Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-09-2013, 13:50   #100
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Rick Ortega po opuszczeniu armii potrafił się odnaleźć jedynie w jednym miejscu. Na podmiastowej arenie, gdzie niewyżyci faceci spuszczali sobie łomot. Jedni robili to, bo chcieli na chwilę zapomnieć o całodniowej pracy w biurze, inni bo byli zbyt okrutni jak na legalne walki, a jeszcze inni - jak były żołnierz - musieli uzupełnić dawki adrenaliny, które zapewniała im utracona praca. Dla niego jednak wojsko nie było pracą. Było sposobem na życie. Czymś do czego jego myśli wracały, gdy chciał się uspokoić, zrelaksować, a nawet w chwilach gniewu. Bogaci w postrzałowe blizny kumple, zapiaszczona broń, zniszczone wielodniowymi treningami mundury bojowe... To wszystko powodowało, że on nigdy nie miał dość. Dla niego USArmy posiadała tak wiele różnych aspektów, że - aż do dnia odejścia - był jej największym fanem i przyjacielem.

Smród panujący na arenie był niecodzienny. Miedziany niczym krew, drażniący niczym wymiociny, nieprzyjemny niczym mocz. Po tej mieszaninie zapachów było można rozpoznać kłębiące się tutaj uczucia. Uczucia tak samo mieszane jak ciężka do określenia woń. Agresja, brutalność, pewność siebie i strach. Walka była chaosem. Zbiorem nieprzewidywalnych zdarzeń, które prowadziły zawsze do tego samego. Jeden z wojowników stał, a drugi leżał. Rany stojącego były chwalebne. Rozerwane łuki brwiowe zalewające posoką twarz, siniaki przypominające barwy wojenne, zmiażdżona przegroda nosowa deformująca nos. Ten kto leżał zwykle wyglądał mniej bohatersko. Wgniecione kości policzkowe, nadające się do rekonstrukcji podniebienie, połamana szczęka, wybite zęby, wypływające oczy chcące ukazać poranione oczodoły. Bez chwały, jedynie skąpani we własnych fekaliach i posoce...

Może wstępne założenie Ortegi nie było trafne. Jego przeciwnik - mimo iż o głowę wyższy i zdecydowanie cięższy - nie był wolniejszy. Nie był też słabszy, a jego zdolności techniczne ciężko było ocenić. Gość był częścią chaosu. Kimś kogo Punisher nie znał, nie wiedział jak walczy, kto go szkolił i w jakim stylu czuje się najlepiej. Wielkie pięści z potworną siłą poleciały na Ortegę zaraz po rozpoczęciu walki. Dzika, cholernie skuteczna technika była łatwa do rozpoznania po zaledwie kilku sekundach. Ten mężczyzna - podobnie jak on - był szkolony przez szkoleniowców sił specjalnych. Ich ciosy miały za zadanie głównie obezwładnić lub zabić przeciwnika. Nie służyły do obrony, bo w przerażającej większości przypadków to oni byli napastnikami. To oni uderzali prostymi, cepami, kopali, dźwigniami łamali ręce i nogi. Oni. Ortega i jego przeciwnik, który był zdecydowanie zbyt wymagający dla chorego żołnierza. Przekorny los w swoich obliczeniach nie wziął pod uwagę jedynie jednej zmiennej. Rick Ortega czuł się w chaosie walki jak ryba w wodzie. Ze złamaną ręką, nogą, z wyłączonym okiem czy szczęką nadal był gotów się bronić i atakować. Zabijać i obezwładniać...

Już po drugim uderzeniu nos Ricka wylał z siebie oburzenie celnym ciosem w postaci ciemnej posoki. Ortega wiedział, że jak nie teraz to lada moment zacząłby krwawić z wyczerpania. Czuł ulgę, że ten gość go trafił, ale - zgodnie z jego obawami - przeciwnik nie zamierzał na tym poprzestać. Trafiał raz za razem, a żołnierz czuł jak nogi się pod nim uginają. Czuł, że stoi jedynie przy pomocy siły woli, bo ciało chciało się poddać już kilka ciosów temu. Chciało legnąć na ziemi. Wypocząć. Żołnierz patrząc na przeciwnika zobaczył okładającego go z uśmiechem ojca. Mimo iż ten nigdy go nie bił to zawsze dawał mu do zrozumienia, że jest lepszy. Że młodzik, którego jedynym atutem była ambicja nie będzie w stanie mu nigdy dorównać. Luka w obronie przeciwnika była niczym objawienie. Żołnierz wiedział, że musi ją wykorzystać. Szybkie uniki i precyzyjne, celne ciosy w żywotne punkty spowodowały, że olbrzym osunął się na dno ringu. Normalnie Rick zabiłby przeciwnika, ale był u kresu swych sił. Wrzaski, gwizdy i tupot były czymś co pamiętał jeszcze z Ziemi. Wygrał. Po raz kolejny odnalazł się w chaosie lepiej niż jego przeciwnik...

