Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-09-2013, 16:05   #114
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Ja, Morrigan. Królowa duchów.

Tyle że gdy król przychodzi, ściąga koronę i opuszcza gacie, by podzielić się z królową swoim pożądaniem, królowa tak samo rozkłada nogi jak każda inna kobieta. Albo podobne znajduje dla siebie wymówki. Yrsa siedziała wśród czerwonych liści coraz bardziej pewna tego, że wolałaby własną kobiecość zdusić pod obcasem albo zostawić gdzieś, odwiesić na kołek, by czekała na lepsze czasy. Bo była wojna, bo na wojnie walczą i rządzą mężczyźni, a kobiety rodzą się do uległości, do tego, by być zdobywane, a nie zdobywać. Bo nawet królowa pod królem w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że lubi być brana, lubi, jak ktoś ma nad nią władzę.

Nie wracała długo, choć obiecała kalece, że nie będzie zwlekać i nie spędzi wśród drzew więcej czasu niż to konieczne. A jednak siedziała pod czerwonolistnym olbrzymem dobrą godzinę, usiłując sobie wmówić, że nic tak naprawdę się nie stało. Kiedy się nie poruszała, nawet się jej to udawało. W bezruchu lędźwia nie promieniowały na całe ciało błogim, słodkim bólem, a spomiędzy nóg nie wypływał lepką strugą koronny i niezbity dowód na to, że owszem, stało się i już się nie odstanie. Co do tego, kto ów dowód pozostawił, nie miała wątpliwości. Nie potrzebowała do tego nawet owego krwawego podpisu, rozciętej skóry we wnętrzu dłoni, która się kiedyś zabliźni w czerwoną kreskę, podobnej uśmiechowi drzewa bogów, pod którym położyła głowę do snu. W śnie już nie miała wątpliwości, ciągle drapało ją w gardle od imienia wywrzeszczanego pod wpływem przelewającej się fali przyjemności. To, że w końcu nazwała go po imieniu, a uparcie się przed tym wystrzegała od tygodni, drażniło ją tak samo, że się nie sprzeciwiła temu parzeniu się gwałtownie jak zwierzęta, że tak naprawdę chciała i nawet przez myśl jej nie przemknęły obietnice składane innemu.

Morrigan. Królowa duchów. A juści. Suka w rui, a nie królowa.

Naga Yrsa siedziała nieruchomo w zimnych wodach Oka Boga, zasłonięta szemrzącymi cicho zielonymi ścianami tataraku. Kreśliła w wodzie okręgi białym patykiem, który podniosła spod czardrzewa, i przyglądała się krwawemu uśmiechowi na swojej dłoni. Zadrapania, które nagle zaczęło jej urastać do symbolu boskiej woli. Bogowie postanowili, że ona i Kot albo się wzajemnie zniszczą, albo będą działać razem. Po co? A bogowie raczą wiedzieć...

Yrsa siekła wodę białym patykiem. Był jeszcze jeden problem. Wydawało się to kuriozalne, ale nie widziała żadnych powodów, dla których nie miałoby mieć miejsca. Dobrze pamiętała, że w pewnym momencie otworzyła oczy. Innych cieni nie było, a lew...

... powinien być czerwony, a nie był

***

Yezzar drzemał na pokrytej mchami ławeczce przy molo, nawet we śnie tuląc kurczowo dziewczynkę do piersi. Przyklękła przy nim i głaskała go palcem po łysej, pobliźnionej czaszce, aż wreszcie się obudził, cały czas przymykając powieki, bo na twarz kapała mu woda z jej mokrego warkocza.
- Jest i odpowiedź – mruknęła Yrsa, niechętnie, ale przecież obiecała mu, że powie. - To możliwe. Bogowie mogą stworzyć takie więzy. Jeśli chcą. Powiedz mi coś, Yezzar... Nienawidzisz Tuathy? Za to, że cię zostawiła?
Przez chwilę walczył jeszcze z pozostałościami snu.
- Byłoby łatwiej - odchrząknął i zaśmiał się nieco żałośnie - Ale ja ją zawsze kochałem.
Machnął ręką beztrosko - Co ci bogowie dali?
- Odpowiedź na pytanie, które zadałam. I na takie , których nie zadawałam i nie wiedziałam, że powinno mnie to ciekawić. He… - zamilkła na chwilę. - Nic namacalnego, mam nadzieję. Chcesz, powiem ci coś, chociaż nie pytałeś. Nie jako wódz. Jako kobieta. Chcesz?
Zaciekawiła go. Skinął głową.
- Przez te wszystkie lata w Iomlan, dlaczego ty, a nie jakikolwiek inny. Dlaczego nie każdej nocy inny, który przyniósł jej dary. Sądzę, że jednak cię kochała.
Opuścił głowę, ale nim ukrył twarz, zobaczyła wyrytą na niej żałobę.
- Wiozę kości Tuathy - oznajmiła Yrsa już zwykłym tonem. - Będziesz musiał zająć się pogrzebem.
Skinął głową w milczeniu.

