Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-09-2013, 00:25   #101
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Owain

- Kurwa, ale wiadomości to musicie zacząć brać od kogoś innego. - powiedział z wyrzutem Owain, gdy wszyscy w końcu oszacowali liczbęklientów do golenia, grubo większą, niż obiecywana przez rewolucyjnych przywódców.
- Bić się z nimi nie ma co, samą masą nas zgniotą. Zróbmy może tak: ze dwie osoby się wrócą i zabarykadują wejście od zewnątrz, a reszta z nas kopnie się po te beczułki z gorzałą i urządzimy imprezowiczom prysznic. Potem obrzucimy ich jakimiś pochodniami, może nawet uda się zrzucić jeden z żyrandoli i chodu, niech się pieką. Co powiecie?
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"
Cohen jest offline  
Stary 28-09-2013, 04:26   #102
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
- Pierdolicie. - Skwitował Caspar. - Mamy przewagę taktyczną. Większość jest tak najebana, że zanim się zorientują, podziurawimy najemników czy innych weteranów. A później będzie z górki.

Hayle najwidoczniej gdzieś po drodze do knajpy Hulka znalazł dawno zapomniane resztki optymizmu, które opierały się cynizmowi. To, albo zwyczajnie chęć dopadnięcia Benedicta wyparła zdrowy rozsądek. Ale czasu było mało i na zabawy w psychologów nie było czasu.

- Obstawcie schody i wyjście. - Zakomenderował, najwyraźniej znudzony niezdecydowaniem. - A ty Vance, pozwól ze mną. Przyda mi się twoje sokole oko.

Caspar poprowadził swego wcześniejszego wybawiciela do balustrady, pozostając jednak poza zasięgiem wzroku i chwycił za kuszę. Ładując bełt, zwrócił się do młodziaka.

- Najpierw zestrzelimy żyrandole, te o, na sznurach. Później weźmiemy się za tamtych uzbrojonych. No, to do dzieła.

Palnęli z kusz jednocześnie, idealnie zsynchronizowani. Vance jednak był strzelcem wyborowym, ponieważ w przeciwieństwie do Caspara potrzebował tylko jednego strzału. Grunt, że plan jak dotąd poskutkował.

Jeden żyrandol runął z hukiem na zastawiony stół, wzbijając w powietrze zastawę i wykwintne jedzenie, plamiąc sosem pieczeniowym hulkowych gości. Drugi natomiast runął przed nosami kapłanów, szczerbiąc podłogowe panele i napędzając im nie lada strachu. Zanim gościom było dane zarejestrować co się dzieje, nadeszła kolejna salwa duetu.

Jeden z herbowych, o imponujących wąsiskach, fiknął komicznie do tyłu i zwalił się na podłogę, z vance'owym bełtem w szyi. Siknął wokoło krwią, zabulgotał i zwiotczał. Jeden z głowy. Caspar był w tyle za cukiernikiem, ale dotrzymywał mu kroku. Sąsiad wąsatego z naprzeciwka, którego plecy stanowiły nazbyt łatwy cel, rąbnął między pieczoną kaczkę, a dziczyznę.

Co szybsi i trzeźwiejsi już zaczęli orientować się w sytuacji. Hayle i Vance, skryci przezornie za balustradą, zaczęli naciągać kolejne bełty, wsłuchując się w pokrzykiwania i przekleństwa - otwierające nuty symfonii.

Czas rozpocząć tańce.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 28-09-2013 o 04:29.
Aro jest offline  
Stary 28-09-2013, 22:19   #103
 
Gerappa92's Avatar
 
Reputacja: 1 Gerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwu
Zielarz stał za plecami reszty na schodach, które prowadziły w dół izby. Nie starał się wychylać przed szereg. Od tego byli jego kompani, którzy byli dużo bardziej zbratani z orężem niż on. Co prawda dzierżył w dłoni swoją włócznie. Włócznie ozdobioną piórami, rzemykami oraz wyrzeźbionymi runami. Wyjątkowo czystą co świadczyło nie zbyt zdumiewających zdolnościach bojowych druida.

Nataniel chudy i blady wyglądał zza ramion towarzyszy. Niby niepozorny, cichy spoglądał ze spokojem na tłum, który mieli wyrżnąć. Zapowiedź rzezi jaka miała zaraz nastąpić nie wywołała na jego twarzy jakiegoś wyrazu lęku lecz w jego dłonie zaczęły drżeć. Jednak sypiący się z nich proszek był dowodem na to, że ów delirium nie było wywołane lękiem lecz magiczną częścią zaklęcia. Proszek nie upadł na ziemię lecz niczym zielona rzeczka, wąskim strumykiem potoczyła się w powietrzu, kilka centymetrów nad posadzką. Leciała dość powoli a ciche słowa Nataniela były jak sznurki kierujący jej torem. W końcu pod nogami ludzi zaczęły wyrastać rozmaite chwasty, kwiaty i winorośle oplatające nogi pijaczyn.

Następnym co mógł teraz zrobić to ściągnąć tarcze z pleców i zacisnąć mocno dłoń na włóczni. Nie spiszył się... Zresztą jak zawsze. Ostatni będą pierwszymi.
"Byle nie u Kostuchy" - pomyślał druid i zrobił krok w stronę strażników. Pod nosem nie omieszkał użyć słów napełnionych mocą. Mocą przywołania. Bo właśnie wzywał pomocnika z leśnych zastępów. W takiej sytuacji każde zęby i pazury były wskazane.
 
__________________
"Rzeczą ważniejszą od wiedzy jest wyobraźnia."
Albert Einstein
Gerappa92 jest offline  
Stary 30-09-2013, 17:05   #104
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Dzwony dudniły dźwięcznie, rozdzierały nocny nieboskłon hukiem, zagłuszały szaloną zabawę wyciszając roześmiane twarze i dusząc wznoszone toasty. Życie, choćby chwilowo odsączone z mowy, toczyło się dalej. Rumiane pyski szczerzyły się do siebie, spocone czoła i poliki marszczyły w rozrechotanych minach, kubki i kielichy stukały o blaty. Bum, bum, bum – wybijały połamany rytm. Kałuże miodu i nalewek, rozchlapywanych w przesadnej emfazie, zalały blaty i parkiet lepkością. Buty kleiły się do klepki warcząc przy każdym kroku jak odrywany plaster, dłonie nęciły alkoholową słodkością. Ktoś grał skocznie na skrzypkach. Nie sam zresztą, zaraz do harmonii włączył się flet, obój, zadźwięczały cymbały. Hulko, gospodarz we własnej osobie, krzątał się między ławami opędzając od przyjacielskich poklepywań. Raz za razem dostawał kumpelskie pacnięcie po ramieniu, rozradowana kompania nie ustawała w dowodach wdzięczności dla swego alkoholowego dobroczyńcy. Ogień tańczył w kominie obżarty drewienkiem, buchał falami ciepła dodatkowo wzmacniając rausz biesiadników. Pozwalając zapomnieć o marcowych chłodach, problemach i całym bożym świecie, który został tam za oknami. Zimny, trzeźwy i ponury. Nie miał tu wstępu. Tu radość miała swoją oazę.

Do czasu. Życie, we wszystkich swoich najsmutniejszych aspektach, wkroczyło do środka z hukiem. Wdarło się i tutaj, na zapiecek, na słodkie łono biesiadnego rozleniwienia i opilstwa. Za życiem zaś, jak to w niezmąconej od wieków harmonii bywało, wkroczyła śmierć. I spokojny miraż Edenu upadł raz-dwa. Posypał się jak domek z kart.

Światło, przyjemne światło woskowych świec, zalewało całą salę. Pozwalało czytać twarze kompanów, wyłapywać puentujące drwinę uśmieszki i rubaszne dwuznaczności. Światło, odległe za metalową kratą kominka i na żyrandolowych obręczach pod sufitem, pozwało widzieć. Zatem, gdy nadszedł koniec, a światło zbliżyło się do nich jeszcze bardziej, widzieli wszystko. Wszystko do ostatniego momentu. W ciepłych, świetlistych barwach. Jasno i wyraźnie.

Świstu i szczęku nikt nie zarejestrował. Pod gwarem gadki i skoczną nutą nie robił wrażenia. Sznur trzasnął jak bicz, zniknął gdzieś pod wrzaskiem siłujących się na rękę wesołków. Zrywający się spod sufitu cień dostrzegła większość. Pikując w dół, świetliście jasny w swej aureoli woskowych lampek, był nie do pominięcia. Drewno rąbnęło w dół, wycięło w sam środek stołu, między pałaszujących pulardę grubasków. Huk podrywał z krzeseł, zrywał na równe nogi. Stół pękł w pół, wystrzelił na wszystkie strony iskrami drzazg i desek, oklapł na ziemi przewalając sąsiednich biesiadników. Żyrandol zaś, łupnąwszy o parkiet, zahaczył dwóch smakoszy. Pierwszego dziabnął przy samym upadku, trzasnął z całym impetem w wyciąganą po kielich miodu rękę, odbił kość wywalając biel spod skóry i rękawa rozpiętej kurty. Drugiego zdzielił w momencie, już po pierwszym impecie, odbity, przewalony na wąsatego z dziką siłą. Chłopak ryknął przechodząc w okrzyku przez całą gamę, od bolesnego wycia do kończącego bulgotu. Przygnieciony, z głową między pobitymi kubkami i ściekającymi strugami okowity, szarpał się jeszcze. Żyrandol, wielki niemal jak on sam, zsuwał się po jego wygiętej pokracznie sylwetce, zjeżdżał pod szyję, wciskał drewnem w puszczającą soki gardziel.

Nikt nie zdążył mu pomóc. Nie było kiedy. Drugi, ustrzelony sekundę później żyrandol, zwalił się zaraz obok. Gruchnął o karki zaskoczonych mieszczan, skosił szyje jak kładący źdźbła traw wicher, połamał zapałczane sylwetki rozlewając po izbie nurt przerażenia. Cała reszta sali, niemal wszyscy już na nogach, wykrzywiali głowy pod sufit, w napięciu oglądali wiszące spokojnie oświetlenie. Ospowaty, dryblas o byczym karku i łapach jak pniaki, dostał pod szyję, zaraz nad poplamiony kompotem kołnierz. Złapał się za grdykę, osuwając na kolana obserwował jak stojący obok ksiądz wylatuje ponad stolikiem, ciśnięty impetem uderzenia szybuje w stronę kominka lądując z rozbitą czaszką na metalowych drzwiczkach. Świst, dotąd rzadki i niespodziewany, rozpętał się. Przeszedł w huk, w dmący wicher, w melodię cięciw i stukot bełtów. Kusze brzęczały, a gospoda brzmiała coraz głośniejszą litanią jęków. Jeden po drugim, ostrzeliwani z kusz, członkowie Żagwi padali trupem. Rycerzyk w kolczudze porwał się do broni, postąpił nawet krok czy dwa, z litrem miodu w nogach nie wyszedł nawet zza ławy, gdy osadzony pod czaszką pocisk posadził go z powrotem pod ścianą. Wystający przy wyjściu strażnicy porwali się broni, jedni dorwali kusze, inni od razu pały i noże. Jeden obślimaczył framugę juchą z rozbitej czaszki, drugi warknął coś padając pod stół z bełtem w piersi. Najbliższy drzwi, odźwierny w odświętnych ciuchach, skoczył do wyjścia. Dostał pod nogę wymykając się z zasięgu, przykurczony szusnął dalej. Już u progu, rzygnął krwią, dwie lotki sterczały z pleców znacząc drogę do wyjścia świeżym zewłokiem. Oberżysta, rzucając tacę z trunkami gdzieś w bok, nie oglądając się na nic, spróbował tej samej drogi. Zderzył się z roztrzęsionym klechą, odpadli od siebie szukając równowagi. Hulko klapnął na któregoś z ochroniarzy, wyłączony z gry burknął coś do księdza, gdy dobrodziej zbliżał się do drzwi. Koraliki różańca zagrzechotały na podłodze, prezbiter zafalował w tańcu z grotem pod pachą, zakołysał się padając gdzieś na skraju widoczności.

Ochrona, nawykła do ulicznych bójek i rozrób po karczmach, wyraźnie straciła kontrolę. Dwóch oprychów, którzy brali się za kusze kryjąc pod przewróconą ławą, zniknęło z pola walki. Zestrzelony spod sufitu żyrandol, trzeci z kolei świetlisty posłaniec, przygniótł obu strzelców do ziemi, wyłączył z walki na dobre. Skórzane, wypastowane na glanc buty dudniły skocznie, wystawione spod rumowiska mebli postukiwały o parkiet w przedśmiertnych drgawkach. Herbowi chwycili za broń, zachrzęścili orężem, pognali ku schodom. Kupili sobie czas. Ich los na razie nie był istotny. Ważniejsi byli ci, którym marzyła się ewakuacja. Tchórze i cwaniacy, których kusiły drzwi.

Stłoczeni między stołami, wyrywający się naprzód jeden przez drugiego, uciekinierzy zmierzali do sieni i upragnionej wolności. Chcieli wypaść na zewnątrz, przebudzić się z koszmaru, ochłonąć w marcowym chłodzie, strzepać z siebie pijackie zwidy, którymi obleźli w gnuśnym obżarstwie i chlańsku. W biegu, rozgrzani adrenaliną, wpadli na łąkę, między bujną, pęczniejącą feerię barw. Korzenie i pnącza, wijące się żmijowato chwasty i krzewinki, żywy zielony dywan roślinności. Korzenne liny wyskoczyły spomiędzy desek parkietu bez ostrzeżenia, zaatakowały znienacka, wypadły na bezbronnych biesiadników jak przyczajone w zasadce grzechotniki. Otumanieni, całkiem zdjęci już grozą, uciekinierzy zaczęli wrzeszczeć. Jawa mieszała się z koszmarem skacowanego umysłu, dzicz wpływała wężowatymi ruchami spod każdego zakamarka i bruzdy. Jeden po drugim, schwyceni w drzewiaste szczypce i szpony, biegacze zaczęli padać na ziemię. Oblezieni przez chwasty, zaciskani mięsistymi splotami kłączy i korzeni, wyli błagając zmiłowania. Ale zmiłowania nie było. Przeciwnie.

Umoczone w beczkach z oliwą pochodnie odmalowały przestrzeń czerwienią, runęły w przedsionek u drzwi, zbombardowały przestrzeń między walczącymi w koszmarnych zaroślach ofiarami. To był prolog. Rozmycie pastelowej bazy pod prawdziwą eksplozję kolorów. Owain, inicjator całego planu, wytoczył z pięterka beczułki z oliwą do lamp, rozpoczął grę realnego kalibru. Pierwszy antałek oliwy, zapas dla lampek na piętrach, stoczył się po schodach, przewrócił wbiegającego z okrzykiem szlachetkę w wytartym wamsie. Czterech kolejnych gnało naprzód niezrażonych, trójka najemników spod antresoli zasuwała zaraz za nimi, pałasze i kordelasy gotowe, by ciąć. Siegfried nie czekał na spotkanie. Kompani ładowali kusze, ale on dawno odrzucił na bok swój sprzęt strzelający. Stół, ciężki, owalny stół, przy którym przysiadali lokatorzy pierwszego piętra, zamajaczył u szczytu schodów. Rycerze pojęli, że nie zdążą. Że te kilka kolejnych schodków to będzie za dużo. To była błyskawiczna iluminacja. Objawienie. Zepchnięty ze stopni stół runął w dół jak lawina, dudnił i stukał jak rozpędzony dyliżans, zbierał ze sobą wszystkich napotkanych pasażerów. Siegfried uśmiechnął się do porozbijanych w dole ofiar i powoli – dobywając szpetnego, hakowatego tasaka – zaczął schodzić na parter. Kompani, którym kupił czas swym meblowym manewrem, osłaniali go teraz. Z przeładowanymi kuszami ostrzeliwali zbliżających się do schodów zakapiorów, jednego po drugim posyłali na tamten świat. Szczęśliwców, którym udało wydrzeć się spod szarżującej coraz raźniej zieleni ubijali nim jeszcze dopadli sieni. Morderczymi strzałami składali biedaków w stos drgających, ociekających juchą cielsk.

Ale to był start. Część przerażonych opojów kuliła się za stołami, przycupnięci na antresolach bojownicy mocno stracili na animuszu i szukali dla siebie ochrony wśród zasłon ze stołów i krzeseł. Lepiej kombinujący wiedzieli, że droga jest tylko w ucieczce. Ucieczce, albo walce. Kiedy bełt przeleciał z dołu, spod desek piętra, prosto w pachwinę Hansa, zwalając osiłka na ziemię w natychmiastowym spazmie, stało się jasne, że pozostająca wielką niewiadomą przestrzeń bezpośrednio pod balustradą musi zostać migiem spacyfikowana. Kolejne strzały i bełty, które przebiły się na górę siejąc zamieszanie tylko to potwierdzały. Strachliwi dotąd goście zrozumieli, że to jest ich chwila. Że ich moment właśnie nastał. I masą, komu starczyło odwagi i sił, zaczęli rwać ku kuchni lub sieni.

Siegfried wypadł ze schodów w kocim skoku, sieknął ostrzem po pyskach przygwożdżonych do ziemi szlachetków, którzy straszyli wcześniejszą szarżą. Potężny, górujący nad większością biesiadników, na powrót wprowadził zwątpienie w szeregi straceńców. Pierwsi dwaj uciekinierzy nawet nie próbowali swoich sił w starciu. Łowca jedynie wyciągnął rękę, raz za razem, wyciągał łapsko i chirurgicznym cięciem wypruwał życie z przebiegających obok biedaków. Ruszył naprzód, wymachiwał tasakiem jakby odganiał się od much, szedł sprężyście, opierając ciężar ciała to na jednej, to na drugiej nodze, gotując drugą kończynę do ewentualnego skoku. Herem i Owain zbiegli zaraz za druhem, obaj taszcząc baryłki z oliwą. Georfed cisnął swą beczułką ku szarpiącym się w pnączach pechowcom, Graeff zadał sobie trud przebiegnięcia w stronę kominka. Osłaniany przez kamratów wygrzebał z płonącego stosu hajcującą się obficie żagiew i rozbił beczkę w centrum biesiadnej. Zaraz potem płonące drewienka poszybowały w powietrzu, a płomienie rozjaśniły widowisko upiorną bielą.

Siegfried szedł twardo, po drodze zostawiał tylko trupy. Śmiecie. Żaden z tych rzekomych bojowców nie miał ani serca do walki, ani umiejętności. Krew buzowała, adrenalina robiła w żyłach rozgardiasz. Dalej, naprzód! Łowca nacierał z coraz większą zaciętością, bełty skrytych za ladą obrońców spod schodów przeleciały gdzieś obok, nie zrobiły wojownikowi najmniejszej krzywdy. Uciekinierzy zaczęli cofać się, rozstępować, oglądać za schronieniem od gniewu przerażającego mężczyzny. Ale ujścia nie było, wraz z wzbierającymi coraz żywiej płomieniami drogi ucieczki znikały jedna po drugiej. Zmieniały matczyne łono gospody w trupiarnię.

Nataniel rechotał. Rechotał jak opętaniec, nie mógł powstrzymać emocji, które wymykały się spod kontroli wraz z uwalnianą z oków magią. Jedno zaklęcie, niby tylko jedno zaklęcie. Ale buszujący w sali ogień kusił go, nęcił go swą pierwotną energią, przemawiał do złaknionego tej naturalnej, elementarnej siły druida. Kolejny czar, który splatał – prosty, nieskomplikowany i bezpieczny – zaczął się zmieniać. Falujące płomienie hipnotyzowały, kołysały jak do snu, zapraszały w objęcia. El’ skand nie pojmował zmiany, nie wiedział, co sprawia, że ręce drżą mu niekontrolowanie myląc ruchy, co mąci mu wewnętrzny spokój niezbędny do koncentracji, co odzywa się do niego z granicy pojmowania. Kiedy gusła dobiegły końca, kiedy klapnięcie dłoni przerwało nabrzmiałą inkantę, Nataniel zrozumiał. I zatrząsnął się przestraszony, świadom jak łatwo kusząca moc potrafi sprowadzać w odmęt. Stwór stał w płomieniach, przywołany w samym centrum wzbierających żywo ogników kołysał się spokojnie, niby to czekając na polecenia. Długa, wężowata, niby metaliczna powłoka, oblekała poczwarę na całej długości. Stalowoszare płytki kostne tworzyły pancerz na gąsienicowatym, obłym cielsku, a w miejscu pysku... Tam, gdzie powinien wyróżniać się ryj stworzenia była gorejąca żarem, spalona, oślepiająca blaskiem czerwień. Coś jakby żarzący się niedopałek skręta, coś jakby bestii pozbawiono jej naturalnego przedłużenia jakąś ognistą, szaleńczą magią.

El’ skand czuł telepatyczną więź ze stworem, widział obrazy, przemykające się w umyśle stworzenia wizje, odczuwał jej wzburzenie, wściekłość z wyrwania poza ramy bezpiecznego matecznika. Próbował uspokajać, ale to nie była istota, którą wzywał. Nie, to był błąd, to był wybryk jego umysłu, który skusiła rodząca się pożoga, wrosły pod czaszkę znak po igrach w bibliotece. Tamta moc, tamten ogień. Pragnienie tej siły zmyliło go, pozwoliło mu sprowadzić stwora, którego nie rozumiał. Istotę, której nie potrafił kontrolować.

Wężowata, pełzająca esowato poczwara – cała wymazana w porozlewanej oliwie – pomknęła ku zabełtanym w roślinnej pułapce bojowcom. Herem. Biedny, wystraszony przelatującymi bełtami Herem. Cyrkowiec był sprawnym akrobatą, ale kiedy uskakiwał w uniku, kiedy odpędzał się rapierem od wyciągających ku niemu ręce nożowników, nie zauważył jak pnącza pełzną ku niemu, jak oplątują się wokół stóp, wzbierają, pną się wyżej i wyżej. Rzucił się w zapaśniczym skoku, chciał dopaść któregoś z ochroniarzy, który skryty za stołami zdążył naładować kuszę i teraz czaił się z atakiem na drużynę Jednej Krwi. Uskoczył metr, może półtora. Splątane znienacka stopy, gęsto owinięte roślinnym sitem, uwięzły w tyle. Ochroniarz miał swoją szansę, oddał swój strzał. Ale to nie było zmartwienie dla Herema, to nie było niczyje zmartwienie. Strzelec był marny, wpakował pocisk gdzieś pod balustradę, w miejsce, gdzie po napastnikach nie było już ani śladu. Zmartwienie było bliższe, znacznie bardziej realne. Zbyt bliskie. I zbyt szybkie.

Pełznąca poczwara nie przedzierała się między stołami, ani ławami. Nie musiała. Rozpalony do białości pysk wypalał wszystko po drodze, zostawiał meble w ogniu, rozpaćkana oliwa od razu zajmowała się ogniem obejmując coraz szersze plastry przestrzeni. Herem nie był posiłkiem. Był tylko przeszkodą. Przeszkodą do usunięcia. Rozżarzone wiertło przeszło przez korpus cyrkowca, zostawiło wrzeszczącego, oplatanego płomieniami łotrzyka na pewną śmierć. Śmierć i wściekłą agonię. Podobną tej, która stała się udziałem dziesiątki związanych w rozpalonym buszu uciekinierów.

Siegfried nie zwracał na to uwagi. On miał swoją chwilę, on dostępował spełnienia w walce, w rzezi marnych, srających w gacie pijaczków. Ale szał bywa zgubny. Jeden, z sikającym juchą kikutem zwalił się pod ławę. Drugi, z rozoraną tchawicą. Kolejny oskalpowany jak spod ręki południowych plemion. Isherwood dopadał ich wszystkich, po kolei wysyłał Nerullowi. Dopóki mógł, dopóki oni mieli, gdzie uciekać i wybierali rejteradę zamiast walki. Ale w końcu dopadł do schodów. Dopadł wejścia ku antresoli, dopadł ostatnich, kupiących się nerwowo nożowników. I znalazł odpór. Szedł dalej, odbijał wściekłe cięcia, nie poświęcał spadającym pod stopy truposzom nawet mrugnięcia okiem. Był już u góry, na antresoli, pośród przewróconych dla osłony stołów i ław. I w piersi miał trzy, wbite po rękojeść, koziki. Zwykłe, nędzne koziki, jakimi borowe dziady obierają koźlaki przed wystawieniem na handel. Zaśmiał się beztrosko szykując do dalszego marszu. Ale nie było dalszego marszu. Tu był ostatni przystanek. Rechot spłynął mu z ust fontanną czerwieni. Siegfried pokiwał głową z niedowierzaniem i spojrzał na wychodzących zza stolików najemników. Na tych czekał. Ci oferowali prawdziwe wyzwanie. Pokiwał głową. I targnięty niemocą spadł z balkonu na dół. Na porozbijane krzesła i stoliki, nieruchomy. Stając się kolejnym złamanym i pustym rekwizytem do utylizacji.

Wrzaski na zewnątrz usłyszeli dopiero teraz. Musiały być tam już wcześniej, coś podpowiadało im, że nie jest to pierwszy alarm. Że to nie pierwszy sygnał wyprawiającej się na zewnątrz dzikości. Ale załapali dopiero teraz. Jedna Krew. Dotrzymywali słowa, cokolwiek działo się na zewnątrz, postawiło miasto na równe nogi. Niemniej, oni wciąż byli tutaj. W zżeranej pożarem karczmie, z niedobitkami chroniącymi się za barem. Z najemnikami z antresol, którzy dostrzegli, że teraz na dopadnięcie osłabionej grupy jest największa szansa. I z hulającą poza kontrolą, zostawiającą za sobą nieposkromiony ogień poczwarą. Właśnie uświadomioną w lokacji swego opresora – Nataniela – i zmierzającą ku niemu (i jego paczce) z szybkością, o jaką nikt by jej nie posądził.

Proszę Sieraka i Cedryka o niepostowanie.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 02-10-2013 o 09:58.
Panicz jest offline  
Stary 01-10-2013, 19:32   #105
 
kymil's Avatar
 
Reputacja: 1 kymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputacjękymil ma wspaniałą reputację
Marlonn po raz kolejny już w tym tygodniu dławił się dymem pogorzelisk i zasłaniał chustą na szyi przed pełgającym ogniem. Na wiele to się nie zdało, ale, o dziwo zdołał się do tego przyzwyczaić. Półelf nawet zdołał przełknąć czarną plwocinę, która zgromadziła mu się w ustach i od razu mu ulżyło.

- Doświadczenie awanturnika, lata wprawy - wymruczał ni to zadowolony, ni to zdegustowany.

Przycupnął za drewnianym kontuarem i prędko wymierzył kuszę w kierunku nieodległej antresoli. Wystrzelił i po chwili dał się stamtąd słyszeć wrzask ranionego drapichrusta.

- Dobra, ogniomioty moje! Żyjemy, prawie, jeszcze! - zaryczał przekrzykując harmider umierających i żywych.

- Punkt o spaleniu karczmy Hulka mamy również zaliczony! Wyrżnęliśmy nieco ptaszków w tej ognistej klatce.

Wtem wpił oczy w płomiennego węża, który zbliżał się teraz do nich z przerażającą prędkością. Marlonn nie omieszkał również nie dostrzec paru najemników, którym w oczach się żarzyło od zapowiedzi mordu.

- Tedy tak, kurwa. Co ja chciałem? Odwrót, jego mać! Spierdalamy! Nataniel?! Konjuruj duchy lasu, przywołuj driady, drzewce nam na pomoc! Czego się durno gapisz i zęby szczerzysz? Ogarnij migiem bestię z piekła rodem. Ja się boję! Mam prawo. Wolę zająć się gagatkami z kąta sali. Przebijamy się do wyjścia po trupach - to mówiąc porwał miecz w prawicę i skierował brzeszczot ku brodatemu osiłkowi, który najwyraźniej miał bliźniaczy zbrodniczy zamiar.

- Precz z tyranią! - zakrzyknął. Nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.
 

Ostatnio edytowane przez kymil : 01-10-2013 o 19:34.
kymil jest offline  
Stary 01-10-2013, 22:09   #106
 
Gerappa92's Avatar
 
Reputacja: 1 Gerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwuGerappa92 jest godny podziwu
Magia objawiona mu wśród cieni Lipowego Zagajnika była magią potężną. Tak zapewniali go Starsi z kręgu druidów. Nie należało jej pożądać a jedynie korzystać z niej w jedynym celu. Mianowicie ku czci matki ziemi. Ona zrodziła dzieci i dała im możliwości rozwoju. Nataniel doskonale to rozumiał. Lecz to tylko teoria, która często mijała się z praktyką...

Sztuka czarodziei, ta wyuczona, wymuszona i sucha była jakaś pusta w porównaniu z czarostwem Leśnych magów. Ta pochodziła z wnętrza duszy, w której zasiane zostało ziarno harmonii fauny i flory. Kiedy Nataniel skupił energię i poczuł ją w sercu, żołądku i umyśle. Ekstaza wynikająca z niepojętej siły była cudowna. Do czasu gdy stracił nad nią kontrolę.

Niczym proszkowy narkotyk z liści koki wydusił z El'Skanda zdrowy rozsądek. Niczym za duża dawka owej substancji wyciągnęła z niego zimny pot i dreszcze . Ta moc przerosła jego możliwości. Jego kontrola świadomości została zerwana. Podświadomość, niczym niezdarne dziecko kierowało impulsami pierwotnych odruchów Zielarza. Ogromy skręt z jego wyobraźni przedarł się do rzeczywistości i zwrócił się przeciwko niemu.

Strach paraliżował kończyny. Z ust chciał wydobyć się na światło dzienne krzyk, który jednak zdławiła przełknięta ślina. Zimna krew druida stoczyła bój z rozpaloną atmosferą karczmy. Niczym fakir z dzikich dżungli - Nataniel przyjął pozycję defensywną wobec węża. Chciał postraszyć go dzidą jednak potwór okazał się być zbyt szybki. Gad wystrzelił jak sprężyna próbując ukąsić Nataniela lecz ten w ostatniej chwili zasłonił się tarczą. Siła uderzenia była niespodziewanie ogromna, lecz El'skand utrzymał się na nogach ale tarcza niestety rozsypała się w rozżarzone drzazgi.

W dłoni pozostała włócznia. "Najlepszą obroną jest atak" - trzymając się tej maksymy Nataniel z krzykiem na ustach zaczął wymachiwać włócznią przed potworem. O dziwo, tamten zszokowany oporem, dał chwilę druidowi na okrężnie go. Kierowany instynktem Zielarz zrobił skok w bok. Trzasnął węża w kark swoja dzidą a łeb w reakcji trzasnął o posadzkę. W try migach Nataniel wskoczył na niego i przygniótł włócznią płonący łeb. Płonący jakimś innym, podsyconym magią ogniem. Włócznia pękła wpół a wąż wyczuwając swobodę zatrzepotał się z taką siłą, że leżący na nim druid wyleciał w powietrze i rąbną na blat jednego ze stołów, który pękł w pół. Zwaliły się z niego dzbany z piwem oblewając Nataniela. Zmoknięty niczym kura wygramolił się z pod gratów. Wolność była pozorna, ponieważ znowu zasadzał się na niego wezwany potwór. Druid był w pułapce, za plecami rozwalony stół przed nim wściekły przywołaniec.

-Bestio wężowata! Ja żem Cię wezwał więc stój do cholery jasnej!
 
__________________
"Rzeczą ważniejszą od wiedzy jest wyobraźnia."
Albert Einstein
Gerappa92 jest offline  
Stary 03-10-2013, 11:40   #107
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Clif który do tej pory jedynie obserwował sytuacje w końcu podjął decyzję. Ale nie zrobił tego z dobroci serca, czy z chciwości. Dla zabawy. Byli już tak umoczeni, że trup w jedną czy w drugą stronę nie robił różnicy dla losu jaki ich czekał w razie wpadki.

Cofnął się kilka kroków od balustrady, strzelił karkiem przechylając głowę do jednego, potem drugiego ramienia. I ruszył biegiem, wskoczył na barierkę i odbiwszy się poszybował w ciszy, dwa kroki po belkowanej ścianie utonęły w hałasach z dołu. Zresztą kto by tam uwierzył że ktokolwiek może biegać po ścianie i to do tego będąc daleko od pionu. Zresztą nawet jakby kto uwierzył to i co z tego, Cliff odbił się ponownie i poszybował nad antresolę.

Patrząc na rozkładające się na boki jego nogi czuć było jęk ścięgien i mięśni gdy osiągały one pozycje niedostępną przeciętnemu mężczyźnie… a potem ją przkraczając. Podkute buciory wtuliły się w twarze dwóch najemników. Zdawać by się mogło, że wszystko dzieje się jak zatopione w miodzie, którym tak suto raczyli się wojacy. Pierwszy najemnik buchając krwią ze złamanego nosa przełamał barierkę antresoli i zwalił się w rumowisko ciał, krzeseł i stolików. Drugi obrócony siła ciosu przytulił ścianę niczym kochankę i osunął się znacząc tynk dwoma szkarłatnymi śladami śluzu, krwi i chrząstek nosa.
Clif ledwo wylądował schwycił pochodnię z uchwytu w ścianie, porwał gąsiorek i... padł na stół pociągając solidny łyk krzepkiej siwuchy w momencie gdy ostrze szabli rysowało powietrze świetlistym kręgiem kilka cali nad jego piersią. Nagle jego ciało zmiękło i zsunął się ze stołu niczym szmata by przysiąść na piętach. Prychnął drogocennym trunkiem w najemnika jednocześnie podtykając pochodnię. Ogarnięty “smoczym ogniem” rzucił się na ziemię by ugasić płomienie.
 
Mike jest offline  
Stary 04-10-2013, 17:22   #108
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Caspar musiał podzielać strach reszty kompanii przed ognistą poczwarą, sprowadzoną przez Nataniela, bo nie rzucił się w sukurs szamanowi. Rzucił się w zgoła innym kierunku, najwyraźniej pozazdrościwszy Cliffowi akrobatycznych figli, chciał pokazać że też tak potrafi. Z korytarzyka, którym przybyli, wyleciał w pełnym biegu. Śmignął tuż obok Vance'a, odbił się od balustrady i poszybował nad płomieniami.

Żyrandol jęknął w proteście, ale w ogólnym rozgardiaszu nikt tego nie usłyszał. Nie szło też usłyszeć pobrzękującego łańcucha, wprawionego w ruch przez Hayle'a. Dyndając sobie w powietrzu, Cas był łatwym celem, ale mało już pozostało strzelców. Na antresoli porządek zrobili Cliff z Marlonnem, a najemnicy zza baru niby to przymierzali się do strzału, ale kiedy jeden z nich oberwał vance'owym bełtem, chęci do strzelania ubyło.

Ubyło też życia, kiedy Caspar skoczył w ich stronę. Przeturlawszy się po barowym blacie, jednego z niedobitków przedstawił podeszwie swojego buciora, drugiego natomiast - butelce wina. Chlusnął szlachetny trunek, chlusnęła jucha. Ten z przemodelowaną facjatą nawet nie zdążył zakląć, z grdyką ucałowaną casparowym nożem. Hayle odwrócił się w stronę tego drugiego, którego twarz zdobiły teraz kawałki szkła i uśmiechnął się, szczerząc zęby.

Jeszcze trochę i impreza u Hulka dobiegnie końca.
 
__________________
"Information age is the modern joke."
Aro jest offline  
Stary 05-10-2013, 01:25   #109
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Chaos, jaki zapanował w hulkowym przybytku, gdy nowi akolici kultu równouprawnienia ras wzięli się do roboty, spokojnie mógł konkurować z tym pierwotnym, panującym, gdy bogowie tworzyli świat.
Czy też świat wyłonił się z owego chaosu sam, jak twierdziła pewna, modna ostatnio, heretycka sekta.
Pomińmy jednak kosmogoniczne spory, by skupić się na tu i teraz.

Owain, skrywszy się za przewróconym stołem, ostrzeliwał z kuszy najemników z antresoli, których wywabił z ukrycia Siegfried, a którzy najwyraźniej mieli na tyle rozumu, by wykorzystać utratę zaskoczenia, impetu i kontroli nad cholernym płonącym robalem przez napastników, na przegrupowanie się i danie odporu wrażym siłom.
Owain nie miał zamiaru czekać na efekty poskramiających działań druida, nie udzielał mu też dużego kredytu zaufania w kwestii tej umiejętności.
Załadował kuszę, dobył miecza i czmychnął skulony ze swej kryjówki, kierując się w stronę baru.
Wskoczył na kontuar i strzelił w pierwszego, którego dostrzegł. Potem odrzucił kuszę, porwał taboret, który jakoś się ostał i wpadł między resztę, tnąc i siekając mieczem oraz napieprzając stołkiem.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"

Ostatnio edytowane przez Cohen : 06-10-2013 o 23:30.
Cohen jest offline  
Stary 06-10-2013, 17:26   #110
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Hulko był przedsiębiorczym człowiekiem. Solidny, upięty pod elegancko sprasowanym fartuchem brzuchol poświadczał, że ten dżentelmen zna smak chleba. Więcej nawet! Że jest certyfikowanym przez Mamę Naturę pochłaniaczem hurtowych ilości jadalnej materii i w swym żarłocznym hobby nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Mówiono: poznasz pana po cholewach. Buciki, i owszem, Hulko miał niczego sobie, ale to sondujący przed nim drogę bebzun był dowodem biznesowego talentu. Rok po roku, Hulko puchł i rozrastał się, nabierał masy wchodząc w kategorie wagowe świątecznych, ganianych po targu tuczników. W ślad za gospodarzem rósł jednak jego przybytek, niby w organicznej łączności, jak w spiętej solidnie symbiozie, karczma nabierała przestrzeni z każdym kilogramem zdobytym przez właściciela. Jedno piętro po drugim, architektoniczny potworek nabierał ciała, a pulpetowaty przedsiębiorca ciągle nie miał dosyć. U życzliwych globusy chodziły tylko góra-dół, góra-dół.
- O tak! – Kiwali głowami. – Ten to ma łeb, czarownik jak nic! Pieniądz mu się mnoży jak myszy.
Inni, mniej serdeczni wobec kucharskiego księcia, mówili, że magia jest na rzeczy poważniej. Nie w szutkach i wygłupach pod wpływem, ale tak serio. Z pełną wiarą, że jakieś dziwaczne voodoo naprawdę spaja ciastowatą postać gastro-gracza i jego znany smakoszom zajazd. Wielu obśmiewało te wsiurskie wierzenia, w ich domach dominował pełen scjentyzm i zdrowa logika. Teraz, widząc co wyprawia się w Hulkowym zajeździe, wielu mocno stąpających po ziemi racjonalistów mogłoby przeżyć poważny kryzys. Oto Hulko, oberwawszy bełtem w pierś, wypłukany z juchy, a drogą ewakuacyjną oczyszczony też z mniej szlachetnych płynów, karlał o kolejne kilogramy. I sama karczma, niby to od żarłoka niezależna, zaczęła pod wpływem rozrabiającego dziko ognia trzeszczeć i skrzeczeć. Szykując się coraz szybciej do gwałtownego przeskoku do znacznie szczuplejszych rozmiarów.

Uczestnicy tejże gwałtownej metamorfozy, po trosze chyba jednak jej sprawcy - czego by nie mówić o magicznych paktach i sekretnych siłach, ciśnięte przez Owaina baryłki łatwopalnej substancji coś też tutaj znaczyły – nie planowali obserwować końcowych efektów przemiany. Atmosfera była, jak na ich gust, ciut za gorąca. Marlon zdecydował się na wyjście jako pierwszy, ale na kompanię długo czekać nie potrzebował. Vance, jego dwaj bracia i ten czwarty, murarz, piekarz czy inny dekarz, byli krok za nim. Półelf zdzielił brodacza przed sobą po pysku, zanurkował między młynkującymi ostrzami, rzucił się w ataku na łysola o gołym, obrośniętym szczeciną torsie. Kątem oka złowił jak siwobrody mięśniak krztusi się z patykowatym kształtem wyrastającym spod mlecznego zarostu, wyłapał destrukcję jaką buzdygan stolarzo-tynkarza sprawił mordzie cherubinkowatego szlachetki krok dalej. Ostrza szalały wszędzie wokół. Półelf spróbował sparować wymierzony mu młócek, zatoczył się między lawinę sztychów, dziabnięty gdzieś nad uchem pacnął o podłogę. Nie było jak się zasłonić, nie było miejsca na unik. Napastnicy doskakiwali jeden po drugim, kąsali jak wilcza sfora. Vance oberwał przez krzyże porwaną przez jakiegoś osiłka kłonicą, pofrunął na mokry od gorzałki stolik. Bracia poszli za nim, cięli na lewo i prawo, szarpali szeregi napastników za nic mając sprawiane im bombardowanie. Jakby chaosu było mało, osadzeni za barową ladą kusznicy wychylali się co chwila do strzału. Bam, bam, bam - walili z ciężkich kusz po całej sali. Amatorzy, pogruchotali tuzin mebli, ale zamachowców sięgnęli ledwie raz. No, może dwa… Auuu, kurwa! – zajęczał Marlon. Dwa, zdecydowanie dwa. Z mokrą od juchy czachą – nie było czasu na przeglądy z lusterkiem, ale pod czupryną zrobiło się dziwnie ciepło – uciekinier zaczął poważnie obawiać się o najbliższe minuty życia. Innymi słowy, zaczął obawiać się, że nie nadejdą. Że przygoda kończy się tu i teraz, pod sosnowym filarem, pośród porozbijanych garnców ze smalcem i obszczanych ze strachu trupolców pod stołami.

Cliff nie widział zmagań towarzyszy. Był człowiekiem akcji, nie miał w duszy zamiłowania do podziwiania i wnikliwych analiz. On musiał być w samym sercu huraganu, on musiał nadawać tempo. I nadawał.

Wskoczył na antresolę od razu roztrącając pierwszy szereg przeszkód. Cios za ciosem, piąchy i kopsy latały w powietrzu między nożowniczymi sztychami. Westrock walił zdrowo, ale w gęstwinie rozbitych mebli, z powalonymi przegrańcami chwytającymi adonisa za nogi, ogólnym tumultem i dzikością, niewiele miał szans na przyzwoite pierdolnięcie. Owszem, górujący nad nim o głowę blondyn dostał pod brodę i wywalony z butów sieknął o barierę parę stóp dalej. Owszem, misiowaty nosacz dostał w brzuch i skrzywił się jak przy połknięciu cytryny. Owszem, ktoś tam jeszcze coś tam jeszcze, ale co z tego, skoro w całym tym gęstym, zwichrowanym zamieszaniu oberwał i Cliff. A oberwał paskudnie. Ząbkowanym, krzywym nożem w brzuch. Głęboko i brudno, z kończącym grę twistem. Bokser odskoczył instynktownie, osłonił się miotając przed siebie porwany ze stolika półgarniec. Na wiele się to nie zdało, trio wciąż funkcjonalnych przeciwników obaliło ławy przed sobą i biegiem dognało cofającego się Cliffa. Oszołomiony, trzymający się na nogach magią adrenaliny, Westrock znalazł się w sporych tarapatach. I nie miał nikogo w pobliżu, kto podałby biedakowi pomocną dłoń.

Narzekać byłoby jednak niegrzecznie. Rzut oka na centrum rozpalonej izby i Cliff wiedział, że wołać druhów nie wypada, bo z plującą płomieniami pluskwą przed sobą mają dość zamieszania. Nataniel, porwany poczuciem odpowiedzialności czy może, zwyczajniej, bitewnym szałem, nacierał na wężowatą potworę bez opamiętania. Raz po raz, walił ile sił w ramionach, ale na opancerzoną kostnymi łuskami bestię to było za mało. El’ skand został w końcu pod ścianą, bez broni, ze słowami przeciw płomieniom. Był bezbronny, bez szans, bez nadziei na kontratak. Przygnieciony zwalonym w ogólnym rozgardiaszu stolikiem spoglądał w rozjarzoną, emanującą żarem otchłań. Stwór skoczył, wygięty jak paragraf przebił się przez zasłony i spadł na osaczonego w kącie druida. I miał go. Prawie.

Rozróba pod schodami ściągała swe żniwo, cios za ciosem, krzyk za krzykiem. I jak w szalejącym cyklonie, który zbiera na swej drodze wszystko, co uniesie – tak i w starciu Jednej Krwi z Żagwią, przestrzeń zaroiła się od porwanych mocą zamieszania przedmiotów. Przedmiotów i postaci. I jak wraz ze słabnięciem huraganu, gdy zenit potęgi przemija porwane obiekty padają bezwładnie, tak i wyczerpujące się organizmy zaczęły wypadać z rozhulanej karuzeli. Rąbnięty hakiem z głębokiego skrętu, ostrzyżony na krótko weteran fiknął kozła przez ławę i z ciężkim hukiem zwalił się… Akurat między Nataniela, a plującego plazmą potwora. Druid odczołgał się w popłochu, z wciąż odrętwiałymi nogami spróbował wygramolić się ponad meblowe rumowisko, wyjść z zasięgu powstrzymanej chwilowo żmii. Miał fart, robota Caspara i zamachowców w końcu domknęła temat. Władowany na kontuar Hayle migiem ujebał przedostatniego snajpera, ale nim skończył sprawę załapał jeszcze sieknięcie żelazną pałą przez nogę. Wytrącony z równowagi, z goleniem piekącym jak po kąpieli w wulkanie, Joseph upadł na porozbijane szkło ze zmasakrowanego baru.

Owain, ostrożny, acz dobrze kalkulujący, wygrał dozgonną wdzięczność dwóch kompanów jednej tylko minuty. Cliff, atakowany przez trzech ostatnich zabijaków, był zdany na siebie, co przy tężejących z każdą sekundą ruchach było jak wyrok. Ale od czego ma się kolegów! Ha, nie tylko od kieliszka jak się okazuje. Graeff strzelił raz. Jeden raz. Ale to starczyło. Zamierzający się na Westrocka zbir dostał w bok głowy. Z czaszką przebitą jak balonik z wodą, eksplodował wokół mięsisto-mącznym mózgowiem uwalając się trupem na idących w krok za nim kumpli. Wyratowany spod rzeźnickiej maczety, Cliff nie bawił się w finezyjne gierki. Póki mięśnie pracowały jak należy, porwał stojący pod ręką taboret i brutalnie – ruchami boleśnie mechanicznymi – zaczął tłuc po łbach przewalonych na podłogę przeciwników. Drewno pękło, pękły i czaszki. Popękały wybijane zęby, kości nosowe trzasnęły jak wrzucone na gorący olej skwarki, krew chlupała i bulgotała. Kiedy Cliff skończył rozprawę nadłamany taboret nadawał się tylko na opał.

Drugi druh, któremu się upiekło leżał na resztkach butelek obok zalanego juchą baru. I znów, osaczonemu przez atakujących w desperacji zbójów, przyszedł z odsieczą Graeff. Najemnik skoczył z meblarsko-żołnierskim orężem na duet ocalałych i szybko zamknął sprawę potężnym nokautem. Miecz zostawił na dokładkę. Dla kelnera, który przed chwilą planował osadzić sztylet w płucach poobijanego Hayle’a, a teraz – upadłszy na kolana – błagał o łaskę. Owain nie zatrzymał się tnąc na oślep, bez nadmiernej siły, jakby wypłacał plask paskiem na dupsko niegrzecznego dzieciaka. Naostrzony miecz mógł nie zabić od razu, ale poharatana, oblepiona wężykami krwi morda skarconego obrońcy została zamknięta na dobre.

- Tędy! – ryknął do kompanów Marlon, który jakoś doszedł do siebie i teraz mocował się z zamkiem przy kuchennych drzwiach. Odrzwia nie miały rygla, ale dziwaczny, zamykany na klucz zamek, który właściciel musiał wcześniej tego wieczoru, chcąc ukrócić wymykanie się personelu na zaplecze, zatrzasnąć na głucho. Owain, kuśtykający Caspar i Vance z braćmi podążyli za przebojowym przewodnikiem, ale miotająca się w tyle sali bestia nie dała szans reszcie. Cliff toczył się do wyjścia, ale przed sobą miał kicających od zasłony do zasłony, Nataniela i jednego z braci. No i maszkarę, roznoszącą płomienistą plagę skok za skokiem. El’ skand stracił już nadzieję. Widział, że na stwora nie ma rady. A jednak. A jednak, uciekając, odwrócił się.

I to był błąd. Żmija sieknęła go po barkach kamienistym ogonem, wypaliła skórę do żywego, zostawiła gorejący, czerwony pas i wypalone, spopielone szaty. Zamachowiec spróbował ocalić nowego brata. Przywalił w odsłonięty, rozpalony pysk poczwary, ile było pary w kończynach. I trafił dobrze, paskudnie. Zmuszając dziwadło do skrętu i syku, nienaturalnego skrętu i syku cierpienia. Ale to była dla istoty zwykła niedogodność. Wbity w rozjarzone cielsko miecz szybko poczerwieniał, chwilę później zbielał, a na koniec rozpłynął się. Roztopiony w rozgrzanym cielsku skroplił się po kostnych płytkach i wsiąkł w palący się parkiet. Tak, jak wsiąknąć miał moment później Nataniel.

Ratunek nie mógł przyjść z dzierżonej potęgi. Druid był amatorem, początkującym, ledwie wkraczającym na magiczne ścieżki dyletantem. Nie znał mocy, które mogłyby przynieść mu natychmiastowe zbawienie, nie parał się potężnym czarnoksięstwem. I to właśnie, jego własna słabość ocaliła mu życie. Choćby igrać z potęgami poza własnym pojmowaniem i szukać zaklęć w domenach zbyt odległych, by dały się pojąć umysłem człowieka… Choćby nie wiadomo co, druid wciąż był amatorem. I jego zaklęcia działały krótko.

Nataniel zamknął oczy i zacisnął zębiska. Czuł zbliżające się do poparzonego ciała gorąco, czuł, że jego epopeja dobiega końca. Ale wcześniej, ku jego nieopisanej uldze, końca dobiegło zaklęcie wezwania. Po przywołanym stworze zostały tylko trawiące karczmę płomienie. Poczynające sobie coraz żwawiej i żwawiej.

- Ruszaj się, ruszaj! – Cliff, który doczłapał się w zamieszaniu do drzwi przywoływał do siebie wciąż niedowierzającego własnej wyobraźni El’ skanda. Drzwi były rozbite, a drużyna wysypywała się na zewnątrz.

- Wskakiwać! – Wąsaty strażnik dyrygujący wojskowym powozem nie miał czasu na ceregiele. Pamiętali go jak przez mgłę, wcześniej – razem z kumplami spod odznaki – przeganiał gapiów z okolicy. Teraz, powitany przez Vance’a westchnieniem ulgi, ładował zamachowców pod plandekę zakrywającą tył pojazdu. Wokół budynku zebrali się już zwabieni pożarem gapie, ale straż ciągle trzymała ich na dystans.

- Zostawcie to, ratować świątynię! Jebać tę norę, gaście świątynię ludzie!

Wóz odjechał w ciepły, duszny mrok marcowego wieczora. Skryci pod plandeką, poobijani i zakrwawieni, zamachowcy słyszeli krzyki gaszących, dźwięk trzaskających płomieni i dźwięczący ogłuszająco dzwonek na powozie, którym jechali. Duchota usypiała, a wszechobecny ukrop nie ułatwiał sprawy. Powieki lepiły się jak obsmarowane miodem. Na sen nie było mocarzy. Spoceni, śmierdzący i we krwi. Ale z uśmiechem. Otuleni zatęchłą powłoką, stężali i brudni, posnęli z uśmiechami na umorusanych sadzą pyskach. Nic tak nie cieszyło, jak poczucie dobrze wykonanej roboty. A oni właśnie zakończyli dzień pracy.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 06-10-2013 o 17:28.
Panicz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172