***

Trzydzieści fajek z wygranej Rick zasilił dodatkowymi będącymi zapłatą za obrzyna i pociski do niego. Ortega musiał mieć coś czym zapłaci za przejście przez Terminal i coś na czarną godzinę. Punisher porządnie zjadł i kupił sobie dwie porcje witaminek od razu jedną spożywając. Czuł się troszkę lepiej, ale - nawet po opatrzeniu - jego siły po walce nie wrócą tak szybko jak można by się spodziewać...

Martwe ciało księdza wzbudziło w Ricku nie tyle strach co obawy. Nateniasz nie był osobą, której sam by się obawiał, a jednak nie był też leszczem, który dałby się zabić byle komu. Strzelał lepiej niż większość więźniów i jak na duchownego był całkiem twardy. Nie w ciemię bity. Ktoś go zabił po wszystkim zabierając jego sprzęt. Ortega wiedział, że nie ma co za długo bawić na Skrzyżowaniu. To nie było miejsce dla nich, a on musiał się dostać do szczepionki jak tylko szybko się dało...

***

- No to w ciul naszej waluty poszło się jebać… - Praha westchnął na widok niesionego Netaniasza. - Pewnie odprawił mszalną szopkę z kazaniem.- pokręcił głową.

- Trochę szacunku dla zmarłych, śnieżny koleżko. - powiedział Ortega cały czas zjechany po walce.

- Trochę tak. Na więcej trzeba sobie zasłużyć Richardzie. - Praha westchnął. - Zwijajmy się stad. Lepiej żeby nikt nas z nim nie kojarzył. - popatrzył na monitoring kamer, pozostałości po Strażniku. - Nie wiemy czy to tylko rabunek czy za długi język.

- Chciał ich nawrócić, dostał kosę. Trzeba było go samego nie zostawiać. - Torch spojrzał dziwnie na Prahę, maszerując nieco za nim. - Teraz już po strzelbie…

- Sto procent racji. Spuść z oczu i... - szczur nie dokończył. - Niech będzie, że moja wina.

Wybrali drogę w stronę korytarzy, na których żyła śmietanka sektora. Rippersi. Od reszty sektora oddzielała go czerwona zasłona obwieszona wielobarwnymi żaróweczkami - psychologiczna granica, bo szmata nie powstrzymałaby nikogo przed wtargnięciem. Inaczej rzecz się miała z dwoma solidnie zbudowanymi Rippersami, którzy trzymali straż przed tą zasłoną. Jeden pomalowany, a drugi w masce. Kiedy tylko ekipa skierowała się w stronę zasłony wstali, mierząc w ich stronę z samorobnych strzelb.

- Dokąd, kurwa? - zapytał szybko i konkretnie typ w masce.

- Siemanko. Zajebista maska. - Praha stanął jak wryty pokazując puste ręce na znak pokoju. - Do Bongo Tongo z audiencją my przyszli.

- Umówieni?

- Jeszcze nie. - szczur podał Rippersowi 3 fajki.

- Kogo zapowiedzieć?

- Tom, Rom i Atom z 747.

- Gangi?

- Ultrarmax Psychole.

- Poczekajcie. - facet w masce zniknął za kotarką, drugi jednak nie opuszczał broni.

Niedaleko, na sąsiednim korytarzu, trwała jakaś nawalanka. Ktoś wrzeszczał z bólu, ktoś śmiał się dziko. Maska wrócił dość szybko.

- Broń macie zostawić przy wejściu. Wszystko, co macie. I możecie wchodzić. Macie pięć minut. Więc się streszczajcie.

Praha, Torch i Ortega bez namysłu zostawili całą broń. Żołnierz powstrzymał się od wspomnienia, że gołymi rękoma potrafi zabijać nie gorzej jak kulami czy ostrzem noża. Na przekór rozumiejący to Rippersi mogliby kazać mu zostawić i tę broń, a wtedy z przejścia przez terminal byłyby nici...

Po zdaniu broni facet w masce odsunął kotarę pokazując prosty korytarz. Poprowadził ich kawałek do miejsca, które kiedyś pełniło funkcję ambulatorium - jednego z większych miejsc w sektorach. Przed kratą stało jeszcze dwóch innych “klaunów” w pomarańczowych więziennych drelichach i z pomalowanymi twarzami. Bez słowa obszukali dokładnie więźniów i dopiero wtedy otworzyli kratę.

 
Lechu jest offline