***

Obóz, o dziwo, stał jak poprzedniego dnia. Klanowcy i rycerstwo z Doliny nie rzucili się sobie do gardeł, gdy tylko odwróciła się i przestała patrzeć. Yrsa nie była pewna, czy wytrzymają do końca zimy ze ściśniętymi zębami i pośladkami... ale wiele wskazywało na to, że dadzą radę. Padło tylko kilka trupów, w wyniku pijackich burd i źle wymierzonych zalotów. Ani mniej, ani więcej niż to się dzieje po jednej nocy w każdej pozostawionej samopas armii.
- Baranek z dolinki beczał tak głośno – zrelacjonował jej Modrzew przy śniadaniu – że nie musieliśmy go pilnować. Wszystkich postawił na nogi.
- Ale – Ghzeb siorbnął z łyżki i postanowił oddać doliniarzowi sprawiedliwość – nie poddał się bez walki.
- Można powiedzieć – podsumował dziki z czymś na kształt podziwu – że uległ przeważającej sile wroga.
- Ach tak – mruknęła Yrsa zdawkowo i obróciła się, by otaksować ser Mortona, siedzącego przy niedalekim ognisku. Dziedzic Waynwoodów nie miał już pęt, za to minę mocno nietęgą i zagubioną. Cathill oddała mu większość jego przyodziewy, ale sądząc z dumnego spojrzenia jedynowładcy, jakim wojowniczka obrzucała każdego, kto podchodził na krok do jej własności, zrobiła to tylko po to, by mieć więcej szmat do zdzierania, gdy znowu ochota ją zeprze. Doliniarz, choć zagubiony, na nieszczęśliwego nie wyglądał i Yrsa uznała po raz kolejny, że Cathill jest dużo lepszym materiałem na zimowego wodza niż ona sama. Cathil nie miała problemów z byciem kobietą.
- A Conner przysłał ci zabawkę – przypomniało się Modrzewiowi. - Malutkiego człowieczka z oczyskami zielonymi jak bagienne ognie, z gębą w błocie i wodorostami wplecionymi w kudły.
- Błotniaka?!


Nieś mnie, rzeko
Za strome brzegi
Gdzie pola, moje pola
Gdzie lasy, moje lasy


Nad ogniskami północnych klanów niósł się rozedrgany tęsknotą głos niewidocznego dla Yrsy śpiewaka. Stary Ceber szarpał brodzisko. Wódz Flintów i Norreyów mierzyli się spojrzeniami. Każdy chciał wracać do domu, ale żaden nie chciał powiedzieć tego pierwszy.

Ty nieś mnie, rzeko
W moje rodzinne miejsca
Gdzie mieszka moja piękność
Niebieskie ma oczy


Każdy tęsknił, a tu nie mieli czego szukać. Dolina to też nie była ich wojna, jak i ta z Lannisterami, na którą ich Yrsa wysłała, do społu z lordem Dreadfort.
- Błotniak zna i pokaże ścieżki, których nie znają ludzie Boltona. Zna też miejsca i czas zmian wart i patroli – oznajmiła Yrsa spokojnym głosem kogoś, kto wcale nie zostanie za chwilę opuszczony. - Conner czeka w Strażnicy nad Szarą Wodą.
- Przeprowadzą nas? Poprą?

Jak nocka ciemna
Jak rzeczka bystra
Jak samotny księżyc
Na niebie czeka mnie ona


Yrsa potarła pobliźnioną skroń.
- Ciężko będzie. Jest was parę tysięcy.
- Co Reed rzekł?
- Że nie przepuści okazji do popędzenia Boltona z Przesmyku.
Stary Ceber wybuchnął głośnym, serdecznym śmiechem. Uderzał się po udach z uciechy, a na koniec cały się zapluł.
- Idziemy, Yrsa, dziewczyno. Przejdziemy błota małymi grupkami. A potem... - spojrzał groźnie na pozostałych wodzów – potem zaszyjemy się na bagnach i poczekamy. Na ciebie. Jak zejdziecie z gór, weźmiemy Oskórowanych w dwa ognie.

