Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2013, 09:26   #121
F.leja
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Cathil nie rozumiała większości z tego co mówili rycerze z górskich zamków. Doliniarze, tak ich zwał jej ojciec i tak ich zwała Yrsa. Nie podobało jej się to słowo, brzmiało jakby pozbawione szacunku.
Mahr miał sześć żon, a najnowsza z nich była młodsza od Cathil. Cathil nie chciała więcej mężów. Wystarczył jej ten jeden. Był silny i piękny, jak wschód słońca nad ostrymi szczytami Gór Księżycowych. Był też uczony. Umiał czytać i pisać, powiedział że ją tego nauczy, ale Cathil wątpiła by dał radę. Był potężnym i doświadczonym wojownikiem, choć niewiele starszym od Cathil.
A od wczoraj był cały jej. Od czubka głowy, po palce u wielkich stóp. Ona sama nie należała do drobinek, ale zabawne było widzieć jak jej zwinne, zgrabne ciałko wygląda obok jego ogromnego cielska. Jej małe stopy i jego wielkie jak bochny cheba. Jej smukłe palce i jego grube, jak kiełbasy. Jej miękka skóra i jego, jak tarka. Jej usta i jego usta.
Mahr miał osiemnaścioro dzieci, a wśród nich ładne i zgrane córki, córki pulchne i różowe, córki babiaste i dzieciate, i na koniec miał Cathil, która mogła iść tan z każdym ze swoich siedmiu braci i położyć każdego na łopatki.
Cathil nie rozumiała większości z tego co mówili rycerze z górskich zamków, ale rozumiała, co to znaczy walczyć o swoje.
- On jest mój i ja za niego stanę - oznajmiła.
- To moja walka - protestował, ale ona była uparta. Ze wszystkich dzieci Mahra była najbardziej uparta. Pokręciła głową.
- Nie bardziej niż moja - rozejrzała się po obecnych, jej wzrok zawisł na siwym starcu, który pierwszy skłonił się ku temu rozwiązaniu dylematu. Według niego Morton musiał zadość uczynić za coś, co nawywijał jego brat.
- Wszystko rozstrzygnie bitka, tak? Jeżeli twoi bogowie ci sprzyjają, to wygrasz? - zapytała. W jego oczach stał gniew i strach. Serce urosło w piersi córki Mahra, choć z jego dzieci, Cathil zawsze grzeszyła zbyt mocnym kochaniem - A więc ja mam większe szanse, bo chronić mnie będą twoi i moi bogowie.
Skinęła głową.
- Ja stanę za mojego męża.

Sąd Boży


Sześciu możnych zginęło z ręki brata Mortona Waynwooda i sześć miało być pojedynków, albo choć tyle ilu zgłosi się chętnych.
Pierwszy stanął Emmett Brandt, rycerz w służbie Anyi Waynwood, który miłował swą panią bardziej niż powinien zwykły najemnik. Ser Brandt był wysoki i miał długie ręce i nogi, zakryte kolczym kombinezonem, a w pająkowatych łapach dzierżył wielkie podówjne ostrze. Cathil wślizgnęła się pod jego pierwsze cięcie i kopnęła ciężkim butem w pachwinę. Earmond obalił się jak kłoda, wyjąc z bólu, a córka Mahra przytknęła mu nóż do gardła. Nie chciała zabijać, widziała jak na Emmetta patrzy jej mężczyzna. Znali się, może nawet lubili. Znając rycerzyków, Brandt pewnie myślał, że pokonując Cathil wyzwoli swego Pana od niepożądanego małżeństwa. Przeliczył się. Morton był jej na zawsze.
Pierwszy pojedynek zakończył się dla niej dobrze, Brandt się poddał. Nie tylko pokonała przeciwnika, ale także nie zajęło jej to wiele czasu i nie wycisnęło z niej cenne energii. Widziała w oczach Mortona ulgę. Nie mogła usłyszeć jego wiwatów bowiem Pana Męża kazała związać i zakneblować, jak tuczne prosie na pieczeń.
