Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-10-2013, 12:14   #144
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Alysa


Miał zielone oczy. Intensywnie, niepokojąco zielone, jak pierwsze wiosenne liście, a nawet bardziej. Lśniły jak latarnie w bladej, przystojnej twarzy. Nie dyskutował, kiedy go nie rozwiązała i zaczęła karmić jak dziecko, kęs za kęsem. Nie wybuchnął gniewem czy choćby protestem, gdy zorientował się, gdzie go chcą zabrać. Milczał również wtedy, gdy zadała pytanie.

Odezwał się dopiero, gdy otarła mu twarz z okruchów i wstała.
- W złoto wierzę, Pajęczyco – mówił spokojnym, wyważonym tonem. Tylko w kącikach namiętnych ust drgał lekki uśmiech, chyba go rozbawiła. - Złoto i handel. Nie urodziłem się na wojownika, choć mnie nim zrobiono... Wojna jest dla nierozważnych głupców, co nie widzą dalej niż koniec ich miecza. Człowieka, którego zamordujesz, możesz okraść tylko raz, lady Alyso...

Gdyby tylko go umyć, utrefić mu włosy, odziać w jedwabie i aksamity... Alysa bez trudu mogła sobie wyobrazić Iorwetha Harlene w Królewskiej Przystani, albo Lannisporcie, Wolnych Miastach nawet, jak z tymi przenikliwymi oczami i kpiącym uśmieszkiem obdziera do ostatniej nitki szlachtę, kupców i gildie, a oni jeszcze pięknie mu dziękują, przekonani do końca, że zrobili interes życia... Jak z każdym dniem coraz bardziej obrasta w bogactwo, tak jak kadłub statku obrasta w pąkle i małże, tylko dlatego, że znalazł się w wodzie. Tutaj, na zimnej Północy, Iorweth nigdy nie urośnie wyżej niż wódz klanu.

- Złoto leży gdzie indziej – wytknęła mu, a on uśmiechnął się, szczęśliwym uśmiechem kogoś, kto nieoczekiwanie usłyszał z cudzych ust własne myśli.
- Złoto leży tam, gdzie leży. A idzie tam, gdzie jest spokojnie i dostatnio, gdzie może się bez strachu rozmnożyć, jak każda bestia... a Skagos to moja wyspa. Rozumiesz, niewiasto? Moja.

Spoważniał. Uniósł się szarpnięciem ciała, by być bliżej niej. Nadal siedział, nadal związany, ale coś w jego twarzy jasno mówiło, że nie czuje się pokonany.
- Nie rozumiesz. Nie wiesz, jak to jest, gdy twoje życie należy do szaleńca – ozwał się ledwie słyszalnym, ale nachalnym, świszczącym szeptem. - Gdy nie możesz być pewna ani jutra, ani następnego oddechu. Bo szaleniec teraz z tobą pije, zapewnia, że dotrzyma obietnic, a za chwilę zapragnie twojego życia. Albo tylko bólu. Może nie spodoba mu się twój czyn albo słowo... a może tylko zechce usłyszeć twój krzyk i błaganie. Nie rozumiesz, jak to jest, gdy nic nie jest pewne, gdy nie możesz snuć planów, bo nie przewidzisz, kiedy i z jakiej przyczyny spadnie na ciebie cios. Nie wiesz, jak to jest, południowa księżniczko...

Coś w jej twarzy musiało przykuć jego uwagę. Z ust zniknął pogardliwy uśmieszek. Nadal świdrował ją zielonymi ślepiami.
- A może jednak wiesz...

W jego głosie nie było litości ani współczucia, ani poczucia więzi, które łączą ludzi o podobnych doświadczeniach. Tylko suche, może jedynie cokolwiek zdziwione, stwierdzenie faktu.


Kres


Jestem strażnikiem na murach.
Jestem ogniem, który odpędza zimno.
Światłem, które przynosi świt.
Rogiem, który budzi śpiących.
Tarczą, która osłania krainę człowieka.

A będę tu stał i patrzył, jak inni odjeżdżają, by walczyć.


Stał przy studni, kiedy jego bracia odjeżdżali w sile za Mur. Wielka wyprawa, chyba największa od czasu, kiedy Kres przykląkł pod drzewem sercem i wypowiedział słowa przysięgi. Ale on musiał zostać.
- Nic ci nie poradzę – Ulmer rozłożył bezradnie ręce, kiedy Kres przyszedł zapytać o powody decyzji. - Chciałem cię zabrać. Ale Stout poszedł do starego pierwszy, i prosił osobiście o ciebie. Pojedziesz na kurhan.

Moje życie i mój honor należą teraz do Nocnej Straży na tę noc i na wszystkie pozostałe.

I dlatego będę pilnował bandy barbarzyńskich obwiesi. Pijaków i ich kurew.

Niech to szlag.


- Nic ci nie poradzę – powtórzył Ulmer raz jeszcze, jakby do Kresa nie dotarło. A potem zagrały rogi i Ulmer zniknął w lodowej gardzieli tunelu. Chyba jedyny brat, który nigdy nie wytykał mu przeszłości. Świętoszek Stout też tego co prawda nie robił, o nie, zbyt na to był szlachetny i święty. Ale Kres widział jasno w oczach starszego zwiadowcy, za kogo go ma. Za bydlę. Choć Kres nigdy nie zbrukał czarnego płaszcza.

Jestem strażnikiem na murach .

***


Nie tylko Ulmer opuszczał tego dnia Czarny Zamek. W podróż udawała się też lady Alysa Qorgyle... z tego wyjazdu Kres akurat się cieszył. Nie mógł zapomnieć tych kilku słów, które córka Lorda Dowódcy rzuciła w sali wieczernej kilka lat temu.

Siedziała razem ze starszyzną. Przyciszonymi głosami opowiadali o kilku braciach, którzy sprzeniewierzyli się przysiędze w sposób najbardziej obrzydliwy, i w kilku wykorzystali młodego rekruta. Zostawili potem chłopaka nagiego na śniegu. Joran Lannister zabrał ich do jednej z opuszczonych strażnic, i tam wycisnął z nich prawdę, a przy okazji niemało krwi i sporo skóry.
- Wierzycie, że to cokolwiek da? - rzuciła znad kielicha lady Qorgyle. - Że nagle staną się poczciwinami? Nie można zmienić swojej natury...

Kres jadł przy sąsiedniej ławie. Zerwał się na równe nogi i wybiegł, zostawiając niedojedzoną strawę. Ta południowa panienka popijała sobie wino i osądziła okrutnie jego braci. I jego samego. Jej świdrujący głos rozbrzmiewał w głowie Kresa, gdy dopadł windy, wjechał na szczyt Muru i zapatrzył się na dziką stronę. To nieprawda. Nie wiesz, jak to jest. Nic nie wiesz..

Męczyło go to jednak wiele miesięcy, dopóki którejś nocy nie zlazł z warty. W ciemnościach natknął się na Qhorina. Półręki stał nieruchomo jak posąg i patrzył na wschód. W oczach miał głód, jakąś trawiącą duszę gorączkę. Jednak zaśmiał się, gdy Kres opowiedział mu o sprawie.
- Córka Lorda Dowódcy jest mądrą kobietą. Jednak zbyt surową... jak na kobietę.
- Nie miała racji. Każdy może się zmienić – zaperzył się Kres. Wierzył w to, że się myliła, że ten osąd był błędny. Ale rozpaczliwie pragnął usłyszeć to z cudzych ust.
Potężny zwiadowca skinął poważnie głową.
- Jesteśmy czymś więcej niż mięso, Kres. Czymś więcej niż kości, flaki i krew, czymś więcej niż zwierzę...
Rudy odetchnął, ale Półręki, niestety, dokończył.
- ... a to oznacza, że jesteśmy zdolni do większego dobra i do większego zła.
W oczach ciągle miał ten głód. Kres dobrze znał głód, który należało trzymać w ryzach. Dlatego rozumiał, dlaczego Qhorin po przygodzie ze Skagijką za Murem wyjednał sobie przeniesienie do Wieży Cieni, choć jako żelazny człowiek kochał morze. Wschodnia Strażnica była zbyt blisko Skagos. Gdy czuje się taki głód, trzeba odwrócić oczy i odejść jak najdalej. Bo nie można być pewnym samego siebie.

***


Kres dobrze znał i rozumiał ten głód, którego nie można zaspokoić. Dobrze wiedział, co robią wtedy mądrzy, przezorni ludzie. Odchodzą jak najdalej. Dlatego rozdziawił gębę i zaczął kręcić głową.
- Pieprzony kochaś zwiał! - ryczał niezrażony jego reakcją lord Qorgyle. - Uciekł na kurhan, do swojej skagoskiej dupy... - Dornijczyk zatknął się własną furią i przez chwilę tylko łypał oczami. Kres wykorzystał moment i się wciął, póki dowódca nie mógł złapać oddechu.

Starał się mówić rozważnie. Starał się mówić spokojnie. Mówił o głodzie, o tym, że mądry i wierny przysięgom człowiek unika takich spotkań. Że Półręki unikał Skagijki, kiedy tylko mógł. Że poszedł do Wieży Cieni, by oddzielić się od niej morzem i trzystoma milami lądu. Że to niemożliwe, by pojechał na Długi Kurhan. Do niej.

A skutek był tego taki, że Qorgyle cisnął w Kresa butelką po winie. Potem wstał, oznajmił, że przyjął do wiadomości jego uwagi i powtórzył rozkaz. Kres miał jechać w stronę Długiego Kurhanu i wytropić zbiega. I za kark przywlec go przed oblicze lorda dowódcy...

***


Kres pojechał, pewny, że goni nie człowieka, a strzęp mgły, przekonania lorda dowódcy, które z rzeczywistością mało lubo nic nie mają wspólnego. Mimo wszystko, wywiązywał się z wykonania polecenia rzetelnie. Nie pojechał pod Murem, bo był przekonany, że Półręki by tego nie zrobił. Półręki poszedłby w dzicz, bo tam trudniej by było go ścigać. Tam też podążył i Kres...

... i zdziwił się głęboko. Bo w Darze, wyludnionym wieki temu, zazwyczaj o tej porze roku można było spotkać tylko nielicznych pasterzy z klanów. Tymczasem Kres natrafił na ślady tak liczne, jakby wróciły dawne czasy, kiedy ziemie Straży tętniły życiem. Gdyby Półręki faktycznie poszedł tą drogą, nie wśród drzew mógłby się kryć. Wystarczyłoby, że dołączyłby do jednej z pałętających się tu grup.

- Skagowie – rzekł mu Rohan Flint, którego spotkał pierwszego dnia po wyruszeniu. Brat Pierwszego Zarządcy razem z kilkoma ziomkami z klanów wypasali w Darze wielkie stado owiec. - Od kiedy wpuściliście ich na Długi Kurhan, łażą tu jak po swoim.

Miał za złe Straży ten pakt ze Skagosami, klanowcy nie cierpieli barbarzyńskich wyspiarzy jak mało kto, zbyt wiele między nimi narosło krzywd. Jednak podjął Kresa przy swoim ognisku. Miód lał się szerokim strumieniem i Kres byłby nawet szczęśliwy, gdyby nie obecność Rohanowego wychowanka Randa. Pięcioletni ciemnowłosy smark uparcie czepił się Kresa, dopytując się co chwila, czy rudy jest „ritterem”. To był piękny dzieciak, najpiękniejszy, jakiego Kres widział w życiu... ale klanowcy byli sprzymierzeńcami Straży, a sam bachor, jak Rohan powiedział Kresowi w tajemnicy, był synem Pierwszego Zarządcy, zrobionym jakiejś dzikiej.

To by i w sumie pasowało. Parę lat temu Kres napatoczył się w stajni na Qhorina i zestresowanego jak tchórzofretka Hugona Flinta, pakującego na siodło dwuletnie pacholę. Półręki rzekł mu wówczas, że Flint zmajstrował bękarta dzikiej, teraz matka umarła... to i coś trzeba z bachorem zrobić. I myślałby kto, Flint... chyba ostatni, którego można było podejrzewać o amory, a jednak się stało. Qhorin odłożył wtedy zawiniątko, które trzymał w ramionach, położył Kresowi na ramieniu wielką prawicę i rzekł, że są rzeczy, które mężczyzna musi czynić, nawet jeśli jest bratem z Nocnej Straży. I że jest przekonany, że Kres rozumie potrzebę milczenia o tym, co Flint zrobił. Kres pokiwał wtedy głową. Rzadko ktoś w niego wierzył. Za rzadko ktoś mu ufał.

Rand Flint rano obudził Kresa, zaprowadził go do stad i kazał wybrać jagnię. Kilka owiec, które należały do niego, miało małe. Dzieciak chciał ubić jedno, dla Kresa, na drogę. Smark wskazywał mu swoje owce, dla zwiadowcy nieróżniące się niczym od całego stada innych. Burknął, żeby gówniarz sam wybrał. Nie chciał tego przeciągać.


Wybrał. Potem Rohan Flint trzymał jagnię, a mały Rand pewnym ruchem poderżnął zwierzęciu gardło. Na zdeptaną trawę pociekła struga szkarłatu.

***


Na Skagosa natknął się następnego dnia, na rozległej polanie. Wyspiarz miał rozcięty łuk brwiowy i przerażenie w oczach.
- Potrzebuję tego konia – powiedział, wskazując na Kresową kobyłkę.
- Chyba cię popierdoliło – odrzekł mu Kres z kurtuazją, i wtedy Skagos na niego skoczył. Kres zdołał uniknąć noża, ale barbarzyńca zwalił się na niego całym ciężarem ciała i wbił zęby w bok szyi zwiadowcy.

Nie jestem mięsem, myślał Kres rozpaczliwie, i równie rozpaczliwie walczył z silniejszym o życie.

Ocaliło go słońce. Jeden krótki błysk, światło przebijające zza chmur oślepiło przeciwnika. Kres wyrwał ręce i wyrwał Skagowi mały toporek. Jeden cios, i głowa wyspiarza pękła jak dojrzała dynia.

Potem Kres długo łapał oddech.
Gdy już złapał, rozejrzał się dookoła.
Gdy się rozejrzał, obadał sobie trupa.
Potem stwierdził, że buty ubitego są lepsze niż jego własne.
Zdążył je wciągnąć, gdy usłyszał konnych, i krzyki w dawnej mowie.

Kres zerwał się i jednym susem dopadł swojego konia.
Zdążył wjechać między drzewa, zanim tamci wypadli na polanę.
Zdążył sobie policzyć, że nie ma żadnych szans.

Kiedy uciekał przez chaszcze w cieniu wiekowych drzew i nagle spod końskich nóg magicznie zniknął grunt, a Kres razem z wierzchowcem runęli w ciemność, zdążył pomyśleć.

To niesprawiedliwe...

***


Mała, ciepła rączka odgarnęła mu z czoła mokre kosmyki. Leżał na czymś twardym... na równym, kamiennym bruku. Nad jego głową drzewa splatały się gałęziami w gęsty, poskręcany splot. Panował półmrok.

Rand Flint klęczał przy nim.
- Kres, Kres – w oczach chłopca pojawiły się łzy – proszę, zabierz mnie do mamy...

Byli sami. Było cicho, jeśli nie liczyć bolesnego pokwikiwania konia, skądś niedaleko. Byli sami w nieprzebytej puszczy. Przez drzewne sklepienie przeszedł dreszcz. Gałęzie eis poruszały, nie z wiatrem, ale jakby kierowane własną, przemożną wolą.

- Chcę do mamy, chcę do mamy – szeptał Flintowy bękart. Jedną rękę chował za plecami. - Zabierzesz mnie do mamy, Kres? Proszę, proszę... zrobię co chcesz, tylko...

Byli sami. Byli sami w nieprzebytej puszczy. Sami na starej drodze. Kres przełknął ślinę. Przypomniały mu się te wszystkie opowieści. Że drzewa na drogach zaglądają w duszę. Że zabijają tych, którzy sprzeniewierzyli się Straży. Że posyłają drzewne demony, aby kusiły, polowały, zabijały i pożerały...

Rand Flint chował coś za plecami. To był nóż, ten sam, którym poderżnął gardło jagnięcia. Na ostrzu lśniła jeszcze świeża krew. Drzewa się obróciły. Wszystkie miały twarze. Twarze, których nie pamiętał za życia w Winterfell, a gdy przywdział czerń, starał się nie pamiętać.

Wszystkie twarze otworzyły oczy i zaczęły krzyczeń. Rand Flint podniósł nóż, a Kres zerwał się i uciekł. Nie mógł wspiąć się na ściany parowu, nie mógłby przebić się między pniami drzew, więc na złamanie karku popędził drogą.

Wskoczył na siodło, ale koń padł na bruk pod jego ciężarem. Nigdzie go już nie zaniesie, nie ze złamaną nogą. Rand Flint szedł z uśmiechem na drobnej twarzy i nożem w ręku. Drzewa krzyczały.

Kres biegł, aż każdy oddech zaczął sprawiać ból. Trzeba złożyć ofiarę strażnikowi, tyle pamiętał. Trzeba złożyć ofiarę na wyciągniętej dłoni, wtedy można bezpiecznie jechać drogą.

- Kreessss, ooooooooo, Kreeeeeeeees – śpiewał Rand Flint. - Pobawimy się... pobawimy się tak jak lubisz...

Posąg strażnika gęsto obrastały porosty i mech. Zielone kamienie oczu patrzyły martwo i obojętnie z twarzy zwierzoczłeka. Kres wpadł na niego z rozmachem, dłonie umazały mu się jakimś żółtawym pyłem, sypiącym się z porastającej posąg roślinności.

Każdy może się zmienić.
Nie jestem mięsem, nie jestem.
Jestem czymś więcej...


- Kreeeeeees, oooooo, Kreeees, bawimy się w chowanego? Znajdę cię!

Drżącymi rękami sypał na prawicę posągu wszystko, co na chybił trafił wyciagał z kieszeni. Jakieś drobne miedziaki, kości do gry, skrawek mięsa

Jestem strażnikiem na murach, mylicie się. Nie złamałem przysięgi. Myliciesięmyliciesięmylicie się!.

Trzymał posąg w objęciach, pomału zsuwał się w dół, aż do klęku.

- Kreeeees... - wołał Rand Flint. Jednak wydawał się wołać z wielkiej odległości, jego głos słabł i słabł, aż w końcu zamilkł.

To dziwne, pomyślał sobie wtedy Kres. To takie dziwne. Ciągle ściskał kamiennego strażnika w objęciach. Umysł miał jasny jak nigdy, i nie mącił go żaden głód. I dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dzieciak, którego chował Rohan Flint, nie mógł być tym samym, którego Kres widział w stajni lata temu. Wiek nie pasował. Musiałby być starszy. Do tego, Rand Flint miał czarne, niemal smoliste włosy. Zaś tamten chłopiec – jasne jak łan pszenicy.

Leżał tak, sam nie wiedział, jak długo. W końcu zasnął.

Obudził go ciepły, wilgotny dotyk na policzku. Zerwał się, przekonany, że drzewne dzieci wróciły. Na drodze było jednak cicho... Przed nim siedział spokojnie wilk, stary basior o wyleniałej sierści i jednym oku zakrytym bielmem. Kres znał tego staruszka. Stary basior od lat kręcił się po północnej stronie Muru w okolicy Czarnego Zamku. Często wychodził z kniei, by witać powracających zwiadowców. Niektórzy bracie twierdzili, że był posłańcem starych bogów. Co robił tak daleko od swojego terenu? Jak przeszedł przez Mur?

Nozdrza drapieżnika były umazane tym żółtym pyłem.

Wilk przymknął jedno oko i wstał. Cały się sprężył, ale mimo to Kres skądś wiedział, że basior go nie zaatakuje.

I wtedy usłyszał głosy.

Alysa, Willam, Erland, Engan i Roddard


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=TyUJ5HpDFdA[/MEDIA]

Przed nimi rozwierały się usta ciemności. Drzewa milczały, tylko patrzyły... tak niewątpliwie patrzyły i widziały, choć w bruzdach kory próżno było szukać twarzy czy choćby oczu. Las patrzył, nachalnie i uparcie. Z ciemnej jamy pomiędzy poskręcanymi pniami i korzeniami wionął wilgotny zapach.

- Tam ostro w dół, konie lepiej sprowadzić – wyszeptał Kamyk. Wolał mówić szeptem, najbardziej cichutko, jak się tylko dało... urodziło się w nim takie dziecięce przekonanie, że jak będzie cichy i grzeczny, to nikt nie zwróci na niego uwagi. Pomógł zsiąść Alysie z siodła. Postawił Dornijkę na ziemi, zagapił się na swoje wielkie łapska, ciągle zaciśnięte wokół jej talii, i zawstydził się. Głupio i durnowato, bo to była śmiesznostka, błaha pierdółka i banał, wobec zimy, wobec wojny, goniących ich tropem Harlenów i poświęcenia Jorana Lannistera. Ale i tak wbrew sobie, wierutnie głupio się zawstydził... bo miał brudne ręce, ufajdane jakimś żółtym jak siki paskudztwem. I kiedy pomagał Alysie zsiąść, powalał jej suknię. Toteż przeprosił za to, i poczuł się jeszcze durniej i jeszcze bardziej nie na miejscu.

Lady Qorgyle patrzyła w ciemności za poskręcanymi gałęziami. Już je widziała. Ale wtedy spomiędzy drzewnych splotów, obrośniętych wiciami porostów, stało Coś. Coś, nie człowiek. Stało i patrzyło prosto na nią, prosto w jej duszę. Teraz miała wkroczyć w te ciemności, uciekając przed pościgiem w... właściwie nie wiedziała, w co. A Kamyk zaczął się troszczyć o stan jej przyodziewy. I był w tym zabawnie gołosłowny... bo nadal ją trzymał, choć przepraszał za swoje brudne ręce.
- Nie tylko ręce – odparła, siląc się na spokój. Zanim wprowadziła swoją białą klaczkę w mrok, podniosła dłoń i rękawem starła z twarzy wielkiego zarządcy żółtawy pył.

W milczeniu sprowadzili konie w dół, w ciemną gardziel, pod sklepienie z poskręcanych gałęzi. Jechali w półmroku, w ciemnościach momentami, światło docierało tu tylko z rzadka. A jednak jadąca obok Kamyka lady Qorgyle myśli miała jasne jak nigdy. Jakby patrzyła w kryształ. Myślała o swoim ojcu, swoim biednym ojcu zżeranym przez ambicję... dość zdeterminowanym i zbyt niecierpliwym, by czekać. Nic się nie zmieniło, gdy przywdział czerń. Nadal zdolny był zabić, byle tylko zostać kimś... Mogła tylko liczyć, że ktoś, może maester Aemon, może ktoś inny, będzie obok i złapie go za rękę. Był zbyt pewny siebie... I nagle, w ciemnościach spowijających starą drogę, przystanęła. Jej ojciec był zbyt pewny siebie. Ona pewność straciła, za sprawą jednego wspomnienia, powracającego nagle jak cios, ostrego jak sztylet. Blady jak ściana Qhorin, siedzący na pryczy w lazarecie, też mówił pewnie. Logicznie, rozsądnie i twardo. I uciekł spojrzeniem pod powałę, gdy mówił, że Moruad nie ma potomków, a ich potrzebuje.

Północ czy południe, to jedno się nie zmienia. Wszyscy są zdolni do kłamstwa. .

Kamyk czuł się nietęgo. Co i rusz rzucał wokół siebie niepewne spojrzenia. Cały czas się obawiał, że z mroku wyskoczy coś. Coś paskudnego. Snark albo grumkin. Albo parecznik. Albo dwuparec. Albo chuj wie jaka zrodzona ze zgniłych liści glizda. Nic jednak nie wyskoczyło, by dossać się Enganowi do tętnicy. Nic, oprócz wspomnienia największych i najczarniejszych oczu, jakie w życiu widział, taksujących go nad ogniskiem. Uśmiechu, gdy się przedstawił. Cholerny Engan. Orzeł z Morza. Na tym słupie, co go Harleni ukradli, bo co innego by mieli zajumać, też wyharatano tę morską kokoszkę. Musi być, że Skagi mieli na punkcie kokoszki niezłego pierdolca... Bo w końcu, uświadomił sobie z żalem Engan, bo był to cios w jego męską dumę... w końcu ta dziewka na Długim Kurhanie była zimna jak lód. Zachwyciła się i poczuła do Kamyka miętę dopiero wtedy, gdy się jej przedstawił.

Jakaś chora. Nienormalna jakaś taka. Pierdolnięta. Jak wszyscy Magnarowie.

Jechali w milczeniu, ciemnym tunelem, pod drzewami. Końskie kopyta stukały o prastary bruk. Pachniało wilgocią.

Drzewa nic sobie nie robiły z wyzywających spojrzeń Septy. Żadne nie chciało skoczyć mu na klatę, chociaż Willam wręcz chciał, aby to zrobiły. Bardzo, bardzo chciał komuś przyłożyć. Drzewa go irytowały. Kto to widział, tak obrosnąć wszelakim zielskiem i się nie połamać... Śmierdziało tu do tego. Czymś kwaskawym i nieprzyjemnym. Człek aż czuł na języku, że mu coś tam rośnie. Może tylko nalot od tego smrodu. A może bluszcz mu tam już kiełkuje... w tej wilgoci zdawało się to całkiem możliwe. Wilk popruł przed siebie ciemnym tunelem, i tyle go widzieli. Beznadziejny nastrój Septy poprawiał tylko fakt, że konie były spokojne. Jakby coś faktycznie czaiło się w mroku, przecież by to wyczuły... Septę dręczyło też poczucie niedopełnienia obowiązku. No tak, Joran... Czy na pewno nic się nie dało zrobić? Drzewa patrzyły, i robiły to gniewnie. Powietrze było ciężkie i gęste. Ciężkie było też spojrzenie Roddarda, który ocknął się krótko po tym, jak zjechali w tunel. Ten, który nigdy nie zostawił żywego brata poza sobą, ten, który wracał nawet wtedy, gdy wszyscy stracili nadzieję, zapewne miał mu coś do powiedzenia. A raczej: do zarzucenia. Szczęśliwie na razie milczał. Zamilkł nawet Tytus Sand, zazwyczaj wesolutki i szczebiotliwy jak szczygieł.

Bo jechali pod drzewami. A drzewa patrzyły, widziały i wiedziały.

Przestali za to milczeć Skagosi. Hwarhen z Urreqiem co i rusz szeptali do siebie trwożliwie. Erland rzekł tylko, że powinni jak najszybciej zejść z drogi, przy pierwszej możliwej okazji. Iorweth Harlene w tych wyjątkowych okolicznościach przyrody przyznał mu rację. Jeniec kurczył ramiona i wzdragał się co chwila, jakby coś go w dupę gryzło.

W głowie Erlanda rozbrzmiewało tysiące szeptów. Tysiące głosów pchało się w jego uszy, i każdy chciał zostać wysłuchany jako pierwszy. Szepczący starał się nie słuchać, starał się zepchnąć je poza pojmowanie, by były tylko niezrozumiałym szmerem. Wiedział, czuł, że jeśli zacznie słuchać, to będzie jego koniec. Czuł też przenikliwe zimne, jak wtedy, gdy zamknęły się nad nim lodowate fale morza, chłód wyparł mu z płuc całe powietrze i począł tonąć. Wtedy walczył do ostatka, by wypłynąć na powierzchnię i udało się. Teraz znów miał poczucie, że opada w ciemność, w głębie, w których czai się nienazwane. Ale zamiast walczyć, pozwalał się nieść. To było niewłaściwie. To było złe. Nie powinno go tu być. Nie do tego się urodził, nie to mu przeznaczono.

Gdzieś z góry przeświecały promienie jesiennego słońca. Opływały miękko ciosane tysiąclecia temu kamienie. Ta plama światła poprawiła wszystkim nastrój... bo przypominała, że świat poza gardłem drogi istnieje. A przestali już w to wierzyć, zdawało się im, że wieki już jechali w wilgotnej ciemności.

W plamie światła między kamieniami leżała para butów. Były tu tak nie na miejscu, że Alysa parsknęła śmieszkiem.

Roddard z Mortem podjechali do znaleziska. Kruk szybko obrzucił wzrokiem ścianę parowu, połamane gałęzie i krew na kamieniach. Ktoś, najpewniej konno, spadł z góry. Zsunął się po skarpie wąwozu na drogę. Był ranny, może w szoku... ale dość sprawny, by odjechać. Roddard uśmiechnął się do siebie. Buty nie były skórzanymi tubami, jakie nosili na ogół Skagosi i dzicy, obwiązując je sobie jeszcze rzemieniami. To były porządne, choć stare i rozdeptane buty do konnej jazdy, jakie szyli... na przykład zarządcy Straży. Joran musiał przeżyć. Uciekł Harlenom, spieprzył się tu z wysokości, ale i to było za mało, żeby go zabić. Kruk odetchnął z ulgą.

Gdzieś z daleka, zza jego pleców, dobiegło go skrzypnięcie śniegu i pytanie Czuwasz?

I wtedy nachylił się do niego Mort.
- On go zabił – wyszeptał twardo.
- Kto? - nie zrozumiał Roddard.
- Septa. Septa zabił Jorana... Tak, wiem, co nam powiedział... ale chyba nie wierzysz? Roddard? Rozkazał mu jechać, na pewną śmierć... zawistnik jeden. Wie, że nigdy nie będzie zwiadowcą. Wie, że nigdy nie będzie takim dowódcą jak Joran... to go usunął.

Z nosa Morta zwisał smark. W oczach Morta płonęła chęć odwetu. Młodziutki zwiadowca sięgnął po nóż, i obrócił się w stronę Willama.
- Musimy z tym skończyć. Zanim zabije kogoś jeszcze...

Willam oglądał sobie dziurę, przez którą przeświecało słońce. W głowie Willama walczyły wraże armie myśli. Jedna strona wrzeszczała, żeby dopełnił obowiązku, i że gdzieś tu niedaleko cierpi i kona koń z jego stajni. Druga strona wrzeszczała głośniej. Że nie może ufać Skagom, no niech sam popatrzy na te krzywe ryje, jak oni łypią na niego... O, Rork sięga po broń. Jak miło! Septa niczego tak nie potrzebuje, jak dać komuś po ryju. Właściwie to potrzebuje też zaruchać... ale tym może się zająć już po tym, jak zobaczy krew, prawda? Prawda, Willamie, słoneczko? Przecież tego właśnie chcesz? Zaufaj swojej naturze, to słowa rodu Alysy. Jak myślisz, co chciała, żebyś zrobił?.

Erland zsunął się z siodła. Nogi miał jak z waty. Roddard coś tam szeptał z Mortem, Hwarhen coś tam szeptał z Urreqiem... ale on widział tylko twarz na drzewie, delikatną, dziewczęcą twarz, okoloną pasmami porostów jak jasnymi włosami. Za życia była jasnowłosa. Piękna i wdzięczna, radosny, mały kwiatuszek w ponurych jaskiniach klanu Crowl. Zanim Iorweth Harlene zrobił jej bachora i rzuciła się w przepaść.
Córka Nyhrema rozwarła martwe usta.
- Pomścij mnie! - krzyknęła wysokim głosem, aż zabolały go uszy. I serce.

Kamyk stał niedaleko Alysy i dłubał sobie z zębach. Zdążył już sobie odetchnąć z ulgą. Zdążył już sobie pomyśleć, że nie takie straszne te drogi. I w następnej chwili zobaczył, jak bardzo na wyrost poczynił to spostrzeżenie.

Szepczący do siebie od dłuższego czasu Urreq i Hwarhen jednocześnie, jak na komendę, nagle wyciągnęli broń i rzucili się na siebie jak wściekłe psy. Mort nagle wstał z klęczek. W ręku miał nóż, i pokazywał Roddardowi palcem na odwróconego do nich plecami Willama. Iorweth Harlene, od dawna milczący i spokojny, wcielenie posłusznego jeńca, pokazał, co z niego za menda. Zrzucił sznury z rąk i z krzykiem zaciął konia. Ciekawe, wrzeszczał cały czas, jakby mu się pod tyłkiem paliło...

To jednak nie było największym zmartwieniem Kamyka.

- Myślisz, że jesteś lepsza, co? - usłyszał wredny, jadowity głos Tytusa Sanda. Rycerz stał przed zdumioną Alysą z płonącymi oczami i dźgał ją palcem pod obojczyk. - Takim samym bękartem cię poczęto jak i mnie... Nie masz prawa! – wrzasnął nagle Dornijczyk – Nie masz prawa mi odmawiać! Tyle samo jesteś warta!

Alysa zdążyła unieść ręce, ale jej przyboczny był szybszy. Wbił jej palce w dekolt sukni i szarpnął mocno, rozrywając materiał.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-10-2013 o 15:07.
Asenat jest offline