Za mgłą ogienek
Jakże on jeszcze daleko
Ty mi, wietrze, pomóż
Miłej wiadomość szepnij
Wiem, że czeka mnie moja piękność
Wypatrzyła w noc oczy


***

Na niebie wisiały ciężkie ołowiane chmury, co i rusz zrywał się wiatr, a jak zaduło, to jakby łeb miało urwać. Yrsa chowała się szerokimi plecami Waynwooda i co i rusz zerkała podejrzliwie na chorągwie, pod którymi stały główne siły Doliny.

Wymanewrowanie Kota poszło jak z płatka. Klanowcy wyrwali do przodu do powitań i boćkania, jakby Reyne'a parę lat nie widzieli, a nie kilka dni temu. Zamieszanie spotęgował Morton Waynwood, który chyba upatrzył sobie w przedstawicielu Wiary wybawiciela ze swych problemów, prawdziwych i wyimaginowanych, dopadł go i nie chciał puścić. Yrsa ociągała się i wreszcie została z tyłu, kiedy cała kawalkada ruszyła do środka obozu i porwała Kota ze swoim nurtem.

- Odejdź – rzuciła wojowniczce, która trzymała chorągiew z czerwonym kotem. - A to zostaw.

Odczekała, aż rejwach ustanie. Położyła sztandar na ziemi, rozejrzała się szybko. To było głupie i czuła się głupio... ale w końcu głupsze rzeczy już w życiu robiła. Popluła na rękę i potarła mocno namalowanego na chorągwi kocura. Potem raz jeszcze. Żadna barwa nie wychodziła na wierzch spod czerwieni. Nie było tu nic, czego Yrsa sama by nie zaplanowała i nie umieściła. Bogowie może i mogą czynić dziwne rzeczy... ale może i zdarza im się mylić. Odetchnęła z ulgą i już miała podnieść się z klęczek, kiedy znowu zaduło. Zapachniało ambrą. Kot musiał odprowadzić kawalkadę, podkasać szaty i wrócić biegiem, by zajść ją od tyłu.

- Wolałbym, żebyś mnie tym razem uprzedziła, jak zaczniesz majstrować nowy cud.

Ja bym wolała, żebyś zachodził od frontu.

Yrsa zamarła. Przełknęła ślinę, bo krew zadudniła jej w uszach i wybiła na twarz czerwone rumieńce. Nie z powodu snu, nie ze wstydu i zażenowania. To był Kot, a nie Oberyn Martell. Yrsa była solennie przekonana, że nawet po tym śnie w razie czego zeżre go na surowo, razem z butami i łańcuchem z gwiazdą, osadzi jednym słowem na miejscu, jak kilku paniczyków przed nim osadziła. Przestraszyła się, że jakimś cudem domyśli się, o co go podejrzewała, że ją znienawidzi i Yrsa straci przyjaciela. A nie miała ich na pęczki, by pozwolić któremukolwiek odejść.

- Nic nie majstruję – odezwała się z wymuszonym spokojem i wstała, podnosząc chorągiew do pionu. - Ptak sztandar obsrał. Pewnie na szczęście, he? - oparła się o drzewce. Przyjrzała się gębie Reyne'a, z której, niestety, niestety, nie schodziło niedowierzanie, i straciła pewność siebie. Co prawda nie obcierała się codziennie o ród Lannisterów, widziała tylko raz, jak Jaime tłukł się na dziedzińcu Winterfell, i z daleka na uczcie królową Cersei, piękną i zdegustowaną serwowanymi potrawami albo i czymś innym. Najbliżej przyjrzała się Tyrionowi, bo karzeł zaczepił ją na korytarzu i zagaił szeptem, czy są tu jakieś dobre burdele... choć on akurat nie był chyba najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem rodu. Yrsa otworzyła usta. Reyne co prawda był błękitonooki, a mogła przysiąc, że królowa i jej brat mieli zielone oczy... ale gdyby ich postawić obok siebie, śmiało mogliby uchodzić za rodzeństwo.

