Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-09-2013, 17:05   #104
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Dzwony dudniły dźwięcznie, rozdzierały nocny nieboskłon hukiem, zagłuszały szaloną zabawę wyciszając roześmiane twarze i dusząc wznoszone toasty. Życie, choćby chwilowo odsączone z mowy, toczyło się dalej. Rumiane pyski szczerzyły się do siebie, spocone czoła i poliki marszczyły w rozrechotanych minach, kubki i kielichy stukały o blaty. Bum, bum, bum – wybijały połamany rytm. Kałuże miodu i nalewek, rozchlapywanych w przesadnej emfazie, zalały blaty i parkiet lepkością. Buty kleiły się do klepki warcząc przy każdym kroku jak odrywany plaster, dłonie nęciły alkoholową słodkością. Ktoś grał skocznie na skrzypkach. Nie sam zresztą, zaraz do harmonii włączył się flet, obój, zadźwięczały cymbały. Hulko, gospodarz we własnej osobie, krzątał się między ławami opędzając od przyjacielskich poklepywań. Raz za razem dostawał kumpelskie pacnięcie po ramieniu, rozradowana kompania nie ustawała w dowodach wdzięczności dla swego alkoholowego dobroczyńcy. Ogień tańczył w kominie obżarty drewienkiem, buchał falami ciepła dodatkowo wzmacniając rausz biesiadników. Pozwalając zapomnieć o marcowych chłodach, problemach i całym bożym świecie, który został tam za oknami. Zimny, trzeźwy i ponury. Nie miał tu wstępu. Tu radość miała swoją oazę.

Do czasu. Życie, we wszystkich swoich najsmutniejszych aspektach, wkroczyło do środka z hukiem. Wdarło się i tutaj, na zapiecek, na słodkie łono biesiadnego rozleniwienia i opilstwa. Za życiem zaś, jak to w niezmąconej od wieków harmonii bywało, wkroczyła śmierć. I spokojny miraż Edenu upadł raz-dwa. Posypał się jak domek z kart.

Światło, przyjemne światło woskowych świec, zalewało całą salę. Pozwalało czytać twarze kompanów, wyłapywać puentujące drwinę uśmieszki i rubaszne dwuznaczności. Światło, odległe za metalową kratą kominka i na żyrandolowych obręczach pod sufitem, pozwało widzieć. Zatem, gdy nadszedł koniec, a światło zbliżyło się do nich jeszcze bardziej, widzieli wszystko. Wszystko do ostatniego momentu. W ciepłych, świetlistych barwach. Jasno i wyraźnie.

Świstu i szczęku nikt nie zarejestrował. Pod gwarem gadki i skoczną nutą nie robił wrażenia. Sznur trzasnął jak bicz, zniknął gdzieś pod wrzaskiem siłujących się na rękę wesołków. Zrywający się spod sufitu cień dostrzegła większość. Pikując w dół, świetliście jasny w swej aureoli woskowych lampek, był nie do pominięcia. Drewno rąbnęło w dół, wycięło w sam środek stołu, między pałaszujących pulardę grubasków. Huk podrywał z krzeseł, zrywał na równe nogi. Stół pękł w pół, wystrzelił na wszystkie strony iskrami drzazg i desek, oklapł na ziemi przewalając sąsiednich biesiadników. Żyrandol zaś, łupnąwszy o parkiet, zahaczył dwóch smakoszy. Pierwszego dziabnął przy samym upadku, trzasnął z całym impetem w wyciąganą po kielich miodu rękę, odbił kość wywalając biel spod skóry i rękawa rozpiętej kurty. Drugiego zdzielił w momencie, już po pierwszym impecie, odbity, przewalony na wąsatego z dziką siłą. Chłopak ryknął przechodząc w okrzyku przez całą gamę, od bolesnego wycia do kończącego bulgotu. Przygnieciony, z głową między pobitymi kubkami i ściekającymi strugami okowity, szarpał się jeszcze. Żyrandol, wielki niemal jak on sam, zsuwał się po jego wygiętej pokracznie sylwetce, zjeżdżał pod szyję, wciskał drewnem w puszczającą soki gardziel.

