Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-10-2013, 09:26   #121
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Cathil nie rozumiała większości z tego co mówili rycerze z górskich zamków. Doliniarze, tak ich zwał jej ojciec i tak ich zwała Yrsa. Nie podobało jej się to słowo, brzmiało jakby pozbawione szacunku.
Mahr miał sześć żon, a najnowsza z nich była młodsza od Cathil. Cathil nie chciała więcej mężów. Wystarczył jej ten jeden. Był silny i piękny, jak wschód słońca nad ostrymi szczytami Gór Księżycowych. Był też uczony. Umiał czytać i pisać, powiedział że ją tego nauczy, ale Cathil wątpiła by dał radę. Był potężnym i doświadczonym wojownikiem, choć niewiele starszym od Cathil.
A od wczoraj był cały jej. Od czubka głowy, po palce u wielkich stóp. Ona sama nie należała do drobinek, ale zabawne było widzieć jak jej zwinne, zgrabne ciałko wygląda obok jego ogromnego cielska. Jej małe stopy i jego wielkie jak bochny cheba. Jej smukłe palce i jego grube, jak kiełbasy. Jej miękka skóra i jego, jak tarka. Jej usta i jego usta.
Mahr miał osiemnaścioro dzieci, a wśród nich ładne i zgrane córki, córki pulchne i różowe, córki babiaste i dzieciate, i na koniec miał Cathil, która mogła iść tan z każdym ze swoich siedmiu braci i położyć każdego na łopatki.
Cathil nie rozumiała większości z tego co mówili rycerze z górskich zamków, ale rozumiała, co to znaczy walczyć o swoje.
- On jest mój i ja za niego stanę - oznajmiła.
- To moja walka - protestował, ale ona była uparta. Ze wszystkich dzieci Mahra była najbardziej uparta. Pokręciła głową.
- Nie bardziej niż moja - rozejrzała się po obecnych, jej wzrok zawisł na siwym starcu, który pierwszy skłonił się ku temu rozwiązaniu dylematu. Według niego Morton musiał zadość uczynić za coś, co nawywijał jego brat.
- Wszystko rozstrzygnie bitka, tak? Jeżeli twoi bogowie ci sprzyjają, to wygrasz? - zapytała. W jego oczach stał gniew i strach. Serce urosło w piersi córki Mahra, choć z jego dzieci, Cathil zawsze grzeszyła zbyt mocnym kochaniem - A więc ja mam większe szanse, bo chronić mnie będą twoi i moi bogowie.
Skinęła głową.
- Ja stanę za mojego męża.