- Eee... - oznajmiła Yrsa mało inteligentnie, uciekła wzrokiem w burzowe chmury i zacisnęła mocniej rękę na drzewcu. - Trochę... się narobiło, Reyne – z każdym słowem odzyskiwała pomału rezon. - Musimy pogadać. Nadwyrężoną cnotą Wanwooda i jego problemami moralnymi możesz zająć się później. Ja jestem ważniejsza.
Kot westchnął i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Tak, jesteś - odparł, po chwili skrzywił się i mocniej owinął płaszczem - Chodźmy jednak gdzieś, gdzie mniej wieje.
- Dobrze - wbiła chorągiew w ziemię i pokazała palcem skupisko głazów z dala od obozu. - Tam. Może być? - nie czekając na odpowiedź pomaszerowała w kierunku kamulców. Kiedy Reyne ją dogonił, siedziała już wygodnie w osłoniętym obniżeniu pomiędzy skałami, potargana i nastroszona jak kruk po przeleceniu kontynentu.
- Powiedz no mi coś. Jesteś moim przyjacielem?
Przysiadł, by skryć się przed wiatrem. Zastanowił się poważnie nad jej pytaniem.
- Tak - odpowiedział wreszcie.
- To powiedz mi jeszcze, jako mój przyjaciel… jakie polecenia dostałeś po procesie. Od Wróbla, Greya czy kogokolwiek.
- Pełnić obowiązki Wysokiego Septona. Zgarnąć Dolinę do trzódki Wiary. Grey chciał żebym dla niego szpiegował, ale jestem pewien, że poradzi sobie bez mojej pomocy - wzruszył ramionami - Grey chyba wszystkich próbuje zwerbować, tak z przyzwyczajenia.
- To straszne pierdolenie - oceniła Yrsa po chwili milczenia. - Kiedy Wróbel nam ciebie rzucił w worku, pod miastem stały ledwie trzy setki klanów. Nie mógł wiedzieć, że będę wracać do Doliny. Nie mógł wiedzieć, jakie hece zaczniemy wspólnie wyczyniać, bo ja tego nie wiedziałam. Chciałam wracać do domu.
- Nie mógł - zgodził się Lothar Reyne - Ale on nie dał mnie tobie, dał mnie Dolinie, a że akurat ty stałaś na czele ludzi Doliny, choćby i dzikich Klanowców - uśmiechnął się z przekąsem - To kazał mi z Tobą iść. Nie dawał mi poleceń… miałem nauczyć się pokory i innych bzdur. Dał mi tytuł, do kórego mam dorastać. To w gruncie rzeczy prawdziwy Święty Człowiek.
Yrsa trawiła wyznania, aż w końcu uznała, że jednak uwierzy.
- W gruncie rzeczy… to chyba jednak głupi trochę jesteś. Choćbyśmy się oboje usrali z wysiłku po pachy, choćbyśmy mu Dolinę w zębach przynieśli, to nie dostaniesz tego tytułu, wiesz? Nie będziesz miał łańcucha najwyższego septona Eyrie - zamachała ręką.
Kot patrzył na nią z lekkim rozbawieniem.
- Na to nie mam wpływu - prychnął - Zobaczymy. Mogę jedynie robić, to co mogę zrobić - zaśmiał się - A może spadnie na mnie złoty deszcz.
- Że co spadnie? - powtórzyła Yrsa machinalnie. - A, nieważne. Ja wiem, co spadnie… - Twoja szczęka - pokaż rękę.
- Ach - wyciągnął lewą łapę, owiniętą lekko zabrudzonym białym bandażem - To mi nie dawało spokoju. Co ci się znowu uroiło? Jakiś cud, zapewne.
- Mówiłeś komuś, że ci kazałam?
Zaprzeczył.
- No powiedz, o co chodzi?

Taki był rozbawiony, taki beztroski, że Yrsie zrobiło się głupio. Ten doskonały nastrój miał się zaraz spsuć. Przygryzła wargi rozwinęła bandaż z własnej ręki.
- Nie uwierzysz, bo nigdy nie wierzysz… Nieważne. Stało się coś dziwnego. Nie mogę cię przywiązać do drzewa. Nie mogę skrzywdzić. Nie mogę zdradzić. Jakimś cudem… - pokazała szramę na dłoni - O…
Spojrzał na jej dłoń i odwinął swoją. Bliźniacze szramy drwiły z niego krwawymi uśmiechami. Milczał z pochmurną miną.
- Co to ma znaczyć?

Wytłumaczyła. Długo, szeroko i dokładnie, nie pomijając małych świństewek i całkiem duzych podłości, jakie mu wyrządziła od kiedy Najwyższy Septon postanowił, że połączenie ich wyrokiem to doskonały pomysł na przyszłość dla Doliny. Kot, jak zwykle, nie uwierzył.