Nikt nie zdążył mu pomóc. Nie było kiedy. Drugi, ustrzelony sekundę później żyrandol, zwalił się zaraz obok. Gruchnął o karki zaskoczonych mieszczan, skosił szyje jak kładący źdźbła traw wicher, połamał zapałczane sylwetki rozlewając po izbie nurt przerażenia. Cała reszta sali, niemal wszyscy już na nogach, wykrzywiali głowy pod sufit, w napięciu oglądali wiszące spokojnie oświetlenie. Ospowaty, dryblas o byczym karku i łapach jak pniaki, dostał pod szyję, zaraz nad poplamiony kompotem kołnierz. Złapał się za grdykę, osuwając na kolana obserwował jak stojący obok ksiądz wylatuje ponad stolikiem, ciśnięty impetem uderzenia szybuje w stronę kominka lądując z rozbitą czaszką na metalowych drzwiczkach. Świst, dotąd rzadki i niespodziewany, rozpętał się. Przeszedł w huk, w dmący wicher, w melodię cięciw i stukot bełtów. Kusze brzęczały, a gospoda brzmiała coraz głośniejszą litanią jęków. Jeden po drugim, ostrzeliwani z kusz, członkowie Żagwi padali trupem. Rycerzyk w kolczudze porwał się do broni, postąpił nawet krok czy dwa, z litrem miodu w nogach nie wyszedł nawet zza ławy, gdy osadzony pod czaszką pocisk posadził go z powrotem pod ścianą. Wystający przy wyjściu strażnicy porwali się broni, jedni dorwali kusze, inni od razu pały i noże. Jeden obślimaczył framugę juchą z rozbitej czaszki, drugi warknął coś padając pod stół z bełtem w piersi. Najbliższy drzwi, odźwierny w odświętnych ciuchach, skoczył do wyjścia. Dostał pod nogę wymykając się z zasięgu, przykurczony szusnął dalej. Już u progu, rzygnął krwią, dwie lotki sterczały z pleców znacząc drogę do wyjścia świeżym zewłokiem. Oberżysta, rzucając tacę z trunkami gdzieś w bok, nie oglądając się na nic, spróbował tej samej drogi. Zderzył się z roztrzęsionym klechą, odpadli od siebie szukając równowagi. Hulko klapnął na któregoś z ochroniarzy, wyłączony z gry burknął coś do księdza, gdy dobrodziej zbliżał się do drzwi. Koraliki różańca zagrzechotały na podłodze, prezbiter zafalował w tańcu z grotem pod pachą, zakołysał się padając gdzieś na skraju widoczności.

Ochrona, nawykła do ulicznych bójek i rozrób po karczmach, wyraźnie straciła kontrolę. Dwóch oprychów, którzy brali się za kusze kryjąc pod przewróconą ławą, zniknęło z pola walki. Zestrzelony spod sufitu żyrandol, trzeci z kolei świetlisty posłaniec, przygniótł obu strzelców do ziemi, wyłączył z walki na dobre. Skórzane, wypastowane na glanc buty dudniły skocznie, wystawione spod rumowiska mebli postukiwały o parkiet w przedśmiertnych drgawkach. Herbowi chwycili za broń, zachrzęścili orężem, pognali ku schodom. Kupili sobie czas. Ich los na razie nie był istotny. Ważniejsi byli ci, którym marzyła się ewakuacja. Tchórze i cwaniacy, których kusiły drzwi.

Stłoczeni między stołami, wyrywający się naprzód jeden przez drugiego, uciekinierzy zmierzali do sieni i upragnionej wolności. Chcieli wypaść na zewnątrz, przebudzić się z koszmaru, ochłonąć w marcowym chłodzie, strzepać z siebie pijackie zwidy, którymi obleźli w gnuśnym obżarstwie i chlańsku. W biegu, rozgrzani adrenaliną, wpadli na łąkę, między bujną, pęczniejącą feerię barw. Korzenie i pnącza, wijące się żmijowato chwasty i krzewinki, żywy zielony dywan roślinności. Korzenne liny wyskoczyły spomiędzy desek parkietu bez ostrzeżenia, zaatakowały znienacka, wypadły na bezbronnych biesiadników jak przyczajone w zasadce grzechotniki. Otumanieni, całkiem zdjęci już grozą, uciekinierzy zaczęli wrzeszczeć. Jawa mieszała się z koszmarem skacowanego umysłu, dzicz wpływała wężowatymi ruchami spod każdego zakamarka i bruzdy. Jeden po drugim, schwyceni w drzewiaste szczypce i szpony, biegacze zaczęli padać na ziemię. Oblezieni przez chwasty, zaciskani mięsistymi splotami kłączy i korzeni, wyli błagając zmiłowania. Ale zmiłowania nie było. Przeciwnie.

