Tuż po wybudzeniu się z pierwszego omdlenia Praudmoore zrozumiał, że już nie jest w drodze. Kumple wyjaśnili, że udało im się dojechać do jakiegoś Clay Center i że tym razem Will nie zejdzie. Nie dosłownie. O dziwo złamany bark zrastał się szybko, szczególnie że doglądano go bardzo starannie. Jedna z pielęgniarek wpadła mu w oko i postanowił ją zdobyć, tak, jak robił to już wielokrotnie. Niestety nie docenił potęgi ogromnych, niebieskich oczu i... Wpadł. Po uszy. Jak śliwka w kompost, czy coś takiego. Spędzał z Kate, która okazała się być też lokalną barmanką, wiele czasu. Resztę dzielił równomiernie na trening, swoją drużynę, pracę na rzecz społeczności i kilku nowych kumpli - Glena - lokalnego kierowcę i George Andrews'a - szeryfa, który kojarzył mu się z jakimś starszawym gościem, którego kiedyś widział na jakichś filmach. Obaj byli tym, co William lubił najbardziej. Wolność i praworządność. Ciężki do zrozumienia duet, choć możliwy do pogodzenia.
William wystawił twarz w kierunku słońca i uśmiechnął się. Eh, w końcu wyjazd w trasę. Już dawno wyzdrowiał i zapewne zwiałby z tego miejsca nie czekając na swoich towarzyszy, gdyby nie to, że... Miał dla kogo zostać. To nowe uczucie dla niego - wolnego, niepowstrzymanego samotnika, który nigdy nigdzie nie zagrzał długo miejsca. To było nowe i... Piękne.
Objął Katy w tali i przycisnął ją do siebie.
-
Wrócisz? - Usłyszał miękki szept koło swojego ucha.
Nie odpowiedział od razu. Delektował się ciepłym wietrzykiem muskającym twarz, promieniami słońca przypalającymi jasną skórę, szorstkim dotykiem sukni i tym delikatnym niepokojem, który zrodził się w jego duszy, a który przecież już tak dobrze znał. Nigdy nie chciał się przed sobą przyznać, że boi się czegokolwiek. Zawsze zwalał to na podniecenie przed nową przygodą, ale teraz musiał przyznać - obawia się. Obawia się tego, że nie wróci i zawiedzie delikatną istotkę przyciśniętą do jego ramienia. Obawiał się, że przez swoje lęki może zawieść drużynę, która przecież czasami wymaga pełnego poświęcenia. Musi...
-
Wrócę - obiecał.
Pożegnał się z dziewczyną i już miał wsiąść do wozu, gdy usłyszał charakterystyczny klekot starego, ledwo sprawnego wozu. Odwrócił się i z przekąsem krzyknął do wtaczającego się w uliczkę furgonu.
-
Co tam Glen? Czyżby znów paczka nie dotarła?
Samochód zatrzymał się z jękiem, a z niego wyskoczył okrągły, uśmiechnięty azjata, który natychmiast ruszył w stronę Willa. Drzwi od strony pasażera też się otworzyły, a z nich wysiadł starszy już mężczyzna z nieopisaną powagą wymalowaną na twarzy pokrytej siatką zmarszczek i blizn.
-
Co, na mnie byś nie poczekał?! - krzyknął rozeźlony na niby kierowca. -
Ja ci tu kurka prezenty przywożę, a jaśniepan nawet nie raczył się pożegnać. Toż ja za tym obrzynem tak się nalatałem...
Wcisnął Williamowi w rękę otwarte pudełko, z którego wystawała świeżo opiłowana lufa byłej dubeltówki. Ten wyjął cacko i sprawdził. jak leży w dłoni.
-
Dzięki stary - Praudmoore potrząchał rękę Glena. -
Dobry z ciebie gość, ale przecież na koniec świata nie jadę. Wrócę tu jeszcze.
Nagle jakiś cień przysłonił rozmawiających. William podniósł głowę i spojrzał w oko szeryfa. Ten zasalutował i powiedział skrzypiącym głosem, który niemal ociekał mądrością życiową.
-
Farewell William, farewell.
//Wsiadam do samochodu gdzieś z tyłu i jeśli tylko mogę, kładę się spać\\