- Znowu gadasz mistycznie - skrzywił się i ponownie spojrzał na dowód jej słów. Wziął jej dłoń w swoją i podetknął sobie pod nos, badając dokładnie każde zagięcie i każdą plamkę, jakby mógł wyczytać z nich przyszłość. Czuła na skórze jego ciepły oddech i zaczynało ją to drażnić - I co w związku z tym zamierzasz?
Wyrwała mu dłoń i schowała ją pod płaszczem. Ona nie musiała przyglądać się cięciom, i tak była pewna, że są identyczne.
- Zaprzestać głupich żartów. Bo mogą mieć implikacje. I zrób to samo… bo cokolwiek to jest, pewnie działa w obie strony. Odechciało mi się już sprawdzania. Poza tym, nic a nic się nie zmieniło, Reyne - oznajmiła twardo. - Nic. Idziemy do Doliny Arrynów. Udekorujemy blanki głowami popleczników Boltona. Potem pójdę na Przesmyk, a ty idziesz ze mną. Zrzekniesz się funkcji przed Wróblem, jeśli będzie trzeba. Ten tytuł i łańcuch jest nieważny. To tylko stopień na bardzo długich schodach. Doliniarze i tak nie idą już za tobą dlatego, że Wróbel cię namaścił. Idą, bo ty to ty. Potem wrócimy, Reyne, po ten właściwy tytuł i właściwy łańcuch.
Zwiesił głowę i zanurzył dłonie w zmierzwionych złotych lokach.
- I co ja mogę - mruknął - Sprzeciwić się? - zaśmiał się gorzko. - Co cię pcha, Yrsa? - podniósł na nią smutne błękitne oczy - A może coś cię ciągnie? Twoi bogowie? Zemsta? Co?
- Wyrzuty pieprzonego sumienia. Pokuta. Poczucie obowiązku. Sny. Wybierz sobie, co chcesz. To mało istotne. Chciałeś zetrzeć lwy z powierzchni ziemi. Będziesz miał, co chciałeś. Nie spocznę, dopóki nie zawieszę ci na szyi łańcucha Namiestnika Zachodu. Bo wiem, że jeśli to zrobię, moi bogowie się do mnie uśmiechną. I również Boltonowie przestaną istnieć.
- Yrsa - zawahał się - Nie chcę byś straciła życie w mojej walce. Są inne sposoby by odkupić winy, czy obłaskawić bogów.

Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Nie tylko nie wierzył, ale i nic nie rozumiał. Do tego, był wkurwiająco odporny na naukę.

- Lotharze - warknęła w odpowiedzi, bo właśnie jej przypomniało z całą mocą, jak Reyne okrutnie ją wkurwia. - Czy nie mówiłam ci, że jednak trochę głupi jesteś? Dolina to twoja walka czy moja? Jak pójdziesz na Mur, to co tam, twoim zdaniem, będziesz robił? Czyjej sprawy bronił, he? Nie ma twojej i mojej walki. Jesteśmy my. Bądź uprzejmy przyjąć to do wiadomości i przestać pieprzyć bzdury. Nikt mnie do niczego nie zmusza. Robię, co chcę.
Reyne patrzył na nią przez chwilę w ciszy, a potem się uśmiechnął i wiatr przestał nagle być taki dotkliwy.
- I od kiedy ty w bogów wierzysz, i potrzebę ich obłaskawiania, co? - rzuciła mu jeszcze przez ramię, wspinając się na głaz. Reyne wstał i chwycił ją za rękę.
- A od kiedy ty się rumienisz na mój widok? - zażartował. Gdyby nie ten rozbawiony ton, Yrsa pewnie znowu stężałaby z obaw, że się domyślił, co robiła ze sztandarem. A tak... Myśl sobie co chcesz.
- Od kiedy muszę przejechać cały dzień z wiatrem wiejącym prosto w pysk, żeby tego widoku zaznać?
- Hm. Moje wytłumaczenie jest ciekawsze.
- No, słucham słucham - Yrsa porzuciła głaz, odwróciła się bokiem i rozpostarła przed szlachcicem długie po horyzont łany przyziemności, do której zdolny jest tylko ktoś, kto urodził się w chałupie krytej łupkiem lub strzechą. - Byle szybko, bo muszę się iść wysikać.
Reyne puścił jej rękaw i schował dłonie pod płaszcz.
- A to już moje wytłumaczenie - odparł - I będę je chował w sercu na jakąś ciekawą okazję.
- To i serce ci wyrosło, kiedy nie patrzyłam? - zadziwiła się Yrsa udatnie. - Cud nad cudy, zaiste. Idź już. Waynwood wymaga wsparcia. Zdarzyło mu się coś okropnego i nie umie sobie z tym poradzić.
- A co mu zrobiliście?
- Ktoś go przerżnął. Nie do końca wbrew jego woli.
- Straszne!
- Prawda?
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 13-09-2013 o 23:17.
Asenat jest offline