Drugie starcie było trudniejsze. Pan Hunter był doświadczonym rycerzem i długo krążył, jak sęp wokół truchła. Jego nos i szkliste oczy pogłębiały to wrażenie. Brakowało mu tylko płaszcza czarnych piór na garbie.Był sprytny, wyprowadzał cięcia, które Cathil zbijała bez problemu, ale zmuszały ją do machania mieczem. Cathil wiedziała, że próbuje ją zmęczyć i wyczuć, ale nie mogła z tym nic zrobić. Garda sir Huntera była nie do przebicia. Nie mogła też jednak w nieskończoność kręcić się po ubitej ziemi, czekając na wielki ruch rycerzyka. Przy kolejnym okrążeniu rzuciła się na niego z impetem godnym furii. Pierwszy cios sparował, drugi też, ale ona napierała i napierała, krąg widzów musiał przesunąć się dalej, poza początkowo wyznaczoną arenę.
Nie to co u nich w klanie. Klanowe okręgi nie ruszały się na piędź. W połowie składały się z popleczników jednej, w połowie drugiej strony. Wszyscy wojownicy trzymali się ściśle pod ramiona, dzierżąc okrągłe drewniane tarcze ze swoimi znakami. Jeżeli któryś z walczących wpadł na tarcze mógł liczyć po równo na sztylet między żebra, albo dobrą radę. To była sprawiedliwość klanowa. Teraz tak nie było, teraz Cathil mogła liczyć tylko na siebie.
Cięła i wrzeszczała, wrzeszczała i cieła, a Pan Hunter blokował jej ostrza i uciekał, coraz dalej poza pierwotną, wyrównaną arenę. Coraz głębiej w stratowaną końskimi kopytami i ciężkimi żelaznymi buciorami polanę. Uciekał tyłem. Potknął się. Córka Mahra kopnęła go wściekle w czerep. Na chwilę stracił rozum. Wystarczyło by Cathil wygrała drugi pojedynek.
Trzeci stanął mąż o imieniu Green. Córki Mahra nie obchodziło już w czyjej jest służbie i w czyim imieniu będzie ją tłukł. Jeszcze czuła efekty poprzedniego starcia. Przyspieszony oddech i pot perlący się na czole stanowiły świadectwo jej gwałtownej szarży. Splunęła przez ramię i machnęła parę razy ramionami, by rozbudzić zmęczone mięśnie.
Green przyjął inną taktykę niż Hunter. Tym razem to Cathil się broniła przed jego dwoma krótkimi ostrzami. Wyszarpnęła sztylet zza pasa i za wszelką cenę starała się nie dopuścić by ją zranił. Nie udało się. Szybkie, płaskie cięcie otworzyło długą, płytką ranę na jej przuchu. Nie mogła powstrzymać skurczu bólu, ledwo zasłoniła się przed ciosem z góry. Ostrze Greena zaczepiło o jej brew, zalewając prawe oko krwią. W uszach buczało jej od wrzasków. Widzowie szaleli.
Musiała coś, zrobić i to szybko. Napierający na nią przeciwnik miał więcej energii. Gdy ona próbowała swoją oszczędzać, on nie musiał myśleć o klejnych pojedynkach. Ponownie ciął z góry, na jej zastawę. Chrzęst żelaza był nagle jedynym dźwiękiem, który docierał do uszu Cathil. Czas zwolnił. Widziała jak druga ręka wojownika, zakończona lśniącym ostrzem pędzi na nią z lewej. Nie była w stanie się zasłonić. Przerażenie zaparło jej dech w piersiach, była uwięziona, wystawiona na śmiertelny cios. Była?
Rzuciła się do tyłu. Okrąg nie zdążył sie usunąć przed jej upadkiem. Odepchnęła się od twardych, męskich ciał i wystrzeliła, jak strzała na Greena.