Sąd Boży


Sześciu możnych zginęło z ręki brata Mortona Waynwooda i sześć miało być pojedynków, albo choć tyle ilu zgłosi się chętnych.
Pierwszy stanął Emmett Brandt, rycerz w służbie Anyi Waynwood, który miłował swą panią bardziej niż powinien zwykły najemnik. Ser Brandt był wysoki i miał długie ręce i nogi, zakryte kolczym kombinezonem, a w pająkowatych łapach dzierżył wielkie podówjne ostrze. Cathil wślizgnęła się pod jego pierwsze cięcie i kopnęła ciężkim butem w pachwinę. Earmond obalił się jak kłoda, wyjąc z bólu, a córka Mahra przytknęła mu nóż do gardła. Nie chciała zabijać, widziała jak na Emmetta patrzy jej mężczyzna. Znali się, może nawet lubili. Znając rycerzyków, Brandt pewnie myślał, że pokonując Cathil wyzwoli swego Pana od niepożądanego małżeństwa. Przeliczył się. Morton był jej na zawsze.
Pierwszy pojedynek zakończył się dla niej dobrze, Brandt się poddał. Nie tylko pokonała przeciwnika, ale także nie zajęło jej to wiele czasu i nie wycisnęło z niej cenne energii. Widziała w oczach Mortona ulgę. Nie mogła usłyszeć jego wiwatów bowiem Pana Męża kazała związać i zakneblować, jak tuczne prosie na pieczeń.
Drugie starcie było trudniejsze. Pan Hunter był doświadczonym rycerzem i długo krążył, jak sęp wokół truchła. Jego nos i szkliste oczy pogłębiały to wrażenie. Brakowało mu tylko płaszcza czarnych piór na garbie.Był sprytny, wyprowadzał cięcia, które Cathil zbijała bez problemu, ale zmuszały ją do machania mieczem. Cathil wiedziała, że próbuje ją zmęczyć i wyczuć, ale nie mogła z tym nic zrobić. Garda sir Huntera była nie do przebicia. Nie mogła też jednak w nieskończoność kręcić się po ubitej ziemi, czekając na wielki ruch rycerzyka. Przy kolejnym okrążeniu rzuciła się na niego z impetem godnym furii. Pierwszy cios sparował, drugi też, ale ona napierała i napierała, krąg widzów musiał przesunąć się dalej, poza początkowo wyznaczoną arenę.
Nie to co u nich w klanie. Klanowe okręgi nie ruszały się na piędź. W połowie składały się z popleczników jednej, w połowie drugiej strony. Wszyscy wojownicy trzymali się ściśle pod ramiona, dzierżąc okrągłe drewniane tarcze ze swoimi znakami. Jeżeli któryś z walczących wpadł na tarcze mógł liczyć po równo na sztylet między żebra, albo dobrą radę. To była sprawiedliwość klanowa. Teraz tak nie było, teraz Cathil mogła liczyć tylko na siebie.
Cięła i wrzeszczała, wrzeszczała i cieła, a Pan Hunter blokował jej ostrza i uciekał, coraz dalej poza pierwotną, wyrównaną arenę. Coraz głębiej w stratowaną końskimi kopytami i ciężkimi żelaznymi buciorami polanę. Uciekał tyłem. Potknął się. Córka Mahra kopnęła go wściekle w czerep. Na chwilę stracił rozum. Wystarczyło by Cathil wygrała drugi pojedynek.
Trzeci stanął mąż o imieniu Green. Córki Mahra nie obchodziło już w czyjej jest służbie i w czyim imieniu będzie ją tłukł. Jeszcze czuła efekty poprzedniego starcia. Przyspieszony oddech i pot perlący się na czole stanowiły świadectwo jej gwałtownej szarży. Splunęła przez ramię i machnęła parę razy ramionami, by rozbudzić zmęczone mięśnie.
Green przyjął inną taktykę niż Hunter. Tym razem to Cathil się broniła przed jego dwoma krótkimi ostrzami. Wyszarpnęła sztylet zza pasa i za wszelką cenę starała się nie dopuścić by ją zranił. Nie udało się. Szybkie, płaskie cięcie otworzyło długą, płytką ranę na jej przuchu. Nie mogła powstrzymać skurczu bólu, ledwo zasłoniła się przed ciosem z góry. Ostrze Greena zaczepiło o jej brew, zalewając prawe oko krwią. W uszach buczało jej od wrzasków. Widzowie szaleli.
Musiała coś, zrobić i to szybko. Napierający na nią przeciwnik miał więcej energii. Gdy ona próbowała swoją oszczędzać, on nie musiał myśleć o klejnych pojedynkach. Ponownie ciął z góry, na jej zastawę. Chrzęst żelaza był nagle jedynym dźwiękiem, który docierał do uszu Cathil. Czas zwolnił. Widziała jak druga ręka wojownika, zakończona lśniącym ostrzem pędzi na nią z lewej. Nie była w stanie się zasłonić. Przerażenie zaparło jej dech w piersiach, była uwięziona, wystawiona na śmiertelny cios. Była?
Rzuciła się do tyłu. Okrąg nie zdążył sie usunąć przed jej upadkiem. Odepchnęła się od twardych, męskich ciał i wystrzeliła, jak strzała na Greena.
Mlaśnięcie żelaza i ból. Ostrze wbiło się w ciało. Trwała w bezruchu. Uwięziona w śmiertelnym uścisku. Jęk, krwawa piana na ustach i łomot odzianego w zbroję ciała padającego na ziemię. Od razu przypadło pięciu mężów by znieść Pana Greena z areny. Cathil stała oszołomiona i patrzyła na zakrwawiony miecz. Jej oddech był coraz cięższy, a ręka coraz słabsza. Opuściła dłonie dzierżace broń. Fatyga zawładnęła jej ciałem. W prawym udzie męczył ją skurcz mięśni.
Nie, rana. Krew spływała w dół, ciepłym wodospadem. Cathil bez namysłu oderwała rękaw koszuli i zawiązała wokół uda. Ścisnęła mocno. Syknęła z bólu.
Tym razem wyłonienie kolejnego rycerza trwało dłużej, a może tylko jej się wydawało? W uszach miała już tylko bicie własnego serca i świst oddechu wyciskanego z płuc. Miała tylko jedną myśl - przeżyć.
Kolejnego wojownika znała bardzo dobrze i równie bardzo się nnim brzydziła. Lyn z długimi włosami, który lubił chłopców o delikatnych dziewczęcych buziach. Lubił ich tak bardzo, że wielu z nich znikało bez śladu. Cathil widziała też, jak patrzył na córkę Tuathy. Nie podobało jej się to. Znalazła nowy cel, zabrać Lyna Corbraya do piekieł, by Sidhe rozerwały go na strzępy.
Nastąpiło zamieszanie, ktoś próbował go powstrzymać przed wystąpnieniem.
Jej świadomości docierały strzępy krzyków.
- Dość… morderstwo… ledwo trzyma się na nogach!... hańba…
Lyn Corbray słuchał chyba słabiej niż ona, bo wyszarpnął ramię z uścisku i stanął przed nią z tym swoim obrzydliwym uśmiechem na cienkich, zgrabnych ustach. Wyszarpnął ostrze z pochwy. Cathil ujrzała tęczę. Wystawiła miecz i zobaczyła jak rozpryskuje się w drobny pył. Przerażona padła na ziemię. Tęcza spadła na nią jak katowskie ostrze. Udało jej się oddtoczyć na bok. Dookoła panowała cisza. Ktoś krzyczał.
- Niech ktoś to przerwie…
Strach ściskał serce Cathil. Zadraśnięcie parzyło, jak żywy ognień. Uciekała. Okrąg rozproszył się. Schroniła się za drzewem. Tęcza wbiła się w korę, a pył oślepił Cathil na sekundę. Łzy spłynęły jej po policzkach, próbując wypłukać to co obce. Spojrzenie miała zamglone. Już nie widziała tęczy. Miecz. Potężna broń, ale nie magia.
Zacisnęła dłoń na sztylecie. Majaczaca sylwetka Corbraya była wyprostowana i rozluźniona. Dzieckojebca był pewien zwycięstwa. Cathil musiał przedstawiać sobą żałosny widok.
Postarała się wyglądać jeszcze żałośniej. Przyklękła na jedno kolano i kwiczała, jak zażynane prosie. Coś powiedział, gdy podnosił miecz by odjąć jej łeb.
Nigdy już się nie dowie, co było tak ważne, czy dowcipne, by warte było powiedzenia w tej chwili.
Zebrała wszystkie siły swego zmaltretowanego ciała i wbiła się w jego brzuch obolałą głową. Skóra na czole pękła, rozcięta ostrą krawędzią zbroi. Wybiła się z rannej nogi, uderzenie nie było tak mocne by go obalić. Cathil nie przestawała napierać. Cięła sztyletem. Broń zaskrzeczała o żelazo i ześlizgnęła się. Jeszce raz. Czuła na karku uderzenia opancerzonej prawicy. Krew zalewała jej oczy, czuła jej smak w ustach. Ostrzy ból w barku. I Corbray miał sztylet.
Jeszcze raz… jeszcze raz.
Sidhe, weźcie go do siebie.
Ryk bólu. Przekręć, przekręć, rozpruj brzuch bestii, niech flaki wypłyną na zieloną trawę. Niech przykryją je złote liście. Głębiej, aż do serca.
Sidhe, zabierzcie go.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
Stary 15-10-2013, 11:32   #122
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Dreadfort

Jenny wahała się, czy opuścić statek. Duch nie chciał by narażała się na niebezpieczeństwo. Kazał jej zostać, kazał być bezpieczną.
Ale teraz Duch był gdzieś w samym sercu walki, która nie szła po niczyjej myśli. Wystarczyło spojrzeć na przerażonego chłopaka, który przyniósł jej słowa Żelaznej Kapitan. Blady jak ściana, przerażony, choć zapewne niejedno okrucieństwo uświadczył w swym krótkim życiu.
Jenny spojrzała na ponurą sylwetkę zamku. Jeżeli Donnchad zginie…
Skinęła głową, Maegor już był przy niej. W jego oczach widziała, że nie może się doczekać. Cały czas kręcił się niecierpliwie po pokładzie statku. Teraz stałw w idealnym bezruchu, wiedzial że zaraz wyda mu polecenie. Spojrzała w jego żółte ślepia. Mało kto zdawał sobie sprawę, jak mocna łączyła ich więź. Nie musiała używać słów.
Idź. Zabijaj. Szybko.

~"~


Coraz więcej potworów płonęło żywym ogniem. A jednak wciąż coraz więcej wypełzalo z bebechów zamku na dziedziniec. Irgun widziała ogrom pracy, jaki przed nią wyrósł i przerażenie powoli zamieniało się w zmęczenie. Nie chciała się poddać, ale to było niemożliwe. Gdyