słuchać naszej argumentacji „Nie wal młotem w tę ścianę, bo pizdnie! Wal w tamą, to pizdnie, ale mniej!”.

-Są w głównym obozie!
- krzyknął inny i ramieniem otworzył drzwi windy jakieś półtora metra na podłogą.

Buttal zaś zamarł, widząc nieokiełznany chaos mający miejsce w dużej, zapylonej sali. Chaos, gdyż inaczej nie można było określić uwijających się pomiędzy niesionymi pochodniami postaci, rozdających niezorganizowane ciosy na prawo i lewo.

-My to mamy szczęście…- burknął Torrga, obserwując przebiegającego obok czarnowłosego krasnoluda z oburęcznym toporem bojowym w dłoni.

Cała trójka odruchowo wzdrygnęła się kiedy owa broń z głośnym chrupnięciem wbiła się w biodro stojącego obok ogra, niemal oddzielając jego nogę od ciała.




Floin klepnął obu towarzyszy po ramionach.

-Cóż, wypadałoby im pomóc…- rzucił, z udawaną wesołością i zmienił podniesiony z ziemi kamień w młot bojowy.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 25-09-2013, 02:39   #199
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Gregor Eversor


Stojący przy ścianie Buźka charknął, odchrząknął i splunął na bok, poprawiając chwyt na toporze.

-Długo jeszcze?- bruknął, obserwując jak Młody klęczy przy drzwiach, manipulując dookoła framugi oraz progu cienkim, ciutkę wygiętym haczykiem.

-Jakby na to nie patrzeć, lepiej być ostrożnym włażąc do najlepiej chronionego pomieszczenia w noże podrzędnych bandytów, prawda?- odciął się stojący po drugiej stronie drzwi Duncan, nie pozwalając chłopakowi na odszczeknięcie się dłuższe niż „Yhy…” wymamrotane poprzez przygryziony język.

Sovil westchnął, stojąc naprzeciwko wejścia do pomieszczenia i ważąc w dłoni wielostrzałową kuszę wyjętą z rąk jednego z poległych bandytów.

-Młody, mógłbyć się jednak pośpieszyć, wiesz… ?

Posterunkowy w odpowiedzi wzruszył ramionami.

-Jeśli chcesz ryzykować…

-Ech, zabijasz mnie…


Stojąca ciut z boku sierżant Windrunner uśmiechnęła się lekko, słysząc przekomarzanki podwładnych. W czasie całego ataku nie zginął żaden z jej ludzi, jedynie wielkolud Sven otrzymał trafienie lagą między oczy i chwilowo kurował się na placu, dezynfekując za równo ranę jak i siebie z piersiówki pożyczonej od Buźki.

Gregor zaś westchnął, stojąc symetrycznie do swojej tymczasowej przełożonej, z tym że po drugiej stronie drzwi.

Mag wychylił się ciut do przodu, od razu zwracając na siebie uwagę kobiety.

-Naprawdę to wszystko jest konieczne… ?

-Wszystko, znaczy co?-
zainteresowała się, unosząc brew.- Ty tutaj, sześciu ludzi kłębiących się w oczekiwaniu na atak w głąb jakiejś knitki czy nasza ostrożność jako całość?

-Em…-
Eversor wzruszył ramionami.- Wszystko po kolei?

Pani oficer zaśmiała się cicho.

-Otóż wiedz, funkcjonariuszu, że nasze działania są oparte o…

Dźwięk tłuczonej szyby dobiegający zza zamkniętych drzwi sprawił że kobieta przerwała w pół zdania, by następnie spojrzeć na swoich zaskoczonych podwładnych.

-Ktoś był w środku…- szepnął Buźka.

-I ucieka!- krzyknął Sovil, odpychając ze swojej drogi Młodego.- Nie czas na pieprzenie! Wyważam!

Windrunner wyciągnęła w jego stronę dłoń.

-Idioto, nie!

Mówiąc to, półelf wziął krótki rozbieg i z całej siły kopnął w solidne drewno, utrzymywane w powietrzu przez zawiasy oraz zamek nie pierwszej młodości.

Gregor, który stał dość blisko drzwi, które to z łoskotem wpadły do wnętrza obleganej przez nich knitki, niemal przeskoczył ponad wciąż zdezorientowanym Buźką i zajrzał do środka pomieszczenia.

Wtedy też stało się… TO.

Mag znacznie później był w stanie określić, co w pomieszczeniu zdażyło się w jakiej kolejności.

Najpierw pad strzał z pistoletu skałkowego, oddany przez zakapturzoną postać stojącą jedną nogą na parapecie wybitego okna. Kula jednak nie pomknęła jednak ani w stronę drzwi, ani tym bardziej ku szturmującym pokój strażnikom. Pocisk przemknął przez pomieszczenie, zazgrzytał o łańcuch oplatający stojącą tam klatkę i w ostateczności urwał kłódkę, która to zawirowała w powietrzu i odbiła się od ściany.

Potem wydarzenia potoczyły się jeszcze szybciej.

Gregor zobaczył tylko jak przedna ścianka sporej, okrytej jakąś szmatą, klatki opada, ukazując dziwne, powykręcane stworzenie znajdujące się w jej wnętrzu. Potem nozdrza czarodzieja bojowego zalał niewyobrażalny wręcz smród, połączony z widokiem rozmazanej z szybkości sylwetki, wypadającej z mroku swojego więzienia.

Przez ułamek sekundy Eversor widział szybującego w powietrzu mutanta. Mackowatą, zdeformowaną abominację, której zobaczenia szybko pożałował.




Nim jednak chociażby, mrugął ogiem, potwór odepchnął go do tyłu i opadł na sparaliżowanego ze strachu Sovila.

W chwili, kiedy oboje, półelf i potwór, opadli na podłogę, wybuchnęła wrzawa.

-Kurwa! Co to jest?!

-Zdejmijcie to ze mnie! Zdejmijcie to!

-Do chuja pana, rąbcie to gówno!-
ryknął Buźka, unosząc nad głowę swój wierny topór.

Pierwszy cios sprawił, że bestia oplatająca Sovila zaskrzeczała przeraźliwie, obryzgując napierśnik krasnoluda czarną posoką. Drugie uderzenie, tym razem miecza Duncana, niemal przecięło ją na pół.

Nim jednak czyjakolwiek broń opadła po raz trzeci, gdzieś pod ciałem maszkary dało się słyszeć przerażający wrzask unieruchomionego półelfa, obrzydliwe chrupnięcie miażdżonej czaski a następnie stłumiony bulgot, połączony z czerwoną kałużą krwi rosnoscą na deskach podłogi.

Windrunner zamarła i pobladła, z mieczem w dłoni.

-Sovil… ?

Dopiero głośne siorbanie i mlask, sprawił że cała szóstka wyrwała się z szoku, wywołanego nagłą śmiercią towarzysza.

-SOOOVIL!!!- zawył Buźka, dopadając do potwora i rąbiąc go z ogniem furii w oczach.- ZABIŁEŚ MI PRZYJACIELA, TY PIERDOLONY KUTASIARZU!!!

Duncan szybko dołączył do rozwścieczonego krasnoluda, łapiąc miecz ostrzem do dołu i dźgając zdeformowane cielsku z ponurą satysfakcją.

Sierżant potrząsnęła głową i niemal w tej samej chwili spojrzała na Gregora, co on na nią.

-Okno!- krzyknęli prawie jednocześnie, zrywając się i wbiegając śpiesznie przez wyważone drzwi. Wewnątrz było jednak pusto.

Gregor od razu dopadł do okna i wyjrzał przez nie.

Gwałtowne szarpnięcie gdzieś z tyłu, uratowało jego głowę przed pociskiem wystrzelonym przez stojącego na pochyłym dachu uciekiniera.

-Widziałem go!- krzyknął mag, chwilowo ingorując fakt, że interwencja kobiety uratowała mu życie.- Jest na dachu!

-To goń go!- odwarknęła Windrunner, wpychając w dłonie Eversora dwa pistolety skałkowe i tym razem samemu wypychając go na mały, pochyły dach za oknem.

-I lepiej go nie strać z oczu!- dodała, wyskakując w ślad za magiem.

Ich tajemniczy uciekinier był już jednak kilkanaście metrów dalej, dość pośpiesznie i w paniczny sposób, wspinając się po rusztowaniach ustawionych wzdłuż ściany pobliskiej kamienicy.


Tsuki


-Nie podoba mi się tutaj…- stojący pomiędzy katafalkami Heishiro skrzywił się i potarł dłonią o dłoń, kiedy z jego ust uleciał spory kłąb pary.- I czemu musi być tu tak kurewsko zimno… ?

-Inaczej nie wytrzymałbyś z powodu zapachu rozkładu.
- odparł prowadzący cała trójkę opiekun zmarłych, który okazał się ogolonym na gładku mężczyzną w średnim wieku, ubranym w czarny ornat kapłański.

Jego surowa twarz o głęboko osadzonych oczach nie pozwalała mieć wątpliwości z jak wielkim zaangażowaniem oraz sumiennością podchodził do swoich obowiązków.

Laurie, której też zdążyły zgrabieć ręce, chuchnęła na nie, idąc za mężczyzną.

-Mógł nas ktoś ostrzec…

-Nie posłuchalibyście
.- odparł kapłan, pewnym krokiem kierując się do podestu mniej więcej w środku sali, na którym leżało przykryte biała tkaniną ciało, otoczone kilkoma świecznikami.- Z resztą ja sam próbowałem przez pierwszych kilka dni że ta temperatura to nie problem…

-Ale?

-W końcu zaprzyjaźniłem się z kalesonami i pulowerem pod szatą
.- odpowiedział krótko, podchodząc do denatki i z cichym westchnięciem podnosząc leżący u jej stóp notesik.- Tak… Biedna Lisa Goodenough…

-Może nam pan coś powiedzieć na temat ciała?-
zapytała Tsuki, która do tej pory milczała idąc z rękami wsuniętymi w rękawy kimona.

