Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-10-2013, 11:35   #141
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Morghane


Były takie momenty w życiu, że Morghane Cray żałował dogłębnie, że nie posiadł owej legendarnej zdolności wojowników z bagien Przesmyku, że bogowie obdarzyli go co prawda hojnie, ale akurat nie w tych rejonach.

Morghane Cray schował się za wozem wypakowanym modrymi główkami kapusty i rzepą, które to dobra natury osobiście wyżebrał od chłopów na ziemiach Boltona. Dla lepszego zamaskowania kazał dwóm rosłym młodziakom, którym przy okazji żebrania wmówił, że w Straży życie jest lepsze niż u lorda Dreadfort, stanąć przed sobą. Wokół kłębił się tłum zwiadowców. Siodłano konie, troczono toboły do juczniaków, wszyscy biegali, wrzeszczeli, ktoś komuś dowalił w ciżbie w mordę i ogólnie panował nieopisany burdel, odwiecznie przynależny wszystkim wielkim wyprawom za Mur. Bo tak to zwykle bywa, gdy wrony zbijają się w wielkie stado – ni cholery nie mogą dojść do ładu i zawsze któraś którejś dziobnie w oko.

Morghane Cray bardzo chciał mieć tę legendarną zdolność i stać się w tej chwili niewidzialnym. Chciał usiąść przy ogniu z grzańcem w ręku i pogadać z braćmi. Wrócił z długiej podróży i niespieszno mu było do kolejnej. A wiedział doskonale, co się stanie, gdy Rysiowa Morda dostrzeże jego gębę. I łajno mu przyszło z tych nadziei. Przekrwione oczka Pierwszego Zwiadowcy już wyłowiły go z tłumu. Przez chwilę cętkowane oblicze marszczyło się w wyrazie najwyższej koncentracji.
- Craaaaaaaayyy! - wydarł się Ulmer. - Do mnie!
I podparł się z satysfakcją pod boki. A Morghane już wiedział, jak to się skończy... Niestety.

W pół dzwonu później siedział już w siodle, w długim szeregu współbraci, oczekując na rogi wzywające do wymarszu. Wieprz drobił niespokojnie na przednim łęku. Po prawicy Morghane miał zwiadowcę Cedryka Moata, zwanego Cero, byłego strażnika więzienia w Lannisporcie, a po lewicy nieznany, za to paskudny i wybitnie niezachęcający do pogwarek zarośnięty ryj. Starego musiało przycisnąć, pomyślał sobie Morghane. Straż okrutnie musi biedować, skoro rekrutujemy już małpiszony.
- Cero? - Morghane nachylił się do zwiadowcy. - Co się, kurwa, dzieje?

Cedryk westchnął i zaczął opowiadać. O Skagach i Moruad, wyczyniajacych niemożebne hece na Długim Kurhanie. O niedawnym pożarze w Czarnym Zamku. O dziwnych śladach w opuszczonych strażnicach. A na koniec o Raymundzie Toczącej się Czaszce.
- Mówią, że zbiera dzikich i chce uderzyć na Mur – zakończył Cero.
- Pewnie znaleźć tatusia i paść mu w ramiona – pokiwał głową Morghane. Chodziły plotki, że Raymunda zmajstrował siłą jakowyć zwiadowca. - Zawsze mówiłem: trzeba baczyć, w co się wsadza – podsumował jadowicie.

Do śmiechu mu jednak nie było. Zaczynał żałować, że zamiast schować się za wozem, nie wskoczył na niego i nie przysypał się rzepami z głową. Teraz jednak było za późno. Ulmer wydał rozkaz i Morghane pojedzie za Mur.

Wieprz kwiknął na łęku. Iście nie po ptasiemu, ale po świńsku właśnie. Rozłożył skrzydła, rzucił swemu panu kose spojrzenie i zrobił to, na co Cray miał ochotę. Czyli zwiał.
- Wracaj, oczajduszo! - wydarł się za nim Morghane. A Wieprz, oczywiście, nie posłuchał. Zatoczył nad głową Morghane'a zgrabne kółeczko i pomknął jak strzała w stronę jednej z wież. Nie nauczył się jeszcze jednego – Błotniak nigdy nie odpuszcza, zwłaszcza kiedy zapłacił, i to niemało.

Jak nie odpuszczał nigdy, tak nie odpuścił i teraz. Nawet wtedy gdy pieprzone ptaszysko, rożen mu w kuper, wleciało w wykusz okienny na pierwszym piętrze i skrzeczało stamtąd, triumfalnie i pogardliwie. Morghane popluł w ręce i zaczął się wspinać, w myślach zapowiadając swemu pupilowi straszliwy i wymyślny kres.

Zaprawa była perfidnie zmurszała. Wykusz okienny był perfidnie głęboki. Kiedy Cray złapał się rękami za jego krawędź, perfidne ptaszydło dziobnęło go w palucha i perfidnie podreptało w głąb, poza zasięg Morghane'a. Sokół wcisnął pierzasty kuper w kratę, za którą widać było poblask ognia na ścianach i znowu kwiknął, po świńsku.

Morghane też kwiknął. Na czymkolwiek opierał swoje nogi oraz całą swoją niewielką, ale bardzo wszak cenną dla Nocnej Straży, a przede wszystkim dla samego siebie personę, cokolwiek to było, właśnie zdecydowało się puścić. Morghane stracił podparcie i zaczął jechać w dół. Toteż kwiczał. Sokół też kwiczał, ale Cray miał wrażenie, że z satysfakcji i dla zgrywy.

Zacisnął palce i zacisnął oczy. Wbił paznokcie w szczelinę między kamieniami. Jego nogi majtały w powietrzu. Ale tkwił w miejscu, już nie spadał.

I wtedy rozległ się głos.
- Cóże tam czynisz?

Z drugiej strony do kraty przyciskała się młodzieńcza twarz o szlachetnych rysach i żywej mimice.
- Co tam robisz? - naciskał młody mężczyzna. Jego dłonie obejmowały pręty krat, miał smukłe i delikatne palce kogoś, kto nigdy nie musiał pracować. - Bracie?

Miał jadowicie zielone oczy. Jak bagienne ognie. Babka zawsze mówiła, że zielone oczy mają dusze wracające do żywych, bo muszą coś odpokutować.

Wieprz przestał kwiczeć, wypiął kuper i narobił na kamienie. Młodzieniec marszczył brwi.

- Dyndam, bracie? - wysapał Morghane resztką sił.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 07-10-2013 o 17:51.
Asenat jest offline  
Stary 08-10-2013, 14:06   #142
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Czasem tak to bywa, że człowiek zapomina o tym co durne, niemożliwe, czy urojone za sprawą zbyt pośpiesznie spożytych ulmerowych nalewek. Robi to też zupełnie świadomie w pełni zdając sobie sprawę z tego, że właśnie gada dajmy na to ze snarkiem, czy toczy bój z nie przymierzając grumkinem. Oczywiście cały czas święcie wierząc i nie mając wątpliwości, że oba te stwory to wierutna bzdura. Ot taka ciekawostka ludzkiej natury.
Engan wcale nie był w tym przypadku wyjątkiem. Dzieci lasu i historia Daru tyle go interesowały w życiu codziennym co topniejący pod butami śnieg. Ale ilekroć zbliżał się do ruin Solnej Drogi, ilekroć przychodziło od budowniczych zapotrzebowanie na szkarłatną dębinę, która najobficiej rosła w tych okolicach, ilekroć wychodziło, że trzeba do dzikich pojechać… nigdy nie zapominał słów rumianej flintyjki, która mierzwiąc mu włosy na klacie co i rusz mruczała o tym co trzeba robić przy strażnikach lasu, a czego się nie godzi. A on niby nie słuchał zajęty czymś co zupełnie pozbawione było przedstawianego przez nią sakrum, a mimo to dokładnie wszystko jakoś tak zapamiętywał.

Septa oczywiście się wkurzył, gdy zsiadł z konia przy pierwszym posągu zatrzymując tym samym ich ucieczkę na kolejne chwile. Joran nie powiedział nic. I jakby Engan miał zgadywać, to legenda czy nie, Joran też swoje wiedział i do podpadania snarkom wcale mu się nie spieszyło.

Sięgnął po woreczek z czarnuszką. Alysa zaparzywszy mu z nich obrzydliwego kompotu przy którym nawet stoutowe wino to frykas, resztę oddała. Twierdząc, że Agneta może i faktycznie wie jaką odtrutkę stosować na swoje strzały, ale ilości lepiej niech jej kto inny dobiera.
Strzepnął kilka zbutwiałych liści z kamiennej dłoni i wysypał na nią resztę owoców. Po chwili namysłu dorzucił jeszcze pęto pogryzanej w czasie jazdy suszeniny. Nieludzka twarz strażnika nie zmieniła się ani odrobinę. Tak samo pewność Engana, czy aby nie lepiej jednak było spróbować wspiąć się na Mur.

Jak to mawiali, siódemce świeczkę, a starym bogom ogarek.

Przecież nie zawadzi.

***

Lubił tę robotę. Lubił swoją siekierkę. Nawet, co się dziwnym może wydawać, drzewa lubił. Nie rąbał nigdy jak leci, a na wycinkę najczęściej wybierał te, które i tak się zwalą przez złe ulokowanie, chorobę, niedźwiedzia, nadmierny mróz, czy jarmolących o krzywych przecinkach zwiadowców. Ale robactwa no po prostu nie mógł ścierpieć. Zarówno z rodzaju tych oślizgłych dżdżownic, którymi zajadał się Mort, jak i tych zapieprzających na setce nóżek podłużnych robaków, które Alysa niegdyś przedstawiła mu jako pareczniki i dwuparce. Z premedytacją wbił sobie obie nazwy do łba. Maester zawsze powtarzał, że pierwszym krokiem do pokonania czegoś jest umiejętność nazwania tego czegoś. Kamykowi średnio ta mądrość pomagała.
Szczególnie teraz gdy jeden z tych padalców wpadł mu za kołnierz...
Już miał koszulę zdzierać gdy zobaczył nagle ten wielki powykręcany twór uformowany z pni, które bogowie wiedza czyjej woli się poddały.
Zapach mchu, ziemi i butwiejącego drewna wypełnił jego nozdrza. Robak sam wypadł z jego ubrania i jakby spłoszony czymś czmychnął między zgniłe liście.
A drzewa znów patrzyły. I widziały jak rozwala bratu łeb kamieniem.
I jak wypuszcza Henka zdradzając Straż i złożoną lordowi Dowódcy przysięgę wierności…



Pierdolić.

Już miał krzyknąć, że znalazł i żeby tu przyleźli gdy między koronami drzew rozbrzmiało ryknięcie Jorana Lannistera.

Jak widać, Harleni też postanowili pierdolić oczy lasu…

Zamachał łapskami, by wskazać Sepcie drogę.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 09-10-2013, 02:19   #143
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Pamiętał wszystko jak przez mgłę. Oczy zaszły mu mgłą, kiedy pocisk wroga zwalił go z nóg i wpuścił do krwi tę parszywą truciznę. Walczył jeszcze ze sobą, z obezwładniającym bólem i strachem, walczył, by nie stracić przytomności, żeby stanąć na nogi i unieść miecz…

Nadaremno. Jego eskapada przyniosła klęskę i to nie tylko jemu. Zostali chyba otoczeni, tyle mógł wywnioskować z krzyków przebijających się przez dzwonienie w uszach. On sam nie był w stanie się ruszyć, chyba ktoś go ciągnął. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale upuścił tylko ślinę z ust. Potem zrobiło się już ciemno.
Obudził się przez straszny, tępy ból głowy. Jechał na koniu, a każde poruszenie się zwierzęcia miażdżyło mu czerep buzdyganem. Przy pierwsze próbie wydania z siebie jakiegokolwiek odgłosu zorientował się, że w ustach ma pełno śliny i brzmi jak gotująca się gęsta zupa. Ponadto od tego też łeb go bolał. Poddał się więc i postanowił nasłuchiwać.

Pomysł z wspięciem się na Mur był dobry, i gdyby Roddard mógł w jakiś sposób dać znak swojej aprobaty, na pewno by to zrobił. Nikt by ich tam nie ścigał, ba, nikt by nawet nie wpadł, że mogliby zrobić coś takiego. Mieliby sporą przewagę. Nie miał wątpliwości, że gdzie indziej Agneta Harlane dopadnie ich w mgnieniu oka, choćby dlatego, że póki co jego stan bardzo ich spowalniał. Nie miał też wątpliwości, że kolejnym razem ich pozabija, a Alysę pojmie.
Wracały mu zmysły. Powoli rozglądał się i mrugał oczami, mógł też ruszać wszystkimi palcami, choć na razie tylko w prawej ręce. Zapragnął gorzały, tego najprostszego i najskuteczniejszego środka na wszystko, ale nikt jakoś nie kwapił się odczytać tego z jego spojrzenia. Spojrzał nawet na Morta, ten jednak zajęty był dłubaniem w zębach. Westchnął w duchu i próbował pokręcić głową.

Zanim zorientował się, gdzie jadą, jego wzrok padł na Iorwetha. Temu skurwysynowi nie ufał za grosz i jako, że nie słyszał wszystkich rozmów i negocjacji, nie wiedział, czemu go ze sobą ciągną. Trzeba było go zabić i Roddard w duchu przyrzekł sobie, że to zrobi.
Tymczasem jednak ze strzępów rozmowy, które prowadził ktoś na czele i zmiany krajobrazu wywnioskował, dokąd jechali. Zrobiło mu się zimno zanim jeszcze nazwa przyszła mu do głowy. Stare drogi. Dar. Nawet spieprzając przed wszystkimi Harlenami świata nigdy nie wjechałby na ten trakt. Tylko dwa razy był w pobliżu tej ziemi i już wtedy czuł się źle. Tutaj Straż nie miała czego szukać. Nawet doświadczeni tropiciele tracili głowę w tym lesie, opowiadając o szepczącej nocy, słowach ukrytych w szumie liści i dziwnej melodii, która pojawiała się ponoć za każdym razem, gdy pojawiało się jakieś zagrożenie.

Nie, nie był przesądny. Był ostrożny, zwłaszcza przy sprawach, których nie rozumiał. Jedynym pocieszeniem było to, że istniało duże prawdopodobieństwo, że ścigający ich Harlenowie pogubią się w tej dziczy. A może nawet w ogóle do niej nie wejdą?

Pełnię zmysłów i jako taką władzę nad ciałem Roddard odzyskał niedługo później. Kiedy postanowił zrobić kolejne podejście do użycia zastałego i suchego gardła, usłyszał nagle krzyki.

Bojowe zawołanie Lannisterów. Ty idioto. Kupił im minuty, może mniej. Wiedział, jakiego konia ma Lannister, i wiedział, że choćby się usrał, nie pomoże mu.Zacisnął zęby i ruszył za Alysą.

Trzymaj się, szaleńcze. Wrócimy po ciebie.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 11-10-2013, 12:14   #144
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Alysa


Miał zielone oczy. Intensywnie, niepokojąco zielone, jak pierwsze wiosenne liście, a nawet bardziej. Lśniły jak latarnie w bladej, przystojnej twarzy. Nie dyskutował, kiedy go nie rozwiązała i zaczęła karmić jak dziecko, kęs za kęsem. Nie wybuchnął gniewem czy choćby protestem, gdy zorientował się, gdzie go chcą zabrać. Milczał również wtedy, gdy zadała pytanie.

Odezwał się dopiero, gdy otarła mu twarz z okruchów i wstała.
- W złoto wierzę, Pajęczyco – mówił spokojnym, wyważonym tonem. Tylko w kącikach namiętnych ust drgał lekki uśmiech, chyba go rozbawiła. - Złoto i handel. Nie urodziłem się na wojownika, choć mnie nim zrobiono... Wojna jest dla nierozważnych głupców, co nie widzą dalej niż koniec ich miecza. Człowieka, którego zamordujesz, możesz okraść tylko raz, lady Alyso...

Gdyby tylko go umyć, utrefić mu włosy, odziać w jedwabie i aksamity... Alysa bez trudu mogła sobie wyobrazić Iorwetha Harlene w Królewskiej Przystani, albo Lannisporcie, Wolnych Miastach nawet, jak z tymi przenikliwymi oczami i kpiącym uśmieszkiem obdziera do ostatniej nitki szlachtę, kupców i gildie, a oni jeszcze pięknie mu dziękują, przekonani do końca, że zrobili interes życia... Jak z każdym dniem coraz bardziej obrasta w bogactwo, tak jak kadłub statku obrasta w pąkle i małże, tylko dlatego, że znalazł się w wodzie. Tutaj, na zimnej Północy, Iorweth nigdy nie urośnie wyżej niż wódz klanu.

- Złoto leży gdzie indziej – wytknęła mu, a on uśmiechnął się, szczęśliwym uśmiechem kogoś, kto nieoczekiwanie usłyszał z cudzych ust własne myśli.
- Złoto leży tam, gdzie leży. A idzie tam, gdzie jest spokojnie i dostatnio, gdzie może się bez strachu rozmnożyć, jak każda bestia... a Skagos to moja wyspa. Rozumiesz, niewiasto? Moja.

Spoważniał. Uniósł się szarpnięciem ciała, by być bliżej niej. Nadal siedział, nadal związany, ale coś w jego twarzy jasno mówiło, że nie czuje się pokonany.
- Nie rozumiesz. Nie wiesz, jak to jest, gdy twoje życie należy do szaleńca – ozwał się ledwie słyszalnym, ale nachalnym, świszczącym szeptem. - Gdy nie możesz być pewna ani jutra, ani następnego oddechu. Bo szaleniec teraz z tobą pije, zapewnia, że dotrzyma obietnic, a za chwilę zapragnie twojego życia. Albo tylko bólu. Może nie spodoba mu się twój czyn albo słowo... a może tylko zechce usłyszeć twój krzyk i błaganie. Nie rozumiesz, jak to jest, gdy nic nie jest pewne, gdy nie możesz snuć planów, bo nie przewidzisz, kiedy i z jakiej przyczyny spadnie na ciebie cios. Nie wiesz, jak to jest, południowa księżniczko...

Coś w jej twarzy musiało przykuć jego uwagę. Z ust zniknął pogardliwy uśmieszek. Nadal świdrował ją zielonymi ślepiami.
- A może jednak wiesz...

W jego głosie nie było litości ani współczucia, ani poczucia więzi, które łączą ludzi o podobnych doświadczeniach. Tylko suche, może jedynie cokolwiek zdziwione, stwierdzenie faktu.


Kres


Jestem strażnikiem na murach.
Jestem ogniem, który odpędza zimno.
Światłem, które przynosi świt.
Rogiem, który budzi śpiących.
Tarczą, która osłania krainę człowieka.

A będę tu stał i patrzył, jak inni odjeżdżają, by walczyć.


Stał przy studni, kiedy jego bracia odjeżdżali w sile za Mur. Wielka wyprawa, chyba największa od czasu, kiedy Kres przykląkł pod drzewem sercem i wypowiedział słowa przysięgi. Ale on musiał zostać.
- Nic ci nie poradzę – Ulmer rozłożył bezradnie ręce, kiedy Kres przyszedł zapytać o powody decyzji. - Chciałem cię zabrać. Ale Stout poszedł do starego pierwszy, i prosił osobiście o ciebie. Pojedziesz na kurhan.

Moje życie i mój honor należą teraz do Nocnej Straży na tę noc i na wszystkie pozostałe.

I dlatego będę pilnował bandy barbarzyńskich obwiesi. Pijaków i ich kurew.

Niech to szlag.


- Nic ci nie poradzę – powtórzył Ulmer raz jeszcze, jakby do Kresa nie dotarło. A potem zagrały rogi i Ulmer zniknął w lodowej gardzieli tunelu. Chyba jedyny brat, który nigdy nie wytykał mu przeszłości. Świętoszek Stout też tego co prawda nie robił, o nie, zbyt na to był szlachetny i święty. Ale Kres widział jasno w oczach starszego zwiadowcy, za kogo go ma. Za bydlę. Choć Kres nigdy nie zbrukał czarnego płaszcza.

Jestem strażnikiem na murach .

***


Nie tylko Ulmer opuszczał tego dnia Czarny Zamek. W podróż udawała się też lady Alysa Qorgyle... z tego wyjazdu Kres akurat się cieszył. Nie mógł zapomnieć tych kilku słów, które córka Lorda Dowódcy rzuciła w sali wieczernej kilka lat temu.

Siedziała razem ze starszyzną. Przyciszonymi głosami opowiadali o kilku braciach, którzy sprzeniewierzyli się przysiędze w sposób najbardziej obrzydliwy, i w kilku wykorzystali młodego rekruta. Zostawili potem chłopaka nagiego na śniegu. Joran Lannister zabrał ich do jednej z opuszczonych strażnic, i tam wycisnął z nich prawdę, a przy okazji niemało krwi i sporo skóry.
- Wierzycie, że to cokolwiek da? - rzuciła znad kielicha lady Qorgyle. - Że nagle staną się poczciwinami? Nie można zmienić swojej natury...

Kres jadł przy sąsiedniej ławie. Zerwał się na równe nogi i wybiegł, zostawiając niedojedzoną strawę. Ta południowa panienka popijała sobie wino i osądziła okrutnie jego braci. I jego samego. Jej świdrujący głos rozbrzmiewał w głowie Kresa, gdy dopadł windy, wjechał na szczyt Muru i zapatrzył się na dziką stronę. To nieprawda. Nie wiesz, jak to jest. Nic nie wiesz..

Męczyło go to jednak wiele miesięcy, dopóki którejś nocy nie zlazł z warty. W ciemnościach natknął się na Qhorina. Półręki stał nieruchomo jak posąg i patrzył na wschód. W oczach miał głód, jakąś trawiącą duszę gorączkę. Jednak zaśmiał się, gdy Kres opowiedział mu o sprawie.
- Córka Lorda Dowódcy jest mądrą kobietą. Jednak zbyt surową... jak na kobietę.
- Nie miała racji. Każdy może się zmienić – zaperzył się Kres. Wierzył w to, że się myliła, że ten osąd był błędny. Ale rozpaczliwie pragnął usłyszeć to z cudzych ust.
Potężny zwiadowca skinął poważnie głową.
- Jesteśmy czymś więcej niż mięso, Kres. Czymś więcej niż kości, flaki i krew, czymś więcej niż zwierzę...
Rudy odetchnął, ale Półręki, niestety, dokończył.
- ... a to oznacza, że jesteśmy zdolni do większego dobra i do większego zła.
W oczach ciągle miał ten głód. Kres dobrze znał głód, który należało trzymać w ryzach. Dlatego rozumiał, dlaczego Qhorin po przygodzie ze Skagijką za Murem wyjednał sobie przeniesienie do Wieży Cieni, choć jako żelazny człowiek kochał morze. Wschodnia Strażnica była zbyt blisko Skagos. Gdy czuje się taki głód, trzeba odwrócić oczy i odejść jak najdalej. Bo nie można być pewnym samego siebie.

***


Kres dobrze znał i rozumiał ten głód, którego nie można zaspokoić. Dobrze wiedział, co robią wtedy mądrzy, przezorni ludzie. Odchodzą jak najdalej. Dlatego rozdziawił gębę i zaczął kręcić głową.
- Pieprzony kochaś zwiał! - ryczał niezrażony jego reakcją lord Qorgyle. - Uciekł na kurhan, do swojej skagoskiej dupy... - Dornijczyk zatknął się własną furią i przez chwilę tylko łypał oczami. Kres wykorzystał moment i się wciął, póki dowódca nie mógł złapać oddechu.

Starał się mówić rozważnie. Starał się mówić spokojnie. Mówił o głodzie, o tym, że mądry i wierny przysięgom człowiek unika takich spotkań. Że Półręki unikał Skagijki, kiedy tylko mógł. Że poszedł do Wieży Cieni, by oddzielić się od niej morzem i trzystoma milami lądu. Że to niemożliwe, by pojechał na Długi Kurhan. Do niej.

A skutek był tego taki, że Qorgyle cisnął w Kresa butelką po winie. Potem wstał, oznajmił, że przyjął do wiadomości jego uwagi i powtórzył rozkaz. Kres miał jechać w stronę Długiego Kurhanu i wytropić zbiega. I za kark przywlec go przed oblicze lorda dowódcy...

***


Kres pojechał, pewny, że goni nie człowieka, a strzęp mgły, przekonania lorda dowódcy, które z rzeczywistością mało lubo nic nie mają wspólnego. Mimo wszystko, wywiązywał się z wykonania polecenia rzetelnie. Nie pojechał pod Murem, bo był przekonany, że Półręki by tego nie zrobił. Półręki poszedłby w dzicz, bo tam trudniej by było go ścigać. Tam też podążył i Kres...

... i zdziwił się głęboko. Bo w Darze, wyludnionym wieki temu, zazwyczaj o tej porze roku można było spotkać tylko nielicznych pasterzy z klanów. Tymczasem Kres natrafił na ślady tak liczne, jakby wróciły dawne czasy, kiedy ziemie Straży tętniły życiem. Gdyby Półręki faktycznie poszedł tą drogą, nie wśród drzew mógłby się kryć. Wystarczyłoby, że dołączyłby do jednej z pałętających się tu grup.

- Skagowie – rzekł mu Rohan Flint, którego spotkał pierwszego dnia po wyruszeniu. Brat Pierwszego Zarządcy razem z kilkoma ziomkami z klanów wypasali w Darze wielkie stado owiec. - Od kiedy wpuściliście ich na Długi Kurhan, łażą tu jak po swoim.

Miał za złe Straży ten pakt ze Skagosami, klanowcy nie cierpieli barbarzyńskich wyspiarzy jak mało kto, zbyt wiele między nimi narosło krzywd. Jednak podjął Kresa przy swoim ognisku. Miód lał się szerokim strumieniem i Kres byłby nawet szczęśliwy, gdyby nie obecność Rohanowego wychowanka Randa. Pięcioletni ciemnowłosy smark uparcie czepił się Kresa, dopytując się co chwila, czy rudy jest „ritterem”. To był piękny dzieciak, najpiękniejszy, jakiego Kres widział w życiu... ale klanowcy byli sprzymierzeńcami Straży, a sam bachor, jak Rohan powiedział Kresowi w tajemnicy, był synem Pierwszego Zarządcy, zrobionym jakiejś dzikiej.

To by i w sumie pasowało. Parę lat temu Kres napatoczył się w stajni na Qhorina i zestresowanego jak tchórzofretka Hugona Flinta, pakującego na siodło dwuletnie pacholę. Półręki rzekł mu wówczas, że Flint zmajstrował bękarta dzikiej, teraz matka umarła... to i coś trzeba z bachorem zrobić. I myślałby kto, Flint... chyba ostatni, którego można było podejrzewać o amory, a jednak się stało. Qhorin odłożył wtedy zawiniątko, które trzymał w ramionach, położył Kresowi na ramieniu wielką prawicę i rzekł, że są rzeczy, które mężczyzna musi czynić, nawet jeśli jest bratem z Nocnej Straży. I że jest przekonany, że Kres rozumie potrzebę milczenia o tym, co Flint zrobił. Kres pokiwał wtedy głową. Rzadko ktoś w niego wierzył. Za rzadko ktoś mu ufał.

Rand Flint rano obudził Kresa, zaprowadził go do stad i kazał wybrać jagnię. Kilka owiec, które należały do niego, miało małe. Dzieciak chciał ubić jedno, dla Kresa, na drogę. Smark wskazywał mu swoje owce, dla zwiadowcy nieróżniące się niczym od całego stada innych. Burknął, żeby gówniarz sam wybrał. Nie chciał tego przeciągać.


Wybrał. Potem Rohan Flint trzymał jagnię, a mały Rand pewnym ruchem poderżnął zwierzęciu gardło. Na zdeptaną trawę pociekła struga szkarłatu.

***


Na Skagosa natknął się następnego dnia, na rozległej polanie. Wyspiarz miał rozcięty łuk brwiowy i przerażenie w oczach.
- Potrzebuję tego konia – powiedział, wskazując na Kresową kobyłkę.
- Chyba cię popierdoliło – odrzekł mu Kres z kurtuazją, i wtedy Skagos na niego skoczył. Kres zdołał uniknąć noża, ale barbarzyńca zwalił się na niego całym ciężarem ciała i wbił zęby w bok szyi zwiadowcy.

Nie jestem mięsem, myślał Kres rozpaczliwie, i równie rozpaczliwie walczył z silniejszym o życie.

Ocaliło go słońce. Jeden krótki błysk, światło przebijające zza chmur oślepiło przeciwnika. Kres wyrwał ręce i wyrwał Skagowi mały toporek. Jeden cios, i głowa wyspiarza pękła jak dojrzała dynia.

Potem Kres długo łapał oddech.
Gdy już złapał, rozejrzał się dookoła.
Gdy się rozejrzał, obadał sobie trupa.
Potem stwierdził, że buty ubitego są lepsze niż jego własne.
Zdążył je wciągnąć, gdy usłyszał konnych, i krzyki w dawnej mowie.

Kres zerwał się i jednym susem dopadł swojego konia.
Zdążył wjechać między drzewa, zanim tamci wypadli na polanę.
Zdążył sobie policzyć, że nie ma żadnych szans.

Kiedy uciekał przez chaszcze w cieniu wiekowych drzew i nagle spod końskich nóg magicznie zniknął grunt, a Kres razem z wierzchowcem runęli w ciemność, zdążył pomyśleć.

To niesprawiedliwe...

***


Mała, ciepła rączka odgarnęła mu z czoła mokre kosmyki. Leżał na czymś twardym... na równym, kamiennym bruku. Nad jego głową drzewa splatały się gałęziami w gęsty, poskręcany splot. Panował półmrok.

Rand Flint klęczał przy nim.
- Kres, Kres – w oczach chłopca pojawiły się łzy – proszę, zabierz mnie do mamy...

Byli sami. Było cicho, jeśli nie liczyć bolesnego pokwikiwania konia, skądś niedaleko. Byli sami w nieprzebytej puszczy. Przez drzewne sklepienie przeszedł dreszcz. Gałęzie eis poruszały, nie z wiatrem, ale jakby kierowane własną, przemożną wolą.

- Chcę do mamy, chcę do mamy – szeptał Flintowy bękart. Jedną rękę chował za plecami. - Zabierzesz mnie do mamy, Kres? Proszę, proszę... zrobię co chcesz, tylko...

Byli sami. Byli sami w nieprzebytej puszczy. Sami na starej drodze. Kres przełknął ślinę. Przypomniały mu się te wszystkie opowieści. Że drzewa na drogach zaglądają w duszę. Że zabijają tych, którzy sprzeniewierzyli się Straży. Że posyłają drzewne demony, aby kusiły, polowały, zabijały i pożerały...

Rand Flint chował coś za plecami. To był nóż, ten sam, którym poderżnął gardło jagnięcia. Na ostrzu lśniła jeszcze świeża krew. Drzewa się obróciły. Wszystkie miały twarze. Twarze, których nie pamiętał za życia w Winterfell, a gdy przywdział czerń, starał się nie pamiętać.

Wszystkie twarze otworzyły oczy i zaczęły krzyczeń. Rand Flint podniósł nóż, a Kres zerwał się i uciekł. Nie mógł wspiąć się na ściany parowu, nie mógłby przebić się między pniami drzew, więc na złamanie karku popędził drogą.

Wskoczył na siodło, ale koń padł na bruk pod jego ciężarem. Nigdzie go już nie zaniesie, nie ze złamaną nogą. Rand Flint szedł z uśmiechem na drobnej twarzy i nożem w ręku. Drzewa krzyczały.

Kres biegł, aż każdy oddech zaczął sprawiać ból. Trzeba złożyć ofiarę strażnikowi, tyle pamiętał. Trzeba złożyć ofiarę na wyciągniętej dłoni, wtedy można bezpiecznie jechać drogą.

- Kreessss, ooooooooo, Kreeeeeeeees – śpiewał Rand Flint. - Pobawimy się... pobawimy się tak jak lubisz...

Posąg strażnika gęsto obrastały porosty i mech. Zielone kamienie oczu patrzyły martwo i obojętnie z twarzy zwierzoczłeka. Kres wpadł na niego z rozmachem, dłonie umazały mu się jakimś żółtawym pyłem, sypiącym się z porastającej posąg roślinności.

Każdy może się zmienić.
Nie jestem mięsem, nie jestem.
Jestem czymś więcej...


- Kreeeeeees, oooooo, Kreeees, bawimy się w chowanego? Znajdę cię!

Drżącymi rękami sypał na prawicę posągu wszystko, co na chybił trafił wyciagał z kieszeni. Jakieś drobne miedziaki, kości do gry, skrawek mięsa

Jestem strażnikiem na murach, mylicie się. Nie złamałem przysięgi. Myliciesięmyliciesięmylicie się!.

Trzymał posąg w objęciach, pomału zsuwał się w dół, aż do klęku.

- Kreeeees... - wołał Rand Flint. Jednak wydawał się wołać z wielkiej odległości, jego głos słabł i słabł, aż w końcu zamilkł.

To dziwne, pomyślał sobie wtedy Kres. To takie dziwne. Ciągle ściskał kamiennego strażnika w objęciach. Umysł miał jasny jak nigdy, i nie mącił go żaden głód. I dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dzieciak, którego chował Rohan Flint, nie mógł być tym samym, którego Kres widział w stajni lata temu. Wiek nie pasował. Musiałby być starszy. Do tego, Rand Flint miał czarne, niemal smoliste włosy. Zaś tamten chłopiec – jasne jak łan pszenicy.

Leżał tak, sam nie wiedział, jak długo. W końcu zasnął.

Obudził go ciepły, wilgotny dotyk na policzku. Zerwał się, przekonany, że drzewne dzieci wróciły. Na drodze było jednak cicho... Przed nim siedział spokojnie wilk, stary basior o wyleniałej sierści i jednym oku zakrytym bielmem. Kres znał tego staruszka. Stary basior od lat kręcił się po północnej stronie Muru w okolicy Czarnego Zamku. Często wychodził z kniei, by witać powracających zwiadowców. Niektórzy bracie twierdzili, że był posłańcem starych bogów. Co robił tak daleko od swojego terenu? Jak przeszedł przez Mur?

Nozdrza drapieżnika były umazane tym żółtym pyłem.

Wilk przymknął jedno oko i wstał. Cały się sprężył, ale mimo to Kres skądś wiedział, że basior go nie zaatakuje.

I wtedy usłyszał głosy.

Alysa, Willam, Erland, Engan i Roddard


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=TyUJ5HpDFdA[/MEDIA]

Przed nimi rozwierały się usta ciemności. Drzewa milczały, tylko patrzyły... tak niewątpliwie patrzyły i widziały, choć w bruzdach kory próżno było szukać twarzy czy choćby oczu. Las patrzył, nachalnie i uparcie. Z ciemnej jamy pomiędzy poskręcanymi pniami i korzeniami wionął wilgotny zapach.

- Tam ostro w dół, konie lepiej sprowadzić – wyszeptał Kamyk. Wolał mówić szeptem, najbardziej cichutko, jak się tylko dało... urodziło się w nim takie dziecięce przekonanie, że jak będzie cichy i grzeczny, to nikt nie zwróci na niego uwagi. Pomógł zsiąść Alysie z siodła. Postawił Dornijkę na ziemi, zagapił się na swoje wielkie łapska, ciągle zaciśnięte wokół jej talii, i zawstydził się. Głupio i durnowato, bo to była śmiesznostka, błaha pierdółka i banał, wobec zimy, wobec wojny, goniących ich tropem Harlenów i poświęcenia Jorana Lannistera. Ale i tak wbrew sobie, wierutnie głupio się zawstydził... bo miał brudne ręce, ufajdane jakimś żółtym jak siki paskudztwem. I kiedy pomagał Alysie zsiąść, powalał jej suknię. Toteż przeprosił za to, i poczuł się jeszcze durniej i jeszcze bardziej nie na miejscu.

Lady Qorgyle patrzyła w ciemności za poskręcanymi gałęziami. Już je widziała. Ale wtedy spomiędzy drzewnych splotów, obrośniętych wiciami porostów, stało Coś. Coś, nie człowiek. Stało i patrzyło prosto na nią, prosto w jej duszę. Teraz miała wkroczyć w te ciemności, uciekając przed pościgiem w... właściwie nie wiedziała, w co. A Kamyk zaczął się troszczyć o stan jej przyodziewy. I był w tym zabawnie gołosłowny... bo nadal ją trzymał, choć przepraszał za swoje brudne ręce.
- Nie tylko ręce – odparła, siląc się na spokój. Zanim wprowadziła swoją białą klaczkę w mrok, podniosła dłoń i rękawem starła z twarzy wielkiego zarządcy żółtawy pył.

W milczeniu sprowadzili konie w dół, w ciemną gardziel, pod sklepienie z poskręcanych gałęzi. Jechali w półmroku, w ciemnościach momentami, światło docierało tu tylko z rzadka. A jednak jadąca obok Kamyka lady Qorgyle myśli miała jasne jak nigdy. Jakby patrzyła w kryształ. Myślała o swoim ojcu, swoim biednym ojcu zżeranym przez ambicję... dość zdeterminowanym i zbyt niecierpliwym, by czekać. Nic się nie zmieniło, gdy przywdział czerń. Nadal zdolny był zabić, byle tylko zostać kimś... Mogła tylko liczyć, że ktoś, może maester Aemon, może ktoś inny, będzie obok i złapie go za rękę. Był zbyt pewny siebie... I nagle, w ciemnościach spowijających starą drogę, przystanęła. Jej ojciec był zbyt pewny siebie. Ona pewność straciła, za sprawą jednego wspomnienia, powracającego nagle jak cios, ostrego jak sztylet. Blady jak ściana Qhorin, siedzący na pryczy w lazarecie, też mówił pewnie. Logicznie, rozsądnie i twardo. I uciekł spojrzeniem pod powałę, gdy mówił, że Moruad nie ma potomków, a ich potrzebuje.

Północ czy południe, to jedno się nie zmienia. Wszyscy są zdolni do kłamstwa. .

Kamyk czuł się nietęgo. Co i rusz rzucał wokół siebie niepewne spojrzenia. Cały czas się obawiał, że z mroku wyskoczy coś. Coś paskudnego. Snark albo grumkin. Albo parecznik. Albo dwuparec. Albo chuj wie jaka zrodzona ze zgniłych liści glizda. Nic jednak nie wyskoczyło, by dossać się Enganowi do tętnicy. Nic, oprócz wspomnienia największych i najczarniejszych oczu, jakie w życiu widział, taksujących go nad ogniskiem. Uśmiechu, gdy się przedstawił. Cholerny Engan. Orzeł z Morza. Na tym słupie, co go Harleni ukradli, bo co innego by mieli zajumać, też wyharatano tę morską kokoszkę. Musi być, że Skagi mieli na punkcie kokoszki niezłego pierdolca... Bo w końcu, uświadomił sobie z żalem Engan, bo był to cios w jego męską dumę... w końcu ta dziewka na Długim Kurhanie była zimna jak lód. Zachwyciła się i poczuła do Kamyka miętę dopiero wtedy, gdy się jej przedstawił.

Jakaś chora. Nienormalna jakaś taka. Pierdolnięta. Jak wszyscy Magnarowie.

Jechali w milczeniu, ciemnym tunelem, pod drzewami. Końskie kopyta stukały o prastary bruk. Pachniało wilgocią.

Drzewa nic sobie nie robiły z wyzywających spojrzeń Septy. Żadne nie chciało skoczyć mu na klatę, chociaż Willam wręcz chciał, aby to zrobiły. Bardzo, bardzo chciał komuś przyłożyć. Drzewa go irytowały. Kto to widział, tak obrosnąć wszelakim zielskiem i się nie połamać... Śmierdziało tu do tego. Czymś kwaskawym i nieprzyjemnym. Człek aż czuł na języku, że mu coś tam rośnie. Może tylko nalot od tego smrodu. A może bluszcz mu tam już kiełkuje... w tej wilgoci zdawało się to całkiem możliwe. Wilk popruł przed siebie ciemnym tunelem, i tyle go widzieli. Beznadziejny nastrój Septy poprawiał tylko fakt, że konie były spokojne. Jakby coś faktycznie czaiło się w mroku, przecież by to wyczuły... Septę dręczyło też poczucie niedopełnienia obowiązku. No tak, Joran... Czy na pewno nic się nie dało zrobić? Drzewa patrzyły, i robiły to gniewnie. Powietrze było ciężkie i gęste. Ciężkie było też spojrzenie Roddarda, który ocknął się krótko po tym, jak zjechali w tunel. Ten, który nigdy nie zostawił żywego brata poza sobą, ten, który wracał nawet wtedy, gdy wszyscy stracili nadzieję, zapewne miał mu coś do powiedzenia. A raczej: do zarzucenia. Szczęśliwie na razie milczał. Zamilkł nawet Tytus Sand, zazwyczaj wesolutki i szczebiotliwy jak szczygieł.

Bo jechali pod drzewami. A drzewa patrzyły, widziały i wiedziały.

Przestali za to milczeć Skagosi. Hwarhen z Urreqiem co i rusz szeptali do siebie trwożliwie. Erland rzekł tylko, że powinni jak najszybciej zejść z drogi, przy pierwszej możliwej okazji. Iorweth Harlene w tych wyjątkowych okolicznościach przyrody przyznał mu rację. Jeniec kurczył ramiona i wzdragał się co chwila, jakby coś go w dupę gryzło.

W głowie Erlanda rozbrzmiewało tysiące szeptów. Tysiące głosów pchało się w jego uszy, i każdy chciał zostać wysłuchany jako pierwszy. Szepczący starał się nie słuchać, starał się zepchnąć je poza pojmowanie, by były tylko niezrozumiałym szmerem. Wiedział, czuł, że jeśli zacznie słuchać, to będzie jego koniec. Czuł też przenikliwe zimne, jak wtedy, gdy zamknęły się nad nim lodowate fale morza, chłód wyparł mu z płuc całe powietrze i począł tonąć. Wtedy walczył do ostatka, by wypłynąć na powierzchnię i udało się. Teraz znów miał poczucie, że opada w ciemność, w głębie, w których czai się nienazwane. Ale zamiast walczyć, pozwalał się nieść. To było niewłaściwie. To było złe. Nie powinno go tu być. Nie do tego się urodził, nie to mu przeznaczono.

Gdzieś z góry przeświecały promienie jesiennego słońca. Opływały miękko ciosane tysiąclecia temu kamienie. Ta plama światła poprawiła wszystkim nastrój... bo przypominała, że świat poza gardłem drogi istnieje. A przestali już w to wierzyć, zdawało się im, że wieki już jechali w wilgotnej ciemności.

W plamie światła między kamieniami leżała para butów. Były tu tak nie na miejscu, że Alysa parsknęła śmieszkiem.

Roddard z Mortem podjechali do znaleziska. Kruk szybko obrzucił wzrokiem ścianę parowu, połamane gałęzie i krew na kamieniach. Ktoś, najpewniej konno, spadł z góry. Zsunął się po skarpie wąwozu na drogę. Był ranny, może w szoku... ale dość sprawny, by odjechać. Roddard uśmiechnął się do siebie. Buty nie były skórzanymi tubami, jakie nosili na ogół Skagosi i dzicy, obwiązując je sobie jeszcze rzemieniami. To były porządne, choć stare i rozdeptane buty do konnej jazdy, jakie szyli... na przykład zarządcy Straży. Joran musiał przeżyć. Uciekł Harlenom, spieprzył się tu z wysokości, ale i to było za mało, żeby go zabić. Kruk odetchnął z ulgą.

Gdzieś z daleka, zza jego pleców, dobiegło go skrzypnięcie śniegu i pytanie Czuwasz?

I wtedy nachylił się do niego Mort.
- On go zabił – wyszeptał twardo.
- Kto? - nie zrozumiał Roddard.
- Septa. Septa zabił Jorana... Tak, wiem, co nam powiedział... ale chyba nie wierzysz? Roddard? Rozkazał mu jechać, na pewną śmierć... zawistnik jeden. Wie, że nigdy nie będzie zwiadowcą. Wie, że nigdy nie będzie takim dowódcą jak Joran... to go usunął.

Z nosa Morta zwisał smark. W oczach Morta płonęła chęć odwetu. Młodziutki zwiadowca sięgnął po nóż, i obrócił się w stronę Willama.
- Musimy z tym skończyć. Zanim zabije kogoś jeszcze...

Willam oglądał sobie dziurę, przez którą przeświecało słońce. W głowie Willama walczyły wraże armie myśli. Jedna strona wrzeszczała, żeby dopełnił obowiązku, i że gdzieś tu niedaleko cierpi i kona koń z jego stajni. Druga strona wrzeszczała głośniej. Że nie może ufać Skagom, no niech sam popatrzy na te krzywe ryje, jak oni łypią na niego... O, Rork sięga po broń. Jak miło! Septa niczego tak nie potrzebuje, jak dać komuś po ryju. Właściwie to potrzebuje też zaruchać... ale tym może się zająć już po tym, jak zobaczy krew, prawda? Prawda, Willamie, słoneczko? Przecież tego właśnie chcesz? Zaufaj swojej naturze, to słowa rodu Alysy. Jak myślisz, co chciała, żebyś zrobił?.

Erland zsunął się z siodła. Nogi miał jak z waty. Roddard coś tam szeptał z Mortem, Hwarhen coś tam szeptał z Urreqiem... ale on widział tylko twarz na drzewie, delikatną, dziewczęcą twarz, okoloną pasmami porostów jak jasnymi włosami. Za życia była jasnowłosa. Piękna i wdzięczna, radosny, mały kwiatuszek w ponurych jaskiniach klanu Crowl. Zanim Iorweth Harlene zrobił jej bachora i rzuciła się w przepaść.
Córka Nyhrema rozwarła martwe usta.
- Pomścij mnie! - krzyknęła wysokim głosem, aż zabolały go uszy. I serce.

Kamyk stał niedaleko Alysy i dłubał sobie z zębach. Zdążył już sobie odetchnąć z ulgą. Zdążył już sobie pomyśleć, że nie takie straszne te drogi. I w następnej chwili zobaczył, jak bardzo na wyrost poczynił to spostrzeżenie.

Szepczący do siebie od dłuższego czasu Urreq i Hwarhen jednocześnie, jak na komendę, nagle wyciągnęli broń i rzucili się na siebie jak wściekłe psy. Mort nagle wstał z klęczek. W ręku miał nóż, i pokazywał Roddardowi palcem na odwróconego do nich plecami Willama. Iorweth Harlene, od dawna milczący i spokojny, wcielenie posłusznego jeńca, pokazał, co z niego za menda. Zrzucił sznury z rąk i z krzykiem zaciął konia. Ciekawe, wrzeszczał cały czas, jakby mu się pod tyłkiem paliło...

To jednak nie było największym zmartwieniem Kamyka.

- Myślisz, że jesteś lepsza, co? - usłyszał wredny, jadowity głos Tytusa Sanda. Rycerz stał przed zdumioną Alysą z płonącymi oczami i dźgał ją palcem pod obojczyk. - Takim samym bękartem cię poczęto jak i mnie... Nie masz prawa! – wrzasnął nagle Dornijczyk – Nie masz prawa mi odmawiać! Tyle samo jesteś warta!

Alysa zdążyła unieść ręce, ale jej przyboczny był szybszy. Wbił jej palce w dekolt sukni i szarpnął mocno, rozrywając materiał.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-10-2013 o 15:07.
Asenat jest offline  
Stary 14-10-2013, 17:19   #145
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Wiatr się zrywa


Żaden człek nie jest tylko mięsem. Jesteśmy czymś ponad kości, czymś ponad krew w naszych żyłach. Wszystko, co z nas było, co jest, i co będzie, jest opowieścią. Opowieści oddychają jak ludzie, kroczą jak oni, splatają się i rozplatają jak szarpane wiatrem włosy całujących się kochanków.

Ogień rzuca barwne refleksy na sploty włosów młodej pieśniarki. Płomienie nadają jej bladej twarzy pozory rumieńców.

- Nikt nie jest sam. Nikt sam być nie powinien. Od narodzin aż do śmierci – szepcze Kaie w kręgu słuchaczy. Pochylają się ku niej głowy dzieci, ozdobione warkoczami wdzięczne głowy niewiast, posiwiałe łby wojowników, którzy byli zbyt starzy, by podążyć na wojnę u boku Raymunda Toczącej się Czaszki. Wszyscy słuchają, i wpatrują się w taniec jej drobnych dłoni. - Od zarania świata aż po jego kres, od naszych narodzin aż do śmierci jesteśmy powiązani z innymi ludźmi. Każda zbrodnia, której się dopuścimy, i każde dobro wydadzą w przyszłości swe owoce. Opowiem wam o tym, jak leśna wiedźma Qeraha pokonała Tygona Jednookiego, wojownika z Thennu...

Dłonie Kaie pofrunęły w powietrze jak motyle, gdy opisywała sylwetkę młodego wojownika. O, każdy mąż chciałby być takim jak on, każda niewiasta pragnęłaby takiego przy sobie. Potężny jak lawina i wolny jak wiatr, nie ugiął się nawet pod władzą magnara Thennu, choć zapłacił własnym okiem za sprzeciwienie się wodzowi. Gdy ruszył do domu wiedźmy, która gnębiła dobrych, wolnych ludzi swymi czarami, był już mężem w kwiecie wieku, a jednak ziemia wciąż drżała pod jego stopami.

- Wiedźmo! - ryknęła Kaie gromkim, męskim głosem. Wszyscy w kręgu słuchających podskoczyli, kilka kobiet zachichotało. - Ty, którą zowią Qeraha! Jam jest Tygon! Wyjdź i pokaż mi się!

Opowiadaczka zniżyła głos do szeptu. Tak szeleściły liście pod wąskimi stopami wiedźmy, gdy lekkim krokiem zaszła wojownika od tyłu.
- Kto ma oczy, winien ich używać – rzekła Qereha ustami Kaie, a głos miała czarowny i lepki jak miód. - Kto ma tylko jedno, winien używać też uszu.

- Tygon patrzył swym jedynym okiem na twarz wiedźmy – mówiła Kaie, przymknąwszy jedno oko i łypiąc drugim – słuchał uszami słodkiej melodii jej mowy, i wielce się poczuł nie na miejscu. Oto stał przed domem samotnej, pięknej dziewczyny, w swej zbroi z brązu i z toporem w ręce, jakby szedł na wojnę. Toteż odłożył topór, zdjął zbroję i wszedł do chaty wiedźmy...

- ... i zobaczył, że gotowała ludzkie głowy – chłopaczek trzymający Kaie za kolano od początku historii nie wytrzymał napięcia.
- Nic z tych rzeczy – zaśmiała się jasnowłosa pieśniarka. - Kociołek wiedźmy był pusty, i Tygon to zobaczył swoim jednym okiem. I rzekł do wiedźmy: Głodny jestem, niewiasto! Na co odparła Qeraha, sięgając po włócznię: I ja jestem głodna, mężu.
- ... i wbiła mu włócznię w drugie oko! - wyszeptał ze zgrozą chłopczyk u stóp Kaie.
- Ach nie – żachnęła się Kaie – Tylko huknęła nią Tygonowi po głowie! I krzyknęła wielkim głosem, by poszedł upolować dla niej jelenia, bo inaczej nie jest godzien tego, by nazywać go mężem!

- Całkiem jak moja stara – zauważył rzewnie bezzębny staruszek po prawej i wszyscy gruchnęli śmiechem. Bezzębny upił miodu i uśmiechnął się tęsknie. W jego oczach Kaie widziała, że nie słucha już opowieści o Tygonie i wiedźmie, ale wraca myślami do własnej...

- Dzień za dniem, Tygon ruszał w las, i dzień za dniem, wracał z niczym. Choć znał ścieżki zwierzat w dziczy i ich obyczaje, nie mógł zdobyć mięsa. Dzień za dniem, powracał do chaty wiedźmy, by jej rzec: Dziś, niewiasto, znów będziemy głodni. Qeraha kiwała na to głową i szykowała mu posłanie. A gdy minęło dni siedem, i jego ręce i nogi osłabły z głodu, ruszył do wioski, z której go wysłano. Zdjął ze swego nadgarstka bransolety z brązu, i chciał kupić za nie owce. Pasterz zaś nie chciał przyjąć zapłaty. Rzekł Tygonowi, że nie godzi się płacić, skoro Tygon dotrzymał słowa i wiedźma nie nęka już wolnych ludzi. Jakże to, zdziwił się wtedy Tygon. A pasterz ten odrzekł mu, że od tygodnia, od kiedy Tygon zamieszkał u wiedźmy, Qeraha schodzi do wioski i płaci za spyżę, którą wcześniej zabierała, grożąc im klątwą.

- Oszukała go! - pokiwał głową drugi staruszek i szturchnął bezzębnego w bok. - Całkiem jak moja stara! Zawsze mówiłem: jagód w zimie, wolności u Thennów i prawdy u kobiety próżno szukać!

- Oszukała go, sama jadła, gdy on głodował – stwierdził zimno młodzieniec o nogach powykręcanych od zimowego paraluszu. - I zadusiła go, gdy osłabł...

- Tygon i Qeraha żyją razem w Siedmiu Strumieniach, na pograniczu ziem Thennów – uśmiechnęła się Kaie. - Ich historię opowiedziała mi wrona zwana Cero. Tygon znalazł go konającego, a Qeraha opatrzyła jego rany... Qeraha szukała męża, który będzie przy niej trwał nawet wtedy, gdy nadejdą mrozy. Uczyniła go słabym, by zobaczyć, czy jest tak silny, jak jej opowiadano. Odpędziła zwierzęta, by nie mógł zdobyć łatwo mięsa. A jednak on się nie poddawał, i zawsze do niej wracał, by pokazać jej puste ręce i razem z nią głodować. Okłamała go, by zobaczyć w nim prawdę. Zobaczywszy, zapragnęła go dla siebie. Mając go, nie musiała już gnębić wolnych ludzi. Musiała za to się zmienić, by Tygon chciał z nią zostać.

- Ty nas oszukałaś zatem – zaśmiał się chłopiec, ciągle miętolący jej kolano z wrażenia. - To Tygon pokonał wiedźmę!
- Któż to może wiedzieć, malutki – Kaie zaśmiała się gromko – Kto wygrywa, gdy kobieta i mężczyzna walczą ze sobą. Zobaczysz, jak trochę urośniesz – obiecała mu i nachyliła się, by pocałować płowe włosy dziecka.

- Każda zbrodnia, której się dopuścimy, i każde dobro wydadzą w przyszłości swe owoce. Cedryk Myat, wrona, którą zowią Cero, opowiedział mi tę historię – podjęła. - Kiedy suszyliśmy odzienie na brzegu Mlecznej Wody. Musiałam się przeprawić, a on przeniósł mnie na plecach, kiedy osłabłam w połowie drogi. Bez niego utonęłabym w zimnych wodach... A był tam tylko dlatego, że Tygon nauczył wiedźmę pomagać ludziom, więc wiedźma ocaliła życie Cero. Opowiedział mi też swoją historię, z południa, zza Muru. Kiedy klan Lannisterów, żółtych kotów, którym służył Cero, pokonał klan Reyne, czerwonych kotów, Cero pilnował jeńców. Wiedział, jaki los ich spotka. Jednak spojrzał na kilku z nich, i nie znalazł w nich winy... dlatego uwolnił jeńców, a jednego z nich ukrył tak przemyślnie, że wódz żółtych kotów do tej pory go nie odnalazł. I choć wódz żółtych kotów dawał Czarnemu Pajokowi wiele złota za Cero, aby powiedział, gdzie ukrył czerwonego kota, Cero milczał i milczy do dziś...

Kaie upiła łyk miodu z rogu, zaschło jej w ustach, ale słowa same pchały się przez jej usta, na wolność, by frunąć z wiatrem w dal i docierać do kolejnych uszu. Ogień na palenisku zajął żywiczną szczapę i strzelił snopem iskier.

- Cero obiecał Tygonowi i jego żonie broń i zbroję, za to, że ocalili mu życie. Kiedy wrócił, by dopełnić danego słowa, spotkał na przełęczy grupę górali z odległej doliny na północy, daleko, daleko, poza granicą wiecznych śniegu, gdzie zima trwa wiecznie i nigdy nie ustępuje. Na noszach wiedli swego wodza, konającego od trucizny. Cero zaprowadził ich tam, gdzie sam przed laty uzyskał pomoc. I tak jak wtedy, Tygon zawołał w głąb chaty: Niewiasto!, a Qeraha wyszła do przybywających, przymrużyła ciemne oczy, obtarła ręce i pochyliła się nad rannym. Górale mówili, że ich wódz umiera od gorączki, że zanurzali go w zimnych strumieniach, by tylko przeżył. Wiedźma zaśmiała się na to i dotknęła czoła wojownika. To nie gorączka go pali, rzekła. Tedy i nie należy jej gasić. Musi płonąć i płonąć, bo on jest żagwią, od której zajmie się świat, gdy nadejdą mrozy. Będzie żył, bo umierać mu nie wolno... Skona dopiero wtedy, gdy spotka wiatr, który rozniesie ogień tak daleko i szeroko, że żadna siła już go nie stłamsi.

Kaie zamilkła. Usta miała suche jak popiół, a w piersi kiełkował żar, gdzieś głęboko w płucach, tak jak wtedy, gdy na kamiennym brzegu Mlecznej Wody zwiadowca Cero otulił ją jedynym suchym pledem, a sam skulił się nagi po drugiej stronie ogniska, gdy po raz pierwszy usłyszała imię wodza górali z dalekiej północy.

Opowiadanie nie jest wysnuwaniem jednej nitki z tkaniny. To podążanie po splotach skręconych jak pajęczyna na wietrze, czasem nie wedle własnej woli. Niektóre słowa i historie pragną być wypowiedziane i zmuszają do posłuszeństwa.

- Tam, w Siedmiu Strumieniach, dlatego, że dawno temu Tygon pokonał wiedźmę, a wiedźma pokonała jego, spotkało się trzech mężów, którzy mieli odwagę powiedzieć, że się nie zgadzają. Że nie wypełnią rozkazu, który uznają za zły. Tygon, który sprzeciwił się woli magnara. Ocalony przez niego Cero, który ukradł jeńca wodzowi żółtych kotów. I on...

- Ten otruty góral? - wtrącił się kaleki młodzieniec. - A co on zrobił?
- On... - wyszeptała Kaie i zamrugała. Nie wiedziała. Nie wiedziała, co konkretnie uczynił otruty wódz, którego współplemieńcy musieli jednak kochać, skoro nieśli go tak daleko, szukając pomocy. Ale wiedziała, że to ktoś, kogo imię nie może przepaść. Czuła, jak pali ją w piersiach, i żaden napitek nie będzie w stanie tego stłamsić.

- Opowiem wam kiedy indziej – odparła wymijająco. Wyszła z chaty, poza wioskę i dalej, coraz głębiej w las, w ciemność.

Kiedy otoczył ją chłód i mrok, uniosła głowę i imię, które było żywym ogniem, wyfrunęło jej z piersi, parząc krtań i usta. Płomień. Fionnar. Poczuła ulgę.

***

Daleko, w Siedmiu Strumieniach, w których dawno temu zaczęła się ta historia, Qeraha nachyliła się nad śpiącym mężem. Odgarnęła mu siwe kosmyki z czoła. Postarzał się. Obydwoje się postarzeli, choć wiedźma nadal widziała w nim tego samego mężczyznę, który lata temu przyszedł krzyczeć pod jej chatą, lśniący jak słońce w swojej zbroi z brązu. Pocałowała go w bliznę po oku.

Oszukała go wtedy. Okłamywała go wiele razy w ciągu ich małżeństwa. Ostatnio zbyt często, coraz i częściej. Nie mogła jednak zrobić nic innego.

Tygon spał twardo, kiedy rozchyliła okrywające go skóry i pędzelkiem z borsuczego włosia zaczęła kreślić zawiłe wzory na jego piersi. Wokół chaty gęstniały ciemności, rozwyły się psy, choć zamknęła je w szopie, i tak były niespokojne.

Ale Tygon Jednooki spał twardo, nieświadom niczego... Ani tego, co żona dosypała mu do miodu przy wieczerzy... ani tego, że jej sztuka nigdy nie polegała tylko na wiedzy, które zioło co potrafi zrobić z człowiekiem. Tego, co szeptała mu prosto w ucho, również nie był świadom.

Qeraha mówiła, mówiła i mówiła.
Oszukiwała swojego męża być może już po raz ostatni. I jak za pierwszym i każdym kolejnym razem, robiła to z tej samej przyczyny.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 15-10-2013 o 09:10.
Asenat jest offline  
Stary 16-10-2013, 16:59   #146
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Drzewa szumiały poruszane wiatrem. Zielone sklepienie zamykało się nad parowem, do którego musiał wpaść. A może wiatru nie było? I szumiały same z siebie? Czasami Kres miał wrażenie, że tak właśnie było. Że to nie wiatr porusza liśćmi a same drzewa nimi potrząsają. Grożą mu, ostrzegają. Jakby były żywymi istotami. Jakby cały las był jednym żywym zwierzęciem. A teraz leżał gdzieś w jego trzewiach i czekał aż go pożre, przetrawi… lub wypluje...

Posąg Strażnika górował nad nim. Wielki, zdawał się niemal haczyć głową o zielony dach liści. Z prawicą wyciągniętą do przodu.

Spojrzał na starego basiora z pyskiem umazanym jakimś żółtym gównem. Wilk łypnął na niego zdrowym okiem, lecz drugie, te zasnute bielmem ciągle na niego patrzyło. Wwiercało się w niego. Czy widziało coś więcej poza zewnętrzną powłoką? Czy widziało Randa Flinta, który szedł w jego stronę, piękny Rand Flint z niewinną słodką buźką i nożem zaciśniętym w dłoni?

Złapał odruchowo ręką za szyję, w miejscu gdzie Skagos wbił w niego swoje zęby. Syknął.

Nie jestem mięsem, pomyślał. Nie jestem.

Wtem basior się sprężył i jednocześnie rudzielec usłyszał odgłosy kłótni i poruszenie.

- Spokojnie piesku - powiedział wtedy, wyciągając przed siebie powoli otwartą dłoń. Nie wiedzieć czemu czuł, że stary wyga nie zrobi mu krzywdy. - Spokojnie… - Podniósł się płynnie, bez zbędnej nerwowości do pozycji półklęczącej i odwrócony ciągle twarzą do zjeżonego wilka przesunął się w jego stronę. - Spokojnie…

Wyciągniętą przed siebie dłoń opuścił nisko, na wysokość pysku zwierzęcia. Czuł już na czubkach palców jego ciepły oddech.

Basior przekrzywił łeb, by spojrzeć na Kresa zdrowym okiem. Może to przez to zwiadowcy się zdało, że stary łowca spogląda na niego z politowaniem, z tą zmęczoną cokolwiek cierpliwością, z jaką doświadczone wilki obserwują potknięcia szczeniąt. A może nie… Coś niezwykłego było w tym zwierzęciu, niezachowującym się zgoła wcale jak dzika gadzina z leśnych ostępów, ani jak oswojone bydlę. Nie bał się wszak Kresa w ogóle, siedział obok, jakby Kres wcale nie nosił kołnierza z wilczury, którą zdałoby się wymienić na nową… A jednak odsunął pysk wyciągniętej dłoni, choć wcześniej przecież lizał rudego po twarzy, to pod dotykiem szorskiego, zwierzęcego ozora Kres się zbudził. Do tego… Rudy odniósł irracjonalne wrażenie, że basior pojmował ludzką mowę. Że znał znaczenie słowa “piesek”, i że nie spodobało mu się, że tak został nazwany.

Basior klapnął przed dłonią Kresa szczękami, z których sporo zębów zdezerterowało ze starości, ale te, co się ostały, były całkiem całkiem ostre. Popędził w stronę głosów, na ugiętych nisko łapach, niemal szorując podbrzuszem o bruk, długimi susami, z sierścią zjeżoną jak szczota na karku.

Kres spojrzał za wyleniałą, siwiejącą kitą znikającą w gąszczu krzaków. Wzruszył ramionami i wstał na nogi. Bark bolał od upadku i rana na szyi piekła. Dopiero teraz zauważył, że jego dłonie są umazane takim samym żółtym pyłem jak pysk basiora. Powąchał nieznaną substancję. Nie wyczuł żadnego zapachu. Przez chwilę miał zamiar spróbować jej czubkiem języka lecz zrezygnował. Wytarł dłonie w kurtę i rozejrzał się wokół. Był sam, jeśli nie liczyć posągu. Zauważył łuk i kołczan, które musiały razem z nim spaść z końskiego grzbietu. Pozbierał swoje rzeczy. Miał już odejść w kierunku hałasu lecz coś go zatrzymało. Jeśli chcesz przejść złóż ofiarę Strażnikowi - przypomniał sobie słowa zasłyszane kiedyś przy ognisku.

Odłożył dopiero co podniesiony łuk, obok niego położył kołczan. Ostrożnie, by lotki strzał nie dotnęły wilgotnej ziemi. Powoli podszedł do posągu o twarzy zwierzoczłeka, którego rysy zatarł już prawie zielono-żółty mech. Na prawicy posągu wyciągniętej przed siebie otwartą dłonią do góry leżała garść monet, pasek suszonego mięsa i kilka innych, nic nie wartych drobnostek. Przypomniał sobie jak wyciągał te rzeczy w pośpiechu i wysypywał na chybił trafił to co znalazł w kieszeni. To nic nie znaczy. To było nieświadome.

Sięgnął po nóż przytroczony do pasa. Mocno chwycił rękojeść lewą dłonią a prawą na wzór Strażnika wyciągnął przed siebie. Ostre ostrze płytko nacięło skórę otwartej dłoni. Z czerwonego śladu popłynęła strużka krwi, by po chwili zabarwić dłoń strażnika rubinową barwą.

- To mój dar dla ciebie strażniku - wyszeptał.

Gdy już schował nóż, założył kołczan na plecy a łuk ujął w dłoń, ruszył ostrożnie w stronę dobiegającego go z góry harmidru. Brukowana droga prowadziła łagodnie w górę, odgrodzona z obu stron stromymi ścianami parowu. Dziura w zielonej ścianie z liści znaczyła miejsce gdzie srokacz zrzucił go z siodła. Przyspieszył. Bruk zniknął nagle pod zielonym dywanem mchów. Trop starego wilka prowadził w kierunku dobiegającego go hałasu. Ruszył jego śladem, wzdłuż parowu aż doszedł do feralnego miejsca, w którym srokacz potknął się o przewrócony konar, zrzucając go z siebie.

Wierzchowiec leżał na boku, wierzgając nogami. Przednia była wygięta pod nienaturalnym kątem. Kwiczał cierpiąc. Kres padł na kolana przy łbie zwierzęcia. Pogładził go po chrapach. Koń odpowiedział parsknięciem. Chciał podnieść łeb, lecz nie zdołał. Rudy spojrzał w przerażone, pełne bólu oczy. Przyłożył głowę do jego łba.

- Przepraszam - szepnął mu do ucha gdy nóż rozrywał tętnicę.

Srokacz szarpnął się, lecz wrona przytrzymał go mocno.

- Już, już - szeptał przez ściśnięte gardło gładząc uspokajająco biało-czarny pysk i rozszerzone chrapy. Krew ciekła plamiąc mu kurtę a oczy srokacza powoli gasły. A Kres wspominał młodego źrebaka, którego kiedyś wybrał mu Snow. “Zakochasz się w nim.” - mówił wtedy. - “To piękny koń. Żal go dawać temu, kto tego nie doceni.”. Miał wtedy rację. Bogowie, jak bardzo miał rację!



Gdy już było po wszystkim wytarł mokrą od łez twarz w końską grzywę. Mokry od ciepłej, jeszcze juchy wstał, wysmarkał nos i ruszył dalej.

Kilka metrów dalej natknął się na truchtającego spokojnie juczniaka. Koń parsknął na jego widok. “Koń nocnej straży” - pomyślał. Poklepał go po boku i przygięty do ziemi pobiegł dalej tropem wilka, w kierunku odgłosów.

To co zobaczył po chwili wprawiło go w niemałe zdumienie. Tarzający się po ziemi Skagos nie należy do częstych widoków. Kres podszedł do niego na dwa kroki z nałożoną na cięciwę strzałą. Gotowy wbić mu ją prosto w serce z kilku metrów. Wyspiarz jednak zdawał się go nie zauważać walcząc z jakimś niewidocznym wrogiem, który w jego imaginacjach wskoczył mu na plecy i docisnął do ziemi. Próbował tą niewidoczną osobę zrzucić z siebie, lecz jak widać z mizernym skutkiem. Długie, jasne włosy zlepione były śliną, którą toczył z ust, błotem i poprzetykane liśćmi. Na rękawie mignęły mu lisy klanu Harlene. Przez chwilę wahał się, czy nie uwolnić dzikusa od obłędu wbijając mu strzały w czerep, gdy całkiem niedaleko usłyszał warknięcie wilka.

Odwrócił się w tamtą stronę.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest teraz online  
Stary 17-10-2013, 12:44   #147
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie

Rudowłosa ślicznotka stawała się coraz ładniejsza i coraz bardziej ochotna z każdym łykiem mocnego, słodowego piwa. A przecież już na samym początku wcale się nie opierała i błyskała mu złotym oczkiem znad piegowatych policzków, jakby był, nieprzymierzając Morskim Lordem Braavos, który zawitał jakimś zrządzeniem fortuny w progi jej skromnej karczmy.
Nie wątpił, że jej kształtna główka kręci się raczej wokół podzwaniającego trzosu u jego pasa, niż tego co kryje się pod nim, ale nie miał jej za złe. Zima sroga, to i dziewczyny się robią bardziej praktyczne. Miał ją zresztą zamiar pięknie wynagrodzić za mile spędzony czas, i w walucie, i w pocałunkach.
A było co całować, bo dziewoja skowyrna i wybujała mu się trafiła. Nogi miała tak długie, że gdy przycupnęła mu na kolanach, to wcale nie majtały się w powietrzu, a pierś jasną, łabędzią i miękką, że tylko skroń przyłożyć i zasnąć, licząc piegi.
Uśmiechnął się na tą myśl i mocniej obłapił jej wąską kibić. Była to miła odmiana po obłapianiu zakurzonych, śmierdzących pleśnią i stęchlizną ksiąg i pergaminów. Dał się wrobić zielonookiemu bękartowi, jak koza w świniobicie. Grzebał się w jego śmieciach i niemal oślepł od tego czytania. Trzeba się było, kurwa jego dziadowska mać, nie zdradzać. Ale te nieludzkie oczy odebrały mu na moment całą fantazję.


- Panie bracie - stęknął wisząc za czubka palców na śliskim od mrozu kamiennym murze - Pomocną dłoń?
Chłopak pomógł. Otworzył kratę i wciągnął Craya na parapet i w dodatku poczęstował winem, gdy już Wieprz został złapany i oszukany skórzanym czepcem. Głupie zwierze od razu zaczęło pochrapywać. Cray usadził je więc na zapiecku i zajął się osuszaniem bukłaka, na przemian z opatrywaniem ran zadanych przez własnego pupila. Jeszcze teraz zadrapania szczypały pod grubą warstwą maści z ziela i chleba zagniecionego z pajęczyną.
Cray powinien był trzymać język za zębami i mieć się na baczność w towarzystwie braciszka Smallwooda. Ale te zielone oczy i tekst, który przeczytał zakotłowały mu pod czapką i palnął bez namysłu.
- Ha... braciszku, nie mów, że nachodzą cię zielone sny? To kurestwo niejednemu we łbie namieszało.
Młody bibliotekarz wbił w niego spojrzenie zielonych oczu. Coś z nimi było nie tak... wszystko było z nimi nie tak. Za zielone były, zgoła nienaturalne, nieludzkie. Wydawały się też zbyt stare w młodzieńczej, gładkiej twarzy.
Gerold Smallwood pokiwał poważnie głową.
- Ale i niejeden raz uratowało życie - dodał Cray dla porządku i z rozpędu.
Braciszek pokiwał mu raz jeszcze, tym razem wolniej. Wwiercał się w Morghane'a oczami.
- Umiesz czytać, bracie? - zapytał i Cray odpowiedział, rad że gadka zeszła z zielonych snów na mniej pasjonujące tematy.
- A, kiepski byłby ze mnie poseł na pańskie dwory, gdybym nie umiał - zaśmiał się i przysiadł zmęczony na chwilę zagłębiając się w lekturze.
Księga była wiekowa , ale najpewniej przepisywano ją z jeszcze starszego oryginału. Traktowała o dzieciach lasu i ich magii.
Na otworzonej stronie bezimienny autor snuł wywody o magii ochronnej. Wychodził od konkluzji, że "biali wędrowcy zabierają zmarłych" i nie wolno im na to pozwolić. Zwracał uwagę, że magia zielonych oczu opiera się na wykorzystaniu naturalnej siły kamieni, lodu, roślin i innej żywiny i pozwala tworzyć swego rodzaju enklawy.Jako przykłady podawał Mur oraz stworzone przez dzieci lasu drogi w Darze.
Pisał też o Skagos, które nazywał per Niezłomne, gdzie miało istnieć takowe pradawne, bezpieczne przed mrozem miejsce. Otóż wyspa miała się oprzeć białym wędrowcom podczas Długiej Zimy. Autor wskazywał, że obecnie próżno szukać na Skagos tej siły. Bezpośrednio po Długiej Zimie Achli z klanu Ryswell rozbiła skały w których zielone oczy zamknęli swoją magię.
Obok tego trudnego do przyjęcia przez rozumną istotę wywodu Cray znalazł bazgroł komentarza innym charakterem pisma - "10 lat po ukończeniu budowy Muru powołano słupników".
Co to byli ci “słupnicy”? A pal ich licho. Smallwood widząc jak się Cray zaczytuje w starych literkach od razu zwęszył okazję by zwiać z wieży i ruszyć w pogoń za cyckami. Zostawił swego brata by gnił w bibliotece, podczas gdy sam wskoczył na koń i pognał za jakąś pannicą z południa, która pewnie z niejednego pieca chleb jadła. Albowiem powszechnie jest wiadomym o południcach z Dorne, że w ars amandi lubują się od najmłodszych lat. Ależ Craya zazdrość zdjęła gdy się o tym wywiedział od pachołków w stajni. Od razu chciał się pakować na swoją wysłużoną kobyłę i gnać za Zieleńcem, żeby go za uszy spowrotem do ksiąg zaprząc. Dopiero go otrzeźwiło, jak nie trafił stopą w strzemię i ześlizgnął się z grzbietu konika prosto w siano. Wino, które mu zaserwował młodzik było mocne i smaczne. Nie mógł go tak po prostu zostawić samemu sobie.
Westchnął i ucałował swoją ryżą dzierlatkę. Nie miał w końcu na co narzekać. Dzięki amorom skryby nie musiał opuszczać zawczasu zamku i wlec się gdzieś w niewiadomym celu, żeby kogoś tłuc po zmarźniętych lasach. Mógł za to złożyć kilka dźwięcznych klapsów na białych pośladkach ślicznej dziewczyny i rozgrzać stare kości na zapiecku karczmy.
Błotniak okazał się być wyjątkowo szczęśliwym ptaszydłem.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 17-10-2013 o 12:57.
F.leja jest offline  
Stary 22-10-2013, 11:33   #148
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Kaie


Nie lubię dziecięcych zabaw,
lubię bawić się w złe wilcze gry
w głębiach lasu, z Tobą.

Teraz czeka mnie jedynie głębokie jezioro.

Dziki wilku,
rób cokolwiek ci podpowiada serce,
ale błagam cię: Zostań ze mną!


Na Płonące Obłoki dzień i noc ciągnęli wolni ludzie. Na handel, by znaleźć męża czy żonę, by posłuchać pieśni czy wieści, a czasem po to, by w stukocie kości, jakimi obwieszone były czardrzewa na świętym wzgórzu, usłyszeć szmer przepowiedni, zapowiedź tego, co będzie. A wielu chciało pytać, bo zbliżała się zima i zbliżała się wojna z wronami. Pod drzewami bogów zgromadzili się zarówno liczni poplecznicy Raymunda Toczącej się Czaszki, już nazywający go królem, choć się nim jeszcze nie ogłosił, i gardłujący za przyłączeniem się do wielkiej armii, jaka Czaszka zbierał, jak i zajadli przeciwnicy i tacy, co się wahali i szukali porady i przewodnictwa.

Szermowano jedynie na słowa, choć te czasami były ostrze niż noże. Na Płonących Obłokach zakazana była walka. Nikt nikomu nie odbierał tu włóczni, łuków czy toporów, nie było zresztą nikogo, kto miałby wydać taki rozkaz. Każdy nosił przy sobie swoją broń, jednak każdy, kto jej dobył, by przelać ludzką krew na świętej ziemi, musiał liczyć się z tym, że tłum go opadnie, rozerwie żywcem na strzępy, a jego oczyszczone z mięsa kości zawisną na gałęziach czardrzew pośród tysięcy innych.

Tu nie można było dobyć broni, by uczynić komuś krzywdę. A jednak Kaie nie czuła się bezpieczna.

Stała na szczycie wzgórza, w cieniu czerwonolistnych olbrzymów obwieszonych kośćmi ludzkimi i zwierzęcymi jak panna młoda na weselisku. Fragmenty szkieletów tańczyły na wietrze, stukotały jak lawina pędząca po rumowisku, plątały i rozwiązywały się sznury, którymi przytwierdzono je do gałęzi. Olamyr Pięć Turni, wódz garstki Thennów, która zatrzymała się w tym świętym miejscu w oczekiwaniu na posiłki, które miał im dosłać Raymund Tocząca się Czaszka, wisiał na jej twarzy nieruchomym spojrzeniem umierającego z głodu. Czasami jego wzrok prześlizgiwał się niżej, a wtedy Kaie gubiła słowa i melodię, i myślała sobie, że nie każdy arogancki, głośny i zamaszysty Thenn w lśniącej jak słońce zbroi z brązu jest młodzieńczym Tygonem Jednookim.

- On nie patrzy na ciebie dobrze – rzekł jej Torsten, starzec o wyblakłych oczach i wątłych ramionach, którego spotkała pół księżyca drogi od Płonących Obłoków i od tego czasu byli nierozłączni. Raz, że we dwójkę zawsze raźniej, a stary grajek przypadł jej do serca delikatnością słów i czynów. Dwa, że Torsten – choć starość odmieniła jego głos w przykre dla ucha skrzeczenie starego gawrona, serce i ucho nadal miał czułe. Nosił w torbie płytki różnej długości, kościane, drewniane i miedziane – i poproszony wieszał je na gałęzi na cienkich żyłkach ze skręconych baranich kiszek, uderzał w nie rzeźbionymi pałeczkami i wypełniał noc słodkimi, tęsknymi dźwiękami. Trzy, że Kaie niemal pewna była, że widziała starca w otoczeniu Umera. Że grajek nosił wtedy wyblakłą czerń i nie Torstenem jej się wówczas przedstawił. Coś w jego oczach jej mówiło, że i on ją poznał, że ma świadomość, że został przez nią rozpoznany… i że ufa jej na tyle, by nie rzec ani słowa. Trwali w tym milczącym porozumieniu.

Od kiedy jednak spojrzenia Olamyra Pięć Turni po raz pierwszy spoczęło na jej twarzy, Torsten zrobił się niespokojny i rozdrażniony. Mówił, że młody wódz przywiąże Kaie do palika namiotu jak psa, a gdy już się nią znudzi, odda ją swoim wojownikom. Mówił, że Kaie powinna natychmiast znaleźć sobie mężczyznę i sarkał rozeźlony, gdy mu mówiła, że przecież ma jego. Posunął się nawet do tego, że kilku jej przyprowadził. Młodych, gładkich, zapalczywych… i zbyt tchórzliwych, by zapragnąć dla siebie kobiety, której pożądał wódz Thennów.

- Jesteś tu więźniem. A ja razem z tobą – burczał jej Torsten.
- Możesz odejść w każdej chwili – wskazywała mu bezlitośnie, a on zaciskał zwiędnięte wargi w bezwzględną, twardą kreskę. Podejrzewała, dlaczego nie chciał odejść i zostawić jej samej, by Olamyr mógł ją stąd wywlec za kłaki. Szła wojna. Ulmer był jaki był, ale zawsze dbał o przyjaciół Straży. Nawet tych mało serdecznych i takich, co sami siebie nigdy by tym mianem nie nazwali, tak jak Kaie.
- Nie przejmuj się, maleńka – wzdychał cymbalista. –Nie dziś, to jutro przyjdą posiłki od Raymunda Toczącej się Czaszki… Olamyr odejdzie na południe. Nie możemy tylko dopuścić, by zabrał cię ze sobą. Trzymaj się blisko drzew. Bądź zawsze na widoku, nigdzie nie chodź sama.

Dwa dni później przyjechały obiecane Olamyrowi przez Czaszkę posiłki. Setka górali z jakiejś odległej doliny na północy, poza granicą wiecznych śniegów. Nawet nieliczne kobiety, które ze sobą wiedli, były twarde jak wygarbowany kawałek rzemienia. Wszyscy byli niscy, szczupli i żylaści, o błękitnych, przejrzystych oczach i włosach tak jasnych, że niemal białych, i tak delikatnych i cienkich, że Kaie zdawały się nitkami pajęczyn, niesionych w powietrzu ostatnimi ciepłymi podmuchami jesieni. Mówili w dziwnym języku, który mało kto tu znał, ledwie kilku Thennów, ich najbliższych sąsiadów i – zanim Raymund ich nie pogodził – największych wrogów. Choć sami górale próbowali dogadywać się w ostrej, zgrzytliwej mowie Thennów, znać było, że sprawia im to trudność. Ich własny język był śpiewny i melodycyjny.
Wódz jasnowłosych górali, którego wołali Kiścieniem, od broni, którą władał, niedługo po przyjeździe przysłał Kaie i Torstenowi bukłak napitku ze sfermentowanego mleka wielkorogiego bydła, jakie hodowali w tej swojej odległej dolinie. Choć napój pachniał podle, smakował nieźle. Torsten upierał się, że Kaie powinna pójść się odwdzięczyć i nocą wkraść się Kiścieniowi pod skóry, że taki mężczyzna ją obroni. I Kaie nawet myślała, czy nie posłuchać rady nastroszonego gawrona… Wódz górali nazywał się Fionnar.

Fionnar. Fionnar. Fionnar. Słowo jak trzask płomieni przeskakujących z gałęzi na gałąź. Słowo gwałtowne jak pożoga i miękkie jak przesypujący się w dłoni popiół.

Tyle że Fionnar, poważny mąż, który wiekiem mógłby być i jej ojcem, w odróżnieniu od Olamyra nie zwracał na nią żadnej uwagi. Uśmiechał się lekko i kłonił z szacunkiem głowę, gdy ich spojrzenia się spotkały, ale taki był dla wszystkich skaldów i bardów zebranych na łonącym Obłoku… Tyle że Fionnar Kiścień pod swoją miękką uprzejmością był równie trudny do przejrzenia jak kamień, trzymał się towarzystwa swoich współplemieńców, z nikim nie dzielił myśli. Nawet z Olamyrem, pod którego rozkazami miał iść na południe. Kaie wiedziała też, że Kiścień wysłał swój śmierdzący napitek wszystkim grajkom… Tej nocy śpiewali pod drzewami niemal do świtu. Chodziły słuchy, że Raymund sprzymierzył się ze Skagosami, więc wielu bardów i skaldów powiewało czyny Endehara i jego siostry Moruad. Wódz górali opierał poważną twarz o dłonie, oklaskiwał i nagradzał każdego, kto śpiewał, ale Kaie widziała, jak zmarszczki sieką mu twarz głębokimi sznytami za każdym razem, gdy padało imię Moruad.

Potem Kaie spała długo, Az słońce wzniosło się wysoko ponad horyzont. Kiedy zas wieczorem wstała i zaczęła szukać swego towarzysza, okazało się, że stary Torsten przepadł. Gdy zapadł zmrok, nadal nie wiedziała nic o jego losie. Nie podobał jej się tylko coraz szerszy i coraz bardziej drapieżny uśmiech Olamyra Pięć Turni. Kilku Thennów snuło się za nią uparcie i nieustępliwie… No tak. Wodzowi brakowało czasu, by samemu uganiać się za dupami. W Kaie pomału zaczynało kiełkować przeczucie, że stary cymbalista się mylił. Thennowie nie odejdą stąd tak prędko, że święta ziemia jej nie ochroni. Musiała odejść. Jak najprędzej. Zostając tu, tylko się narażała, i to niepotrzebnie.

Wódz jasnowłosych górali siedział przy ognisku przed jej namiotem rozparty tak władczo, jakby to był jego namiot, jego ogień, a Kaie była jego kobietą. Takim przynajmniej spojrzeniem potoczył po depczących jej po piętach wojownikach Olamyra. Przełożył drzewce kiścienia z prawego ramienia na lewe i zasugerował im cicho, by wracali chronić swego wodza, bo święte miejsce świętym miejscem, a świat pełen jest zdrajczyków. Nie przejął się ani tym, że Kaie minęła go bez słowa, a jeden z Thennów zaczaił się w pobliżu, podsłuchuje i rozumie wszystko, bo Fionnar mówił w zgrzytliwym, przykrym języku Thennów.

- Kaie, która śpiewałaś na Pięści Pierwszych Ludzi. Zwiniesz namiot i przeniesiesz się do naszych ognisk.
Zjeżyła się na rozkaz wydane władczym tonem, ale góral się nie przejął objawami jej rodzącego się sprzeciwu.
- Jeśli bardzo ci zależy, dzierlatko, mogę cię teraz przerzucić przez ramię i przenieść głową w dół przez cały obóz jak upolowaną sarnę – zaproponował spokojnym, delikatnym jak frunące w powietrzu pasma jego delikatnych włosów i zupełnie nieprzystającym do ostrej mowy i ostrych słów tonem. – Wiedza to rzecz cenna, a dzięki temu dowiemy się oboje kilku rzeczy. Czy dasz radę przejechać mnie tym kozikiem, który tam dusisz w spotniałej rączce. Czy pod mężczyzną krzyczysz tak samo głośno jak śpiewasz. Czy Olamyr porwie się na starszego i bardziej doświadczonego w imię swoich chuci. A także czy Olamyr naprawdę szanuje świętą ziemię… ach, nie. To już przecież wiemy, prawda? – zakończył bezlitośnie i wstał, opierając się na drzewcu swej paskudnej, straszliwej broni. Był niski, niewiele wyższy od niej. Nie musiał się nachylać, wystarczyło, by skłonił lekko głowę do jej ucha.
- Ale myślę, że jesteś niegłupią dzierlatką, Kaie – wyszeptał ledwie słyszalnym głosem. – Dlatego pójdziesz za mną sama, chociaż wiesz, że z twojego pięknego, przyznaję, ciałka, interesują mnie tylko uszy, usta i język. Ale wiesz, że mogę cię chronić. I mogę też zapłacić… - otoczył dłonią jej kark i po raz pierwszy się uśmiechnął. Jasne oczy utonęły w sieci drobnych zmarszczek. – Co dałby bard czy skald, by się dowiedzieć, co w tych pieśniach o dzielnej półrękiej wronie i siostrze skagoskiego magnara jest tak okrutnie, strasznie, zimno… nie tak?
 
Asenat jest offline  
Stary 24-10-2013, 09:54   #149
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Tygon





Imię jego żony w mowie Pierwszych Ludzi, we wszystkich dialektach, jakimi szeptali i krzyczeli do siebie wolni ludzie za Murem, oznaczało bukiew. Tygonowi czasem się śniło, że idzie w półmroku pomiędzy gładkimi pniami, schyla się i spomiędzy brązowych liści wybiera, jeden za drugim, te małe, trójgraniaste orzeszki, starannie i pieczołowicie. Tak samo, jak pierwszej nocy, którą razem spędzili, odnajdywał ciemne znamiona na smagłej skórze kobiety, która stała się jego miłością na resztę życia.

A teraz miłość jego życia trwała zgięta w pół, z wykręconymi w tył rękoma, przywiązana do karłowatej sosny. Potargane włosy zasłoniły twarz. Ale ten widok nie bolał nawet w połowie tak bardzo jak jej słowa.
- Szliśmy razem wiele lat… ale teraz koniec. Będziesz musiał ruszyć sam.

Tygon porusza się, na ile pozwalają mu na to krępujące go więzy. Sznury i rzemienie wrzynają się w ciało, a Thenn, którego wola wygrała z wolą magnata, szuka odpowiednich słów. Przez lata wspólnego życia toczył z żoną niezliczone boje… zapewne dzięki temu ludzie wokół mogli spać spokojnie – Qeraha traciła czas i siły na szarpanie się z nim, nie musiała szukać przygód poza domem. Nigdy jednak by mu nie przeszło przez myśl, że żona zechce się z nim szarpać i wojować, gdy obydwoje będą jeńcami o niepewnym losie.
- Jestem twoim mężem, niewiasto – warknął w końcu, a Qeraha zaśmiała się cichutko. Szarpnęła głową i włosy odsłoniły czerwoną opuchliznę po uderzeniu pod okiem.
- A tak – rzekła. – A tak. Mój jesteś, Tyg. Na zawsze. Sypiałeś całe lata z obcą kobietą, jeśli myślałeś, że o tym zapomnę.

Zaśmiała się jeszcze raz, aż przybiegli zaniepokojeni strażnicy… tym zagroziła klątwą ślepoty. Obydwaj wycofali się rakiem. Ich towarzysz, który uderzył Qerahę w twarz, skonał tego ranka w straszliwych boleściach.

- Śpij – rzekła wiedźma do męża.

Tygon spał. Śniło mu się, że szedł wśród mrowia krzyczących i przepychających się wolnych ludzi, a jego ramię obciążała wielka torba pełna trójgraniastych, bukowych orzeszków. W śnie zanurzał w nich palce i pełną garścią rzucał je w tłum. Ludzie je jedli, ich oczy zachodziły mgłą i znikał z nich ból.

***

Ludzie Raymunda przyszli, gdy Tygon polował. Zawrócił, gdy tylko dostrzegł dym bijący w niebo ponad koronami drzew, ale droga była długa i trudna. Gdy dotarł na miejsce, zapadał już zmrok, a z chaty, w której żył razem z Qerahą, zostały tylko dogasające z wolna zgliszcza.

Czekali na niego, aż wróci. Musieli mieć nadzieję, że nie zostawi kobiety, zwierząt i domostwa, że wróci bronić swojego. Qeraha nadziei nie miała, ona wiedziała, co Tygon zrobi. Jej wysoki, ostry głos towarzyszył Tygonowi na ostatnim etapie drogi. Ostrzegała go. Rozkazywała, aby zawrócił i się ukrył. Groziła oślepnięciem jedynego oka i uwiędnieciem części męskich, jeśli nie posłucha. A Tygon nie posłuchał, rzecz jasna. Zastanawiał się tylko, czemu jej nie zakneblowali… bowiem szczegółowo wywrzaskiwała także wiadomości o liczbie i sile, jaka podeszła pod ich cichy dom.

Zagadka wyjaśniła się, gdy podczołgał się bliżej. Bali się. Żonka Tygona nie była bezbronną starą kobietą. Była leśną wiedźmą. Co prawda teraz klęczała związana, ale dwóch z dwudziestu wojowników leżało martwych na ziemi z krwawą obfitą pianą na ustach. Jeszcze dwóch zginęło w walce z psami Tygona.

Potem Tygon krążył wokół zgliszczy swego własnego domu i szył wściekle strzałami w stojących na otwartej przestrzeni Thennów. Wyszedł i stanął do otwartej walki dopiero wtedy, gdy zagrozili, że zabiją mu żonę. Choć miał tylko lekką włócznię, a tamci topory, ubił jeszcze trzech, a dwóch ranił, nim obalili go na ziemię, związali jak warchlaka i rzucili obok żony.

- Dlaczego? – mruknął do niej z ustami pełnymi piachu i goryczy. Qeraha patrzyła ciemnymi oczami i niemal nie mrugała.
- Może dlatego, że ten, kto się postawił magnarowi, może to zrobić jeszcze raz – odparła świszczącym szeptem. - Może dlatego, że jak się miodu opijesz, to rozpowiadasz za głośno, co byś zrobił czaszce Czaszki. A może dlatego, że ktoś zdradził. I Raymunda albo Skagów, doszło, na jak rozliczne sposoby wspieram ich przeciwników…
- Od kiedy? – wydusił Tygon.
- Od pięciu lat prawie. Od kiedy zaczął dogadywać się ze Skagami.

Tygon milczał. Raz, że cierpiała jego duma, nie obronił domu ani kobiety… Dwa, że jego własna kobieta od lat go okłamywała.

Gdy Thennowie prowadzili ich powiązanych jak owce wąską kamienną granią, spotkali idących z drugiej strony czterech jasnowłosych górali z odległej doliny na północy… wyglądali całkiem jak wojownicy z plemienia, którego wodza Fionnara Qeraha wyrwała pięć lat temu z objęć śmierci. Jeden z niskich wojowników na ich widok postąpił krok do przodu i położył dłoń na rękojeści krzemiennego toporka, ale współplemieńcy odciągnęli go do tyłu. Górale i Thennowie wyminęli się, siekąc po sobie morderczymi spojrzeniami.

***


- Chcą nas zmiękczyć niepewnością – powiedziała mu Qeraha, kiedy już drugi dzień po dotarciu do obozowiska Raymunda, położonym na wysoczyźnie wokół brzegów Jeziora Ponad Mgłami, nikt do nich nie przyszedł, prócz pilnujących ich strażników. Jeszcze pierwszy dzień w zagrodzie zbudowanej z pni młodych drzewek spędzili w towarzystwie jakiegoś starego wojownika, trochę niespełna rozumu, który wykrzykiwał raz za razem, że Moruad Magnar ma serce czarne jak płaszcz wojowników z Nocnej Straży, od kiedy legła pod płaszczem jednego z nich… po paru godzinach strażnicy zabrali wariata na spacer i nie przyprowadzili już z powrotem. Strażnicy karmili ich rzadko i skąpo, ale w miarę regularnie. Jeden z nich chyba szczególnie bał się Qerahy, bo czasem podrzucał jej spyżę z własnych zapasów.

Czekali. A trzeciej nocy, miast Raymunda czy Grigga Ciernia, który ponoć przewodził Skagosom, którzy dołączyli do dzikich na wysoczyźnie, odwiedził ich nieznajomy o śpiewnym głosie, a w melodii jego mowy nawet w ciemnościach Tygon rozpoznałby owych jasnowłosych górali, Fionnarowych współplemieńców. Qeraha zaśmiała się cichutko w mroku.
- Nie się z czego cieszyć – wyszeptał śpiewnie skryty w mroku za ogrodzeniem góral. – Czaszka chce oddać Tygona magnarowi Thennu. Na ofiarę. Jeszcze jednak nie zdecydował, którego tak zaszczyci. Dlatego jeszcze żyjesz, Jednooki.
- Uwolnij Tyga – zażądała Qeraha.
- Obawiam się, że to nie takie proste…
- Fionnar…
- Nasz wódz siedzi na Płonących Obłokach. Czeka, aż mu wydusimy z Czaszki rozkaz pójścia na południe. Dasz nam rozkaz, a uwolnię Tygona. Dam konia, broń i sprowadzę bezpiecznie z gór.
- Co mam zrobić?
- Gdy jutro wezmą cię przesłuchanie, przekonująco opowiedzieć, że w ruinach domu Skadny pod Długim Kurhanem leży schowane coś, czego magia pozwoli zniszczyć Mur.
- I Czaszka uwierzy… - parsknęła Qeraha.
- Raymund to przesądne bydlę… a ty jesteś wiedźmą. Przyjdę jeszcze raz przed świtem. Zapytać, co postanowiliście.

Cichy szelest oznajmił, że nocny gość odszedł.
- Niech ich szlag – mruknęła Qeraha ledwie słyszalnym szeptem. – Zimne chujki. Fionnar by się nie targował. Ale go nie ma. Musimy się zgodzić.
- Zabiją cię – wydusił Tygon.
- Może i tak. Może nie. Musisz być wolny. I musisz wyprzedzić całą tę armię, zanim ta plotka, którą chcą sprzedać Raymundowi się rozpleni. Zanim ktokolwiek zacznie tam ryć. Ponieważ, mężu, krótkie zimne chujki, nie mając o niczym pojęcia w swoich krótkich rozumkach, wymyśliły kłamstwo, w którym niestety jest ziarno prawdy – westchnęła bezradnie Qeraha. -W ruinach domu Skadny naprawdę zakopane jest coś, w czym tętni magia.
 
Asenat jest offline  
Stary 24-10-2013, 21:52   #150
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Kruk patrzył na Morta przerażonymi oczami. Gówniarz oszalał, co do teo nie było wątpliwości. Nigdy się tak nie zachowywał, jedyne mordercze instynkty przejawiał wobec robali. Rzucił szybko oczami na drużynę i w mig zrozumiał, co się stało.

Oszaleli wszyscy. Cholerny las upomniał się o nich.

Urreq i Hwarhen nagle rzucili się na siebie z bronią, zupełnie bez ostrzeżenia. Iorweth zerwał się i zaczął uciekać w dół konno, wrzeszcząc przy tym głośno. Tytus Sand natomiast… Tytus zamierzał zrobić coś Alysie. Rodard wolał nie wiedzieć, co. Jemu samemu póki co nic nie próbowało odebrać świadomości, albo przynajmniej nic takiego nie odczuwał.

Krwiożerczy Mort byłby nawet śmieszny, gdyby nie zasadzał się na Wiliama. Reakcja Roddarda była błyskawiczna. Złapał gnojka za rękę, próbując wytrącić mu nóż. Zamierzał odkopnąć go gdzieś daleko od Morta; jednocześnie krzyknął:
-William!
Miał nadzieję, że zwróci uwagę nie tylko Williama, ale też pozostałych, ale planem minimum było ostrzeżenie Snowa. Jego myśli zwróciły się już ku kolejnej parze, a mianowicie Alysie i Sandowi. Nie mógł pozwolić, żeby oszalały Tytus zrobił jej cokolwiek.

Gdzieś z tyłu głowy kołatało mu się jeszcze jedno pytanie. Skoro oni tutaj zabijają się nawzajem, co dzieje się z Joranem?
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:05.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172