Mlaśnięcie żelaza i ból. Ostrze wbiło się w ciało. Trwała w bezruchu. Uwięziona w śmiertelnym uścisku. Jęk, krwawa piana na ustach i łomot odzianego w zbroję ciała padającego na ziemię. Od razu przypadło pięciu mężów by znieść Pana Greena z areny. Cathil stała oszołomiona i patrzyła na zakrwawiony miecz. Jej oddech był coraz cięższy, a ręka coraz słabsza. Opuściła dłonie dzierżace broń. Fatyga zawładnęła jej ciałem. W prawym udzie męczył ją skurcz mięśni.
Nie, rana. Krew spływała w dół, ciepłym wodospadem. Cathil bez namysłu oderwała rękaw koszuli i zawiązała wokół uda. Ścisnęła mocno. Syknęła z bólu.
Tym razem wyłonienie kolejnego rycerza trwało dłużej, a może tylko jej się wydawało? W uszach miała już tylko bicie własnego serca i świst oddechu wyciskanego z płuc. Miała tylko jedną myśl - przeżyć.
Kolejnego wojownika znała bardzo dobrze i równie bardzo się nnim brzydziła. Lyn z długimi włosami, który lubił chłopców o delikatnych dziewczęcych buziach. Lubił ich tak bardzo, że wielu z nich znikało bez śladu. Cathil widziała też, jak patrzył na córkę Tuathy. Nie podobało jej się to. Znalazła nowy cel, zabrać Lyna Corbraya do piekieł, by Sidhe rozerwały go na strzępy.
Nastąpiło zamieszanie, ktoś próbował go powstrzymać przed wystąpnieniem.
Jej świadomości docierały strzępy krzyków.
- Dość… morderstwo… ledwo trzyma się na nogach!... hańba…
Lyn Corbray słuchał chyba słabiej niż ona, bo wyszarpnął ramię z uścisku i stanął przed nią z tym swoim obrzydliwym uśmiechem na cienkich, zgrabnych ustach. Wyszarpnął ostrze z pochwy. Cathil ujrzała tęczę. Wystawiła miecz i zobaczyła jak rozpryskuje się w drobny pył. Przerażona padła na ziemię. Tęcza spadła na nią jak katowskie ostrze. Udało jej się oddtoczyć na bok. Dookoła panowała cisza. Ktoś krzyczał.
- Niech ktoś to przerwie…
Strach ściskał serce Cathil. Zadraśnięcie parzyło, jak żywy ognień. Uciekała. Okrąg rozproszył się. Schroniła się za drzewem. Tęcza wbiła się w korę, a pył oślepił Cathil na sekundę. Łzy spłynęły jej po policzkach, próbując wypłukać to co obce. Spojrzenie miała zamglone. Już nie widziała tęczy. Miecz. Potężna broń, ale nie magia.
Zacisnęła dłoń na sztylecie. Majaczaca sylwetka Corbraya była wyprostowana i rozluźniona. Dzieckojebca był pewien zwycięstwa. Cathil musiał przedstawiać sobą żałosny widok.
Postarała się wyglądać jeszcze żałośniej. Przyklękła na jedno kolano i kwiczała, jak zażynane prosie. Coś powiedział, gdy podnosił miecz by odjąć jej łeb.
Nigdy już się nie dowie, co było tak ważne, czy dowcipne, by warte było powiedzenia w tej chwili.
Zebrała wszystkie siły swego zmaltretowanego ciała i wbiła się w jego brzuch obolałą głową. Skóra na czole pękła, rozcięta ostrą krawędzią zbroi. Wybiła się z rannej nogi, uderzenie nie było tak mocne by go obalić. Cathil nie przestawała napierać. Cięła sztyletem. Broń zaskrzeczała o żelazo i ześlizgnęła się. Jeszce raz. Czuła na karku uderzenia opancerzonej prawicy. Krew zalewała jej oczy, czuła jej smak w ustach. Ostrzy ból w barku. I Corbray miał sztylet.
Jeszcze raz… jeszcze raz.
Sidhe, weźcie go do siebie.
Ryk bólu. Przekręć, przekręć, rozpruj brzuch bestii, niech flaki wypłyną na zieloną trawę. Niech przykryją je złote liście. Głębiej, aż do serca.
Sidhe, zabierzcie go.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline