Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-10-2013, 17:26   #110
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Hulko był przedsiębiorczym człowiekiem. Solidny, upięty pod elegancko sprasowanym fartuchem brzuchol poświadczał, że ten dżentelmen zna smak chleba. Więcej nawet! Że jest certyfikowanym przez Mamę Naturę pochłaniaczem hurtowych ilości jadalnej materii i w swym żarłocznym hobby nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Mówiono: poznasz pana po cholewach. Buciki, i owszem, Hulko miał niczego sobie, ale to sondujący przed nim drogę bebzun był dowodem biznesowego talentu. Rok po roku, Hulko puchł i rozrastał się, nabierał masy wchodząc w kategorie wagowe świątecznych, ganianych po targu tuczników. W ślad za gospodarzem rósł jednak jego przybytek, niby w organicznej łączności, jak w spiętej solidnie symbiozie, karczma nabierała przestrzeni z każdym kilogramem zdobytym przez właściciela. Jedno piętro po drugim, architektoniczny potworek nabierał ciała, a pulpetowaty przedsiębiorca ciągle nie miał dosyć. U życzliwych globusy chodziły tylko góra-dół, góra-dół.
- O tak! – Kiwali głowami. – Ten to ma łeb, czarownik jak nic! Pieniądz mu się mnoży jak myszy.
Inni, mniej serdeczni wobec kucharskiego księcia, mówili, że magia jest na rzeczy poważniej. Nie w szutkach i wygłupach pod wpływem, ale tak serio. Z pełną wiarą, że jakieś dziwaczne voodoo naprawdę spaja ciastowatą postać gastro-gracza i jego znany smakoszom zajazd. Wielu obśmiewało te wsiurskie wierzenia, w ich domach dominował pełen scjentyzm i zdrowa logika. Teraz, widząc co wyprawia się w Hulkowym zajeździe, wielu mocno stąpających po ziemi racjonalistów mogłoby przeżyć poważny kryzys. Oto Hulko, oberwawszy bełtem w pierś, wypłukany z juchy, a drogą ewakuacyjną oczyszczony też z mniej szlachetnych płynów, karlał o kolejne kilogramy. I sama karczma, niby to od żarłoka niezależna, zaczęła pod wpływem rozrabiającego dziko ognia trzeszczeć i skrzeczeć. Szykując się coraz szybciej do gwałtownego przeskoku do znacznie szczuplejszych rozmiarów.

Uczestnicy tejże gwałtownej metamorfozy, po trosze chyba jednak jej sprawcy - czego by nie mówić o magicznych paktach i sekretnych siłach, ciśnięte przez Owaina baryłki łatwopalnej substancji coś też tutaj znaczyły – nie planowali obserwować końcowych efektów przemiany. Atmosfera była, jak na ich gust, ciut za gorąca. Marlon zdecydował się na wyjście jako pierwszy, ale na kompanię długo czekać nie potrzebował. Vance, jego dwaj bracia i ten czwarty, murarz, piekarz czy inny dekarz, byli krok za nim. Półelf zdzielił brodacza przed sobą po pysku, zanurkował między młynkującymi ostrzami, rzucił się w ataku na łysola o gołym, obrośniętym szczeciną torsie. Kątem oka złowił jak siwobrody mięśniak krztusi się z patykowatym kształtem wyrastającym spod mlecznego zarostu, wyłapał destrukcję jaką buzdygan stolarzo-tynkarza sprawił mordzie cherubinkowatego szlachetki krok dalej. Ostrza szalały wszędzie wokół. Półelf spróbował sparować wymierzony mu młócek, zatoczył się między lawinę sztychów, dziabnięty gdzieś nad uchem pacnął o podłogę. Nie było jak się zasłonić, nie było miejsca na unik. Napastnicy doskakiwali jeden po drugim, kąsali jak wilcza sfora. Vance oberwał przez krzyże porwaną przez jakiegoś osiłka kłonicą, pofrunął na mokry od gorzałki stolik. Bracia poszli za nim, cięli na lewo i prawo, szarpali szeregi napastników za nic mając sprawiane im bombardowanie. Jakby chaosu było mało, osadzeni za barową ladą kusznicy wychylali się co chwila do strzału. Bam, bam, bam - walili z ciężkich kusz po całej sali. Amatorzy, pogruchotali tuzin mebli, ale zamachowców sięgnęli ledwie raz. No, może dwa… Auuu, kurwa! – zajęczał Marlon. Dwa, zdecydowanie dwa. Z mokrą od juchy czachą – nie było czasu na przeglądy z lusterkiem, ale pod czupryną zrobiło się dziwnie ciepło – uciekinier zaczął poważnie obawiać się o najbliższe minuty życia. Innymi słowy, zaczął obawiać się, że nie nadejdą. Że przygoda kończy się tu i teraz, pod sosnowym filarem, pośród porozbijanych garnców ze smalcem i obszczanych ze strachu trupolców pod stołami.

Cliff nie widział zmagań towarzyszy. Był człowiekiem akcji, nie miał w duszy zamiłowania do podziwiania i wnikliwych analiz. On musiał być w samym sercu huraganu, on musiał nadawać tempo. I nadawał.

Wskoczył na antresolę od razu roztrącając pierwszy szereg przeszkód. Cios za ciosem, piąchy i kopsy latały w powietrzu między nożowniczymi sztychami. Westrock walił zdrowo, ale w gęstwinie rozbitych mebli, z powalonymi przegrańcami chwytającymi adonisa za nogi, ogólnym tumultem i dzikością, niewiele miał szans na przyzwoite pierdolnięcie. Owszem, górujący nad nim o głowę blondyn dostał pod brodę i wywalony z butów sieknął o barierę parę stóp dalej. Owszem, misiowaty nosacz dostał w brzuch i skrzywił się jak przy połknięciu cytryny. Owszem, ktoś tam jeszcze coś tam jeszcze, ale co z tego, skoro w całym tym gęstym, zwichrowanym zamieszaniu oberwał i Cliff. A oberwał paskudnie. Ząbkowanym, krzywym nożem w brzuch. Głęboko i brudno, z kończącym grę twistem. Bokser odskoczył instynktownie, osłonił się miotając przed siebie porwany ze stolika półgarniec. Na wiele się to nie zdało, trio wciąż funkcjonalnych przeciwników obaliło ławy przed sobą i biegiem dognało cofającego się Cliffa. Oszołomiony, trzymający się na nogach magią adrenaliny, Westrock znalazł się w sporych tarapatach. I nie miał nikogo w pobliżu, kto podałby biedakowi pomocną dłoń.

Narzekać byłoby jednak niegrzecznie. Rzut oka na centrum rozpalonej izby i Cliff wiedział, że wołać druhów nie wypada, bo z plującą płomieniami pluskwą przed sobą mają dość zamieszania. Nataniel, porwany poczuciem odpowiedzialności czy może, zwyczajniej, bitewnym szałem, nacierał na wężowatą potworę bez opamiętania. Raz po raz, walił ile sił w ramionach, ale na opancerzoną kostnymi łuskami bestię to było za mało. El’ skand został w końcu pod ścianą, bez broni, ze słowami przeciw płomieniom. Był bezbronny, bez szans, bez nadziei na kontratak. Przygnieciony zwalonym w ogólnym rozgardiaszu stolikiem spoglądał w rozjarzoną, emanującą żarem otchłań. Stwór skoczył, wygięty jak paragraf przebił się przez zasłony i spadł na osaczonego w kącie druida. I miał go. Prawie.

Rozróba pod schodami ściągała swe żniwo, cios za ciosem, krzyk za krzykiem. I jak w szalejącym cyklonie, który zbiera na swej drodze wszystko, co uniesie – tak i w starciu Jednej Krwi z Żagwią, przestrzeń zaroiła się od porwanych mocą zamieszania przedmiotów. Przedmiotów i postaci. I jak wraz ze słabnięciem huraganu, gdy zenit potęgi przemija porwane obiekty padają bezwładnie, tak i wyczerpujące się organizmy zaczęły wypadać z rozhulanej karuzeli. Rąbnięty hakiem z głębokiego skrętu, ostrzyżony na krótko weteran fiknął kozła przez ławę i z ciężkim hukiem zwalił się… Akurat między Nataniela, a plującego plazmą potwora. Druid odczołgał się w popłochu, z wciąż odrętwiałymi nogami spróbował wygramolić się ponad meblowe rumowisko, wyjść z zasięgu powstrzymanej chwilowo żmii. Miał fart, robota Caspara i zamachowców w końcu domknęła temat. Władowany na kontuar Hayle migiem ujebał przedostatniego snajpera, ale nim skończył sprawę załapał jeszcze sieknięcie żelazną pałą przez nogę. Wytrącony z równowagi, z goleniem piekącym jak po kąpieli w wulkanie, Joseph upadł na porozbijane szkło ze zmasakrowanego baru.

Owain, ostrożny, acz dobrze kalkulujący, wygrał dozgonną wdzięczność dwóch kompanów jednej tylko minuty. Cliff, atakowany przez trzech ostatnich zabijaków, był zdany na siebie, co przy tężejących z każdą sekundą ruchach było jak wyrok. Ale od czego ma się kolegów! Ha, nie tylko od kieliszka jak się okazuje. Graeff strzelił raz. Jeden raz. Ale to starczyło. Zamierzający się na Westrocka zbir dostał w bok głowy. Z czaszką przebitą jak balonik z wodą, eksplodował wokół mięsisto-mącznym mózgowiem uwalając się trupem na idących w krok za nim kumpli. Wyratowany spod rzeźnickiej maczety, Cliff nie bawił się w finezyjne gierki. Póki mięśnie pracowały jak należy, porwał stojący pod ręką taboret i brutalnie – ruchami boleśnie mechanicznymi – zaczął tłuc po łbach przewalonych na podłogę przeciwników. Drewno pękło, pękły i czaszki. Popękały wybijane zęby, kości nosowe trzasnęły jak wrzucone na gorący olej skwarki, krew chlupała i bulgotała. Kiedy Cliff skończył rozprawę nadłamany taboret nadawał się tylko na opał.

Drugi druh, któremu się upiekło leżał na resztkach butelek obok zalanego juchą baru. I znów, osaczonemu przez atakujących w desperacji zbójów, przyszedł z odsieczą Graeff. Najemnik skoczył z meblarsko-żołnierskim orężem na duet ocalałych i szybko zamknął sprawę potężnym nokautem. Miecz zostawił na dokładkę. Dla kelnera, który przed chwilą planował osadzić sztylet w płucach poobijanego Hayle’a, a teraz – upadłszy na kolana – błagał o łaskę. Owain nie zatrzymał się tnąc na oślep, bez nadmiernej siły, jakby wypłacał plask paskiem na dupsko niegrzecznego dzieciaka. Naostrzony miecz mógł nie zabić od razu, ale poharatana, oblepiona wężykami krwi morda skarconego obrońcy została zamknięta na dobre.

- Tędy! – ryknął do kompanów Marlon, który jakoś doszedł do siebie i teraz mocował się z zamkiem przy kuchennych drzwiach. Odrzwia nie miały rygla, ale dziwaczny, zamykany na klucz zamek, który właściciel musiał wcześniej tego wieczoru, chcąc ukrócić wymykanie się personelu na zaplecze, zatrzasnąć na głucho. Owain, kuśtykający Caspar i Vance z braćmi podążyli za przebojowym przewodnikiem, ale miotająca się w tyle sali bestia nie dała szans reszcie. Cliff toczył się do wyjścia, ale przed sobą miał kicających od zasłony do zasłony, Nataniela i jednego z braci. No i maszkarę, roznoszącą płomienistą plagę skok za skokiem. El’ skand stracił już nadzieję. Widział, że na stwora nie ma rady. A jednak. A jednak, uciekając, odwrócił się.

I to był błąd. Żmija sieknęła go po barkach kamienistym ogonem, wypaliła skórę do żywego, zostawiła gorejący, czerwony pas i wypalone, spopielone szaty. Zamachowiec spróbował ocalić nowego brata. Przywalił w odsłonięty, rozpalony pysk poczwary, ile było pary w kończynach. I trafił dobrze, paskudnie. Zmuszając dziwadło do skrętu i syku, nienaturalnego skrętu i syku cierpienia. Ale to była dla istoty zwykła niedogodność. Wbity w rozjarzone cielsko miecz szybko poczerwieniał, chwilę później zbielał, a na koniec rozpłynął się. Roztopiony w rozgrzanym cielsku skroplił się po kostnych płytkach i wsiąkł w palący się parkiet. Tak, jak wsiąknąć miał moment później Nataniel.

Ratunek nie mógł przyjść z dzierżonej potęgi. Druid był amatorem, początkującym, ledwie wkraczającym na magiczne ścieżki dyletantem. Nie znał mocy, które mogłyby przynieść mu natychmiastowe zbawienie, nie parał się potężnym czarnoksięstwem. I to właśnie, jego własna słabość ocaliła mu życie. Choćby igrać z potęgami poza własnym pojmowaniem i szukać zaklęć w domenach zbyt odległych, by dały się pojąć umysłem człowieka… Choćby nie wiadomo co, druid wciąż był amatorem. I jego zaklęcia działały krótko.

Nataniel zamknął oczy i zacisnął zębiska. Czuł zbliżające się do poparzonego ciała gorąco, czuł, że jego epopeja dobiega końca. Ale wcześniej, ku jego nieopisanej uldze, końca dobiegło zaklęcie wezwania. Po przywołanym stworze zostały tylko trawiące karczmę płomienie. Poczynające sobie coraz żwawiej i żwawiej.

- Ruszaj się, ruszaj! – Cliff, który doczłapał się w zamieszaniu do drzwi przywoływał do siebie wciąż niedowierzającego własnej wyobraźni El’ skanda. Drzwi były rozbite, a drużyna wysypywała się na zewnątrz.

- Wskakiwać! – Wąsaty strażnik dyrygujący wojskowym powozem nie miał czasu na ceregiele. Pamiętali go jak przez mgłę, wcześniej – razem z kumplami spod odznaki – przeganiał gapiów z okolicy. Teraz, powitany przez Vance’a westchnieniem ulgi, ładował zamachowców pod plandekę zakrywającą tył pojazdu. Wokół budynku zebrali się już zwabieni pożarem gapie, ale straż ciągle trzymała ich na dystans.

- Zostawcie to, ratować świątynię! Jebać tę norę, gaście świątynię ludzie!

Wóz odjechał w ciepły, duszny mrok marcowego wieczora. Skryci pod plandeką, poobijani i zakrwawieni, zamachowcy słyszeli krzyki gaszących, dźwięk trzaskających płomieni i dźwięczący ogłuszająco dzwonek na powozie, którym jechali. Duchota usypiała, a wszechobecny ukrop nie ułatwiał sprawy. Powieki lepiły się jak obsmarowane miodem. Na sen nie było mocarzy. Spoceni, śmierdzący i we krwi. Ale z uśmiechem. Otuleni zatęchłą powłoką, stężali i brudni, posnęli z uśmiechami na umorusanych sadzą pyskach. Nic tak nie cieszyło, jak poczucie dobrze wykonanej roboty. A oni właśnie zakończyli dzień pracy.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 06-10-2013 o 17:28.
Panicz jest offline