Opiekun pokiwał głową, przerzucając kartki i delikatnie zdejmując materiał z jej twarzy.

I cóż, nawet surowa samurajka poczuła w sercu pewne ukłucie żalu, gdyż dziewczyna była piękna. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, jej złote, krótko przycięte włosy okalały jej drobną twarz i jakby pokreślały ładne, foremne usta

Gdyby nie bladość jej skóry oraz brzydki, poszarpany otwór mniej więcej w połowie wysokości szyi, Tsuki mogłaby przysiąc, że dziewczyna śpi.

Heishiro zmarszczył brwi i podszedł do ciała, odruchowo zakrywając usta dłonią.

-Jak broń mogła zadać takie obrażenia?- zapytał cicho, bardzo delikatnie przekrzywiając głowę dziewczyny to w prawo, to w lewo.

-Hak.- odpowiedział krótko kapłan, powoli przekładając kartki.- Nasz cyrulik przebadał ją pod wszelkimi możliwymi względami. Nikt jej nie otruł. Nie była pijana czy w jakikolwiek inny sposób odurzona…

-A skąd wiecie, że był to konkretnie hak?-
zapytała Laurie, mimo wszystko nie chcąc patrzeć na okaleczone ciało szpitalniczki.- Zrobiliście jakieś testy? Znaleźliście narzędzie zbrodni?

-Poniekąd, tak
.- usta opiekuna zmarłych stworzyły wąską linię, gdy zacisnął je, z trudem utrzymując maskę spokoju na twarzy.- Wisiała na rzeźniczym haku wbitym w szyję, zawieszona pomiędzy dwoma domami, które odwiedziłą w dniu swojej śmierci. Znalazł ją chłopiec, któremu wcześniej zszyła ranę na nodze…

Heishiro przełknął ślinę, spojrzał na leżącą na katafalku dziewczynę i w ostateczności odwrócił wzrok, okrywając ją na ślepo białym materiałem.

-Sądzę że nic więcej już się tutaj nie dowiemy…- powiedział powoli, odsuwając się od tragicznie zmarłej kapłanki i obserwując jak opiekun z szacunkiem poprawia całun, który okrywał jej ciało.

Tsuki sztywno skinęła głową.

-To prawda… Laurie?

-Tak, pani inkwizytor?

-Wiesz gdzie mamy szukać tego znajomego znajomego?


Dziewczyna niepewnie skinęła głową, sięgając po swój niezawodny notes.

-El’Jango mieszkał niedaleko stąd, przy Targu Rybnym koło Ulicy Manackiej. Wątpie żeby się stamtąd…

-Świetnie!-
Tsuki obróciła się na pięcie i poprawiła płaszcz na ramionach, zapominając o wszechogarniającym chłodzie.- Wiemy gdzie mamy iść więc się pośpieszmy.

-Pani?-
Heishiro zmarszczył brwi, mocno przyśpieszając kroku żeby nadążyć za swoją suwerenką.

Samurajka zaś szła przed siebie, napędzana tym dziwnym rodzajem uporu charakterystycznym dla jej rodziny. Po wizycie w Domu Umarłych miała aż za dużo powodów żeby ciut bardziej przyłożyć się do prowadzonego śledztwa.


***


Targ Rybny przy Ulicy Manackiej okazał się niezbyt okazałym placykiem oświetlonym przez jedną, samotną lampę naftową stojącą na jego środku. Sama dzielnica, do której przywiodła ich jej przyjaciółka okazała się jedną z mniej wystawnych, ale jednocześnie nie do końca podejrzanych części Portu Drevis. Njalepszym słowem określającym charakter tego miejsca było „zaniedbane” z małym dodatkiem „zapomnienia”.

Heishiro westchnął, cały czas idąc z odsłoniętą rękojeścią miecza przy boku.

-Jakie my musimy mieć szczęście żeby zawsze trafiały nam się miejsca o tak wątpliwej atrakcyjności… ?- zapytał cicho gdy Laurie zaczęłą kręcić się dookoła, próbując odcyfrować liczby na pordzewiałych tablicach domów.

Tsuki wzruszyła ramionami, uśmiechając się gorzko.

-Lepsze to niż ganianina ze wściekłym tłumem, albo pościg za wampirem po zabytkowych i ciut walących się ruinach…

-Powinienem wtedy z panią być
.

Elfka przewróciła oczami.

-Byłeś wtedy gdzie indziej, broniąc mojej serdecznej przyjaciółki i pomagając straży miejskiej zaprowadzić porządek na ulicach.- odpowiedziała spokojnie, tonem przeznaczonym dla czterolatka przekonanego, że wielka, zielono-filetowa ropucha to najlepszy pupil na świecie.- Nie jesteś wszechmocny i wszechobecny, Heishiro. Pogódź się z tym.

Samuraj skinął tylko głową i ożywił się lekko, widząc uśmiechniętą szeroko Laurie, wracającą z obchodu.

-Znalazłaś go?

Dziewczyna przytaknęła, łapiąc przyjaciółkę pod rękę.

-Tak! Ten sam dom, to samo piętro.- oznajmiła, zmuszając swoją oficjalną przełożoną do mocnego wyciągania nóg.- Nawet światło świeci się w tym samym pokoju co zawsze.

Tsuki uśmiechnęła się bezradnie, kiedy po dość krótkim, ale intensywnym spacerze, całą trójka dotarła do zabitej deskami kamienicy porośniętej bluszczem oraz zaporowymi ilościami ptasich gniazd. Na piętrze, wedle słów młodej kapłanki, faktycznie palił się ogień, prześwitujący pomiędzy deskami zabitej na głucho okiennicy.

Heishiro westchnął.

-Przodkowie, większej dziury twój przyjaciel nie mógł sobie znaleźć, co?

Laurie zachichotała, podchodząc do porośniętych bluszczem drzwi i łapiąc za kołatkę.

-Wiesz, nim mistrz Uriel znalazł El’Jango i nie poduczył go jak kontrolować jego umiejętności, biedak mieszkał w kanałach…

-Czyli niewiele lepiej
…- mruknął samuraj, kiedy dziewczyna energicznie użyła kołatki która urwała się i została w jej dłoni przy trzecim uderzeniu.

-El?!- krzyknęła Laruie, zadzierając głowę.- El’Jango! Otwieraj!

Cisza, jaka jej odpowiedziała była niezwykle wymowna.

Poirytowana kapłanka westchnęła, spojrzała przelotnie na dwójkę ciutkę zniecierpliwionych towarzyszy, i w ostateczności złapała za klamkę, bez problemu forsując skobel trzymający się do tej pory tylko na słowo honoru.

-Jango!- krzyknęła po raz kolejny, wchodząc do zaniedbanego budynku i dając znać Tsuki i Heishiro by ruszyli za nią.

Mężczyzna skrzywił się lekko, wchodząc do pokrytego kurzem oraz pajęczynami przedpokoju, który w czasach swojej świetności mógł zachwycać swym przepychem i elegancją.

-Ale nora

Teraz służył jedynie za schronienie dla myszy i nietoperzy.

Tsuki skinęła tylko głową.

-Co prawda, to prawda…- mruknęła i zamarła, słysząc za swoimi plecami szum powietrza i ledwo słyszalne tąpnięcie dwóch stóp lądujących na drewnianej podłodze.

-Z większym szacunkiem dla mój dom, deeyah!

W chwili gdy wojowniczka odwróciła się, dobywając Benihime, zobaczyła dziwnie wyglądającego, półnagiego mężczyznę o skórze zlewajacą się swoją barwą z ciemnym pokojem. Ułamek sekundy później dziwak uniósł dłonie, dmuchnął a Tsuki ogarnął słodkawy zapach oraz błoga nieświadomość.





***


-Wstajemy wstajemy, Donna. Wyszedł nam niezły absmak

Głos, który wyrwal elfkę ze snu nie należał może do najprzyjemniejszych, lecz w porównaniu do tego co mogło ją najgorszego spotkać w czasie stanu nieświadomośc, nie był w sumie taki zły.

Kiedy Tsuki zaryzykowała otworzenia oczu, odkryła że po pierwsze, nie jest związana. Po drugie, wciąż ma przy sobie swoją broń, a po trzecie, kiedy spała, ktoś przeniósł ją z podłogi na ciut wyliniałą, ale w mairę wygodną kanapę.

Tylko odrefowany, stojący ponad elfką mężczyzna o ciut wyłupiastych oczach obniżał standard całej pobódki, z „całkiem niezłej” przenosząc ją w rejony „nawet znośnej”.

Na sąsiednim fotelu siedział Heishiro, potrząsając energicznie głową.

-Co się stało… ?- zapytał niepewie, mrużąc oczy w świetle płonącego pod ścianą kominka.


Petru


-Powiem ci szczerze, M’koll, dawno czegoś takiego nie widziałem.- przyznał ciut rozleniwiony Rulf, siedząc ze skrzyżowanymi nogami w małej, otoczonej zielonym listowiem kotlinie, wolnej od wszelkiego rodzaju anomalii grawitacyjnych, chmur energii oraz zwierzęcych zjaw, krążących to tu, to tam i wywołujących nagłe ataki nadpobudliwości u Wichera.

Szczęściem, wilczur leżał teraz kilka metrów od rozpalonego na prędce ogniska, dając oparcie Lu’cci która karmiła swojego żółwia znalezionymi po drodze jagodami.

Siedzący przy ogniu tropiciel z Pelanque uśmiechnął się bezradnie, grzejąc dłonie w ogniu i co jakiś czas mieszając w garnku, do którego wrzucili trochę suszonego mięsa podarowanego im przez Buri-Ghkana na odchodnym.

-Jeśli mam być równie szczery, to ja też.- mruknął M’koll, zaglądając ostrożnie do kociołka.- Kiedy bywałem tu wcześniej z ojcem Valerianem, nie było duchów, chodzących trupów ani tych wszystkich dziwadeł, które dzisiaj minęliśmy…

-Naprawdę?

-Tak w sumie to nie.
- mruknął mężczyzna, grzebiąc patykiem w ogniu.- Raz, jak już wracaliśmy, przez przypadek wlazłem na jeden, dość sporawy głaz, który zaczął się pode mną ruszać. Na szczęśćie nie był zbyt agresywny, więc gdy z niego zeskoczyłem, dostał nóżek i sobie poszedł.

Notujacy gorączkowo w swoim notesie Ceth zaśmiał się cicho, kończąc szkic astralnego jelenia którego minęli kilka godzin wcześniej.

-Biorąc pod uwagę zaburzenia, jakie mają miejsce w tej dolinie, powinieneś się cieszyć, że tylko kamienie uciekały ci spod nóg. Normalnie przy miejscach natężenia takiej mocy często zdarzają się samoistne bramy międzywymiarowe, a czasami nawet połączenia do innych czasów i światów równoległych…

-Jakich światów?
- Rulf zmarszczył brwi, wspólnie z M’kollem rozlewając potrawkę do drewnianych misek.

Druid westchnął tylko, kręcąc głową.

-A co jeśli bym ci powiedział, mój drogi głuptasie, że istnieje nieskończenie wiele światów takich jak nasz, ale różniących się między sobą jakimś małym, pozornie nieistotnym szczegółem?

Wojownik wzruszył ramionami, zabierając się za posiłek.

-Powiedziałbym ci żeś wariat.

-Ograniczony głupek…

-Zakręcony staruch!

-Zarośnięty orangutan!

-Podstarzała wiewiórka!


Śmeich Lu’cci i M’kolla poniósł się w górę kotliny, na której to szczycie wartę trzymał Petru. Jako pierwszy, wraz z Austem, zjadł coś i przespał się kilka godzin, by teraz zająć się pilnowaniem obozu kiedy reszta grupy mogła spokojnie odpocząć i zebrać siły.

Siedząc pod liściem większym od tarczy przytroczonej do plecaka Rulfa, mieszaniec nie miał zbyt wiele do roboty.

Odległe, pozornie niepokojące dźwięki dobiegające z głębi doliny zdążyły już stać się dla niego odgłosami tła, a wirujące w powietrzu ogniki, oraz nieliczne, skrzydlate duszki traktował bardziej jako poręczne źródło światła niż zagrożenie.

I w głębi serca musiał przyznać jedno. W Magicznej Dolinie, jak to miejsce nazwała Lu’ccia, było naprawdę pięknie.

Niebezpiecznie, chwilami dziwnie oraz niepokojąco, ale jednak pięknie.

Dlatego też, siedząc pod swoim liściem, Petru spiął się kiedy usłyszał ciche, szybko zbliżające się kroki a następnie charakterystyczny gwizd, będący sygnałem od wracającego ze zwiadu Austa.

Półelfi harcownik wypadł zza pobliskiej kępy traw, dał Petru znak, że może opuścić dłoń i przyklęknął obok niego, rzucając wcześniej okiem na obozujących wewnątrz kotliny towarzyszy. Uśmiechnął się lekko, odkrywszy że żadne z nich nie zwróciło najmniejszej uwagi na jego powrót.

Mieszaniec zaś zmarszczył brwi, widząc nietypowe zachowanie Skuldyjczyka.

-Co się dzieje… ?

-Nie pytaj, tylko chodź.-
odpowiedział szeptem Aust, wstając i łapiąc Petru pod ramię.- Musisz coś zobaczyć…

-Niebezpieczeństwo?

-Nie wiem
.- mruknął półelf, przewracając oczami.- Dla tego mówię żebyś ze mną poszedł.

-Nie powinniśmy zostawiać obozu bez opieki…

-To rzut kamieniem stąd
.- odparł harcownik, tym razem lekko prychając ze zniecierpliwienia.- Im szybciej się uwiniemy, tym szybciej wrócisz pod swój krzak.

Petru zerknął jeszcze na siedzących przy ognisku towarzyszy, dobrze ukrytych w zarośniętej niecce i w ostateczności skinął głową.

-Prowadź.


***




Stwór był wielki i masywny.

Siedzący na wielkim głazie Petru mógł tylko z szeroko otwartymi oczami podziwiać tą ogromną, najpewniej magiczną bestię, kroczącą powoli i z pewnym rodzajem dostojeństwa, poprzez otaczający ją las.

Leżący obok Aust zwilżył językiem wargi i łypnął na towarzysza, z bezpiecznej odległości patrząc jak stwór powoli przechadza się pomiędzy drzewami.

-Co sądzisz?- zapytał cicho, sprawiając, że Petru z trudem otrząsnął się z początkowego szoku.

-Nie ma zielonego pojęcia…- wyszeptał mieszaniec, wciąż nie odrywająć oczy od tego dziwnego, lesistego tworzenia.

Bo to, że gigant był stworzeniem lasu nie pozostawiało żadnych wątpliwości.

Dźwięki, które z siebie wydawał przypominały drewniane trzaski oraz jęk łamanych konarów. Jego skóra była w istocie korą, a cztery masywne kończyny na których się poruszał przy każdym kontakcie z ziemią zapuszczały w niej cienkie korzenie, zrywane przy każdym ruchu olbrzyma.

Falujące na jego grzbiecie drzewa tylko dopełniały obrazu leśnego giganta.

Aust ostrożnie przełknął ślinę.

-Może to golem… ?

-Em… Co?

-No wiesz, te wielkie ożywione konstrukty z kamieni, metalu albo pozszywanych ciał


Petru wzdrygnął się i skrzywił na wspomnienie stworów, z którymi miał już kontakt na przeklętych rubieżach Naz’Raghul. Wiele kultów właśnie w ten sposób oddawało część swoim przeklętym bogom, nie grzebiąc swoich zmarłych ale tworząc z nich bezmyślne, powlne kukły całkowicie poddane woli twórcy.

W ostateczności tropiciel pokręcił powoli głową, obserwując jak olbrzymi stwór powoli zbliża się do przepływającego obok strumyka i pochyla się, by zanużyć w nim pokryty małymi gałązkami pysk.

-Nie… To nie golem…

-Masz pewność?

-Tak.-
syn Pelora skinął głową, palcem wskazując na kręcące się kilkadziesiąt metrów dalej stworzenie.- Golemy nie jedzą, nie piją i ogółem są całkowicie nieruchome, jeśli nie ma w okolicy ich pana. Bezwolnie i dokładnie wykonują wszelkie polecenia…

Aust przygryzł wargę.

-Fakt… Ten tutaj nie wygląda jakby wykonywał czyjeś rozkazy… No, nie biorąc pod uwagę rozkazu „pasaj się i wałęsaj bez celu”, prawda Petru?- półelf uśmiechnął się lekko i trącił mieszańca w ramię.

Petru jednak nie słuchał, zobaczywszy coś pomiędzy drzewami porastającymi pobliski zagajnik.

Aust zmarszczył brwi, widząc jak towarzysz podrywa się na równe nogi i rusza biegiem, nie przejmując się szczególnie kręcącym się niedaleko stworem.

-Petru?- suknął Aust, lekko podnosząc się z omszałego głazu.-Petru! Gdzie ty leziesz?

Elfiak zaklął cicho i wstał na równe nogi, by po chwili wahania ruszyć za towarzyszem podróży.

-Utrapienie z wami wszystkimi, religijne ciołki!- wywarczał, przeskakując z głazu na głaz i z trudem utrzymując biegnącego tropiciela w polu widzenia.

Kiedy po około minucie intensywnego biegu dopadł go, wspierającego się ramieniem o spory dąb w pobliskiem zagajniku, miał bardzo szczerą i poniekąd uzasadnioną ochotę, żeby mu przyłożyć.

Zamiast tego, poirytowany Aust chwycił Petru za ramię i potrząsnął niezbyt delikatnie.

-A tobie co strzeliło do łba, co?- zapytał ze złością, jeszcze bardziej rozeźlony brakiem reakcji ze strony towarzysza.- Mogłeś wpakować się w niebezpieczeństwo! Skąd wiemy, że w okolicy nie ma więcej takich stworów? Petru? Mówię coś do ciebie…

Tropiciel jednak patrzył w głąb zagajnika z ciut nieprzytomną miną.

Kiedy i Aust pochwycił jego spojrzenie, z ust półelfa wydobyło się ciche, zaskoczone sapnięcie.

-Osz ty w mordę…

Bo w zagajniku nie byli sami.


 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 02-10-2013, 22:43   #200
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Gnom poprawił kapelusz i wsunął jedną dłoń pod kamizelkę na brzuchu i zaczął mówić.- Użyjemy stodoły jako osłony dla strzelców i...hmm... wychodzi na to że ja jestem tylko strzelcem? To przyczaimy się przy stodole, zdejmiemy czujki i uderzymy z zaskoczenia na resztę. Będziemy robić za przynętę, by te dwie dziewuszki... - kciukiem wskazał na Seravine i Claviss.- zakradły się z drugiej strony i zbadały sprawę. I ewentualnie użyły tego.
Gnom wyjął z plecaka okrągły ołowiany przedmiot, zakończony lontem.- Powinno załatwić wóz wraz z ładunkiem, jeśli ów ładunek okaże się niebezpieczny bądź szkodliwy.
-Najpierw musimy unieszkodliwić patrole przy chacie... być może się nie spostrzegą.-
dodał po chwili.-Oby nie spostrzegli, zwłaszcza ten patrol przy brzegu musi być unieszkodliwiony zanim uderzymy.
-Biorąc pod uwagę że kręcą się samotnie, nie powinno być to trudne...-
ocenił Claviss, która od razu zjeżyła się widząc jak panna Savoy kręci głową.- No co?
-Może i chodzą samemu, ale krążą tak że w regularnych odstępach czasu mają siebie w polu widzenia. Ten kręcący się za młynem co kilka chwil mija krążącego wzdłuż zachodniej krawędzi obozu, a ten w centrum co jakiś czas ma kontakt wzrokowy z tym przy brzegu...
-stwierdziła złodziejka.

Egil zaś prychnął na komentarz Jeana o strzelcach.
-Każdy z nas tu strzela.- oznajmił, głową nakazując towarzyszom zdjąć wilcze skóry osłaniające ich plecaki.
Oczom gnoma ukazało się siedem lekkich kusz.
-To zarekwirujemy ten dom i użyjemy jako... osłony ... w ten sposób narobimy niezłego chaosu na placu.- stwierdził Jean wskazując palcem i uznając po namyśle stodołę, za kiepski pomysł.-Stąd ruszymy do ataku, gdy nasz ostrzał skruszy ich siły.
-A co ze strażnikami?-
zainteresował się Ogar, skubiąc bezwiednie postrzępioną bródkę.- Rzeka wydaje się dobrym sposobem żeby podejść tego za młynem. To samo tego pilnującego rzeki...
-Weźmy też pod uwagę że to nie obozowisko w dziczy, ale na skraju wioski.-
stwierdziła Seravine, uśmiechając się lekko.- Tutaj, jeśli któryś z wartowników zniknie na chwilę potrzebna będzie naprawdę długa chwila żeby zainteresować tym faktem któregoś z jego towarzyszy...
-A i tak wtedy kończy się na szukaniu go, niż alarmowaniu całej grupy.-
dokończył za nią Jaś.- Słusznie.
-Chyba że to banda paranoików.-
mruknęła Claviss, ciutkę psując kamratom nastrój.
-Mogę wezwać zwierzaka, który zrobi raban z drugiej strony. I odciągnie uwagę na czas likwidacji jednego patrolu.- stwierdził gnom przypominając sobie o nowym nabytku.
-Albo nawet zje owego strażnika nim zdąży krzyknąć.- stwierdził z uśmiechem Chennet, odwołując się do historii Jeana o tym jaką to włochatą bestię odnalazł w swoim pokoju po nocy z bliźniaczkami.

Egil, który milczał do tej pory i budował sobie przed oczami obraz całej sytuacji zwilżył językiem wargi.
-Celem jest wóz, tak?- rzucił gardłowo, czubkiem buta grzebiąc w ziemi i nakreślając mniej lub bardziej precyzyjny plan całego przedsięwzięcia.- To po co od razu zakładać atak? Zarżnąć trzech strażników kręcących się po obrzeżach, szybko sprawdzić co jest w środku i bam. Wysadzić lub wziąć nogi za pas nim ktokolwiek się połapie!
Clavissa przewróciła oczami.
-Niezbyt żeś bojowy jak na Baledorczyka...
-Tak by było najwygodniej. Ale też może być za trudno.-
podrapał się po brodzie Jean.- Rzecz w tym, że to może być niebezpiecznie. I jak grupa zwiadowców wpadnie na przeszpiegach... na odsiecz może być za późno.
-Niekoniecznie.-
stwierdziła Seravine, a na jej ustach zabłądził delikatny uśmieszek.- Po pierwsze, jesteśmy kobietami. A przynajmniej ja jestem kobietą na pierwszy rzut oka...

-Ej! Ty długonoga, bezczelna...

-Nie gorączkuj się Claviss. Ale tak czy inaczej, odkryłam że na mój widok mężczyźni zwykle odwlekają alarm czy też chwilę ataku. Po drugie, obie potrafimy o siebie zadbać a jak już wiemy, strażnicy chodzą pojedynczo i tylko w określonych momentach widzą siebie nawzajem…

-Jeśli stwierdzicie, że poradzicie sobie we dwie, to wam zaufam... i waszym umiejętnościom.-
stwierdził po namyśle gnom, żałując że nie zabrał Sargasa. Kot na wsi i to w okolicy młyna jest jeszcze mniej podejrzanym obiektem.

Rozmowy i swary i planowania toczyły się jeszcze godzinkę… Ustalanie planu było bowiem ciężki przy tylu fachowcach. Każdym optującym za swoim podejściem do sprawy ubicia czarnych płaszczy. Każdym mającym własne racje i argumenty… i co gorsza każdym mówiącym rozsądnie i rzeczowo. Nawet Egil. A Jean na takich sprawach słabo się znał i nie czuł się pewnie. Niemniej to on musiał wybrać ze wszystkich ryzykownych planów ten, który najmniej był ryzykowny.
Ostatecznie skończyło się na planie najbardziej wykorzystującym zaskoczenie.
Bo choć gnom nie był ni złodziejem, ni łotrzykiem, jako gnom… cenił oszustwa.


Wkrótce więc grupa rozdzieliła się i poszczególne drużyny pognały na pole bitwy. Jedna pod wodzem Jeana pognała do ruin stodoły, w jej skład wchodził oczywiście Jean, do tego pilnująca go Denise, Ogar i Jaś. Półork mimo swej zwalistej postury skradał się jak kot.

Druga banda składała się z Egila i jego ludzi. Baledorczyk zapukał do drzwi chaty, a gdy gospodarz otworzył drzwi, trzasnął go pięścią wprost w nos. Ten padł jak rażony piorunem, a sam Egil mijając nieprzytomnego rozkazał swoim kamratom zabezpieczyć lokal. Ci wpadli i szybko powalili na ziemię, związali zakneblowali rodzinę chłopów. Po czym przyczaili się przy oknach ładując kusze.