Umoczone w beczkach z oliwą pochodnie odmalowały przestrzeń czerwienią, runęły w przedsionek u drzwi, zbombardowały przestrzeń między walczącymi w koszmarnych zaroślach ofiarami. To był prolog. Rozmycie pastelowej bazy pod prawdziwą eksplozję kolorów. Owain, inicjator całego planu, wytoczył z pięterka beczułki z oliwą do lamp, rozpoczął grę realnego kalibru. Pierwszy antałek oliwy, zapas dla lampek na piętrach, stoczył się po schodach, przewrócił wbiegającego z okrzykiem szlachetkę w wytartym wamsie. Czterech kolejnych gnało naprzód niezrażonych, trójka najemników spod antresoli zasuwała zaraz za nimi, pałasze i kordelasy gotowe, by ciąć. Siegfried nie czekał na spotkanie. Kompani ładowali kusze, ale on dawno odrzucił na bok swój sprzęt strzelający. Stół, ciężki, owalny stół, przy którym przysiadali lokatorzy pierwszego piętra, zamajaczył u szczytu schodów. Rycerze pojęli, że nie zdążą. Że te kilka kolejnych schodków to będzie za dużo. To była błyskawiczna iluminacja. Objawienie. Zepchnięty ze stopni stół runął w dół jak lawina, dudnił i stukał jak rozpędzony dyliżans, zbierał ze sobą wszystkich napotkanych pasażerów. Siegfried uśmiechnął się do porozbijanych w dole ofiar i powoli – dobywając szpetnego, hakowatego tasaka – zaczął schodzić na parter. Kompani, którym kupił czas swym meblowym manewrem, osłaniali go teraz. Z przeładowanymi kuszami ostrzeliwali zbliżających się do schodów zakapiorów, jednego po drugim posyłali na tamten świat. Szczęśliwców, którym udało wydrzeć się spod szarżującej coraz raźniej zieleni ubijali nim jeszcze dopadli sieni. Morderczymi strzałami składali biedaków w stos drgających, ociekających juchą cielsk.

Ale to był start. Część przerażonych opojów kuliła się za stołami, przycupnięci na antresolach bojownicy mocno stracili na animuszu i szukali dla siebie ochrony wśród zasłon ze stołów i krzeseł. Lepiej kombinujący wiedzieli, że droga jest tylko w ucieczce. Ucieczce, albo walce. Kiedy bełt przeleciał z dołu, spod desek piętra, prosto w pachwinę Hansa, zwalając osiłka na ziemię w natychmiastowym spazmie, stało się jasne, że pozostająca wielką niewiadomą przestrzeń bezpośrednio pod balustradą musi zostać migiem spacyfikowana. Kolejne strzały i bełty, które przebiły się na górę siejąc zamieszanie tylko to potwierdzały. Strachliwi dotąd goście zrozumieli, że to jest ich chwila. Że ich moment właśnie nastał. I masą, komu starczyło odwagi i sił, zaczęli rwać ku kuchni lub sieni.

Siegfried wypadł ze schodów w kocim skoku, sieknął ostrzem po pyskach przygwożdżonych do ziemi szlachetków, którzy straszyli wcześniejszą szarżą. Potężny, górujący nad większością biesiadników, na powrót wprowadził zwątpienie w szeregi straceńców. Pierwsi dwaj uciekinierzy nawet nie próbowali swoich sił w starciu. Łowca jedynie wyciągnął rękę, raz za razem, wyciągał łapsko i chirurgicznym cięciem wypruwał życie z przebiegających obok biedaków. Ruszył naprzód, wymachiwał tasakiem jakby odganiał się od much, szedł sprężyście, opierając ciężar ciała to na jednej, to na drugiej nodze, gotując drugą kończynę do ewentualnego skoku. Herem i Owain zbiegli zaraz za druhem, obaj taszcząc baryłki z oliwą. Georfed cisnął swą beczułką ku szarpiącym się w pnączach pechowcom, Graeff zadał sobie trud przebiegnięcia w stronę kominka. Osłaniany przez kamratów wygrzebał z płonącego stosu hajcującą się obficie żagiew i rozbił beczkę w centrum biesiadnej. Zaraz potem płonące drewienka poszybowały w powietrzu, a płomienie rozjaśniły widowisko upiorną bielą.

Siegfried szedł twardo, po drodze zostawiał tylko trupy. Śmiecie. Żaden z tych rzekomych bojowców nie miał ani serca do walki, ani umiejętności. Krew buzowała, adrenalina robiła w żyłach rozgardiasz. Dalej, naprzód! Łowca nacierał z coraz większą zaciętością, bełty skrytych za ladą obrońców spod schodów przeleciały gdzieś obok, nie zrobiły wojownikowi najmniejszej krzywdy. Uciekinierzy zaczęli cofać się, rozstępować, oglądać za schronieniem od gniewu przerażającego mężczyzny. Ale ujścia nie było, wraz z wzbierającymi coraz żywiej płomieniami drogi ucieczki znikały jedna po drugiej. Zmieniały matczyne łono gospody w trupiarnię.

Nataniel rechotał. Rechotał jak opętaniec, nie mógł powstrzymać emocji, które wymykały się spod kontroli wraz z uwalnianą z oków magią. Jedno zaklęcie, niby tylko jedno zaklęcie. Ale buszujący w sali ogień kusił go, nęcił go swą pierwotną energią, przemawiał do złaknionego tej naturalnej, elementarnej siły druida. Kolejny czar, który splatał – prosty, nieskomplikowany i bezpieczny – zaczął się zmieniać. Falujące płomienie hipnotyzowały, kołysały jak do snu, zapraszały w objęcia. El’ skand nie pojmował zmiany, nie wiedział, co sprawia, że ręce drżą mu niekontrolowanie myląc ruchy, co mąci mu wewnętrzny spokój niezbędny do koncentracji, co odzywa się do niego z granicy pojmowania. Kiedy gusła dobiegły końca, kiedy klapnięcie dłoni przerwało nabrzmiałą inkantę, Nataniel zrozumiał. I zatrząsnął się przestraszony, świadom jak łatwo kusząca moc potrafi sprowadzać w odmęt. Stwór stał w płomieniach, przywołany w samym centrum wzbierających żywo ogników kołysał się spokojnie, niby to czekając na polecenia. Długa, wężowata, niby metaliczna powłoka, oblekała poczwarę na całej długości. Stalowoszare płytki kostne tworzyły pancerz na gąsienicowatym, obłym cielsku, a w miejscu pysku... Tam, gdzie powinien wyróżniać się ryj stworzenia była gorejąca żarem, spalona, oślepiająca blaskiem czerwień. Coś jakby żarzący się niedopałek skręta, coś jakby bestii pozbawiono jej naturalnego przedłużenia jakąś ognistą, szaleńczą magią.

El’ skand czuł telepatyczną więź ze stworem, widział obrazy, przemykające się w umyśle stworzenia wizje, odczuwał jej wzburzenie, wściekłość z wyrwania poza ramy bezpiecznego matecznika. Próbował uspokajać, ale to nie była istota, którą wzywał. Nie, to był błąd, to był wybryk jego umysłu, który skusiła rodząca się pożoga, wrosły pod czaszkę znak po igrach w bibliotece. Tamta moc, tamten ogień. Pragnienie tej siły zmyliło go, pozwoliło mu sprowadzić stwora, którego nie rozumiał. Istotę, której nie potrafił kontrolować.

Wężowata, pełzająca esowato poczwara – cała wymazana w porozlewanej oliwie – pomknęła ku zabełtanym w roślinnej pułapce bojowcom. Herem. Biedny, wystraszony przelatującymi bełtami Herem. Cyrkowiec był sprawnym akrobatą, ale kiedy uskakiwał w uniku, kiedy odpędzał się rapierem od wyciągających ku niemu ręce nożowników, nie zauważył jak pnącza pełzną ku niemu, jak oplątują się wokół stóp, wzbierają, pną się wyżej i wyżej. Rzucił się w zapaśniczym skoku, chciał dopaść któregoś z ochroniarzy, który skryty za stołami zdążył naładować kuszę i teraz czaił się z atakiem na drużynę Jednej Krwi. Uskoczył metr, może półtora. Splątane znienacka stopy, gęsto owinięte roślinnym sitem, uwięzły w tyle. Ochroniarz miał swoją szansę, oddał swój strzał. Ale to nie było zmartwienie dla Herema, to nie było niczyje zmartwienie. Strzelec był marny, wpakował pocisk gdzieś pod balustradę, w miejsce, gdzie po napastnikach nie było już ani śladu. Zmartwienie było bliższe, znacznie bardziej realne. Zbyt bliskie. I zbyt szybkie.

Pełznąca poczwara nie przedzierała się między stołami, ani ławami. Nie musiała. Rozpalony do białości pysk wypalał wszystko po drodze, zostawiał meble w ogniu, rozpaćkana oliwa od razu zajmowała się ogniem obejmując coraz szersze plastry przestrzeni. Herem nie był posiłkiem. Był tylko przeszkodą. Przeszkodą do usunięcia. Rozżarzone wiertło przeszło przez korpus cyrkowca, zostawiło wrzeszczącego, oplatanego płomieniami łotrzyka na pewną śmierć. Śmierć i wściekłą agonię. Podobną tej, która stała się udziałem dziesiątki związanych w rozpalonym buszu uciekinierów.

Siegfried nie zwracał na to uwagi. On miał swoją chwilę, on dostępował spełnienia w walce, w rzezi marnych, srających w gacie pijaczków. Ale szał bywa zgubny. Jeden, z sikającym juchą kikutem zwalił się pod ławę. Drugi, z rozoraną tchawicą. Kolejny oskalpowany jak spod ręki południowych plemion. Isherwood dopadał ich wszystkich, po kolei wysyłał Nerullowi. Dopóki mógł, dopóki oni mieli, gdzie uciekać i wybierali rejteradę zamiast walki. Ale w końcu dopadł do schodów. Dopadł wejścia ku antresoli, dopadł ostatnich, kupiących się nerwowo nożowników. I znalazł odpór. Szedł dalej, odbijał wściekłe cięcia, nie poświęcał spadającym pod stopy truposzom nawet mrugnięcia okiem. Był już u góry, na antresoli, pośród przewróconych dla osłony stołów i ław. I w piersi miał trzy, wbite po rękojeść, koziki. Zwykłe, nędzne koziki, jakimi borowe dziady obierają koźlaki przed wystawieniem na handel. Zaśmiał się beztrosko szykując do dalszego marszu. Ale nie było dalszego marszu. Tu był ostatni przystanek. Rechot spłynął mu z ust fontanną czerwieni. Siegfried pokiwał głową z niedowierzaniem i spojrzał na wychodzących zza stolików najemników. Na tych czekał. Ci oferowali prawdziwe wyzwanie. Pokiwał głową. I targnięty niemocą spadł z balkonu na dół. Na porozbijane krzesła i stoliki, nieruchomy. Stając się kolejnym złamanym i pustym rekwizytem do utylizacji.

Wrzaski na zewnątrz usłyszeli dopiero teraz. Musiały być tam już wcześniej, coś podpowiadało im, że nie jest to pierwszy alarm. Że to nie pierwszy sygnał wyprawiającej się na zewnątrz dzikości. Ale załapali dopiero teraz. Jedna Krew. Dotrzymywali słowa, cokolwiek działo się na zewnątrz, postawiło miasto na równe nogi. Niemniej, oni wciąż byli tutaj. W zżeranej pożarem karczmie, z niedobitkami chroniącymi się za barem. Z najemnikami z antresol, którzy dostrzegli, że teraz na dopadnięcie osłabionej grupy jest największa szansa. I z hulającą poza kontrolą, zostawiającą za sobą nieposkromiony ogień poczwarą. Właśnie uświadomioną w lokacji swego opresora – Nataniela – i zmierzającą ku niemu (i jego paczce) z szybkością, o jaką nikt by jej nie posądził.

Proszę Sieraka i Cedryka o niepostowanie.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 02-10-2013 o 09:58.
Panicz jest offline