Trzecia grupka składała się z dwóch osób. Jedną z nich była ucharakteryzowana na chłopkę Seravine niosąca kosz z “praniem” i idąca wzdłuż rzeki. Przez której to szuwary przedzierała się Claviss asekurująca złodziejkę. Trzeba przyznać, że Seravine potrafiła udawać nie tylko frywolne arystokratki, frywolne chłopki w przyciasnych gorsecikach też.

Jean pierwszy rozpoczął atak. Wypowiadając słowa magii przywołał iluzję. Zwiewną delikatną i chichoczącą.



Co prawda skromny talent magiczny gnoma nie pozwalał na wiele, ale wystarczył by stworzyć dość wiarygodną i niewyglądającą zjawę dziewki pobudzającą ciekawość. Powoli znikającą w stodole.
Iluzja miała przyciągnąć uwagę, miała odciągnąć wzrok czarnych płaszczy od rzeki i… spełniła wszelkie pokładane w niej nadzieje. Nic dziwnego, że rasę Jeana uważano za prawdziwych mistrzów tej sztuki.
Gnom przyczaił się z rapierem w dłoni, podobnie jak Denise z morgensternem. Jaś i Ogar tuż przy drzwiach. Kroki, jakiś mężczyzna wszedł do środka czujny i z bronią w ręku gotów jej użyć.
Nie zdążył…
Z cienia wynurzyły się dwie duże dłonie będące zakończeniem potężnym muskularnych ramion. Pochwyciły one przeciwnika za głowę i przekręcił błyskawicznie głowę w prawo i do tyłu. Szybko o gwałtownie. Nastąpiło chrupnięcie. I nieszczęśnik padł bez życia. A Jaś całkowicie wynurzył się z cienia uśmiechając się wesoło.
Ogar wesoły nie był. Przyglądał się podejrzliwie półorkowi, po czym mruknął coś pod nosem o straconej zabawie.

Strażnik który robił obchód tuż przy oknach domostwa opanowanego przez ludzi Egila, tylko przez moment zerknął w kierunku stodoły. Ten moment wystarczył. Czyjeś dłonie zakryły jego usta, czyjeś inne dłonie pochwyciły go za fraki i z pomocą kolejnych dłoni błyskawicznie wciągnęły do chaty unieruchamiając ręce i nie pozwalając mu się wyrwać. Czyiś sztylet poderżnął mu gardło… i po kilku minutach skonał bez okazji do odezwania.

Czarny płaszcz przy chaszczach nie spoglądał w stronę stodoły, miał bowiem ciekawsze widoki.
Chłopka szła wzdłuż chaszczy niosąc kosz z praniem. Uśmiechała się figlarnie i zmysłowo kręciła biodrami.



Nic nie mówiła… alej jej spojrzenie wystarczało za setki słów. Nagle obróciła się i ruszyła w drugą stronę, zerknęła za siebie ciekawa czy… skorzysta z okazji do poznania uroków wsi.
Skorzystał. Zerkając za siebie oddalił się w kierunku owej dziewki. Zuchwale pochwycił ją za pośladki szepcząc do ucha dziewczęcia.- Jak ci na imię gołąbeczko?
-Seravine.-
zachichotała głupiutko dziewuszka.
-Seravine to dość niezwykłe imię.- stwierdził strażnik. I niezbyt pasujące do chłopki.
- W istocie…- obróciła się i wykazując się inicjatywą pocałowała mężczyznę obejmując ramieniem jego kark. Nagły błysk stali, w drugiej dłoni zaalarmował nieco zmysły całowanego mężczyzny… jednak zbyt późno.
Sztylet wbił się w klatkę piersiową, precyzyjnie w serce. Strażnik nie mógł nic krzyknąć, bowiem jego usta blokowały wargi dziewczęcia. Skonał w ciszy. I dwie zwiadowczynie ruszyły dalej porzucając trupa.

A Egil i jego wesoła banda z załadowanymi kuszami wychyli się przy oknach. Każdy z nich miał wyznaczony cel… każdy inny. Czekali.
Banda Baledorczyka może się i ceniła. Ale miała ku temu dobre powody.
A złodziejka z tropicielką podkradły się bezszelestnie do wozu.
Co prawda Seravine zaskoczył jakiś typek ucinający drzemkę pod wozem, ale zanim zdążył zareagować obcas bucika fałszywej chłopki ukryty dotąd pod przydługą suknią wbił się w jego krtań uśmiercając go na miejscu. Czterocalowe obcasy "Pięknej Lukrecji" ze sklepu panny Melaque, najgroźniejsze obuwie świata okazały się zabójcze… w dosłowny sposób.

Podczas gdy Claviss z bronią w dłoniach rozglądała się bacznie ochraniając Seravine, ta przez chwilę szamotała zrywając płócienny brezent okrywający zawartość wozu i rzekła cicho ponurym tonem głosu do siebie. -Chyba ktoś tu się zbroi...
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 05-10-2013 o 18:26. Powód: Poprawka końcówki i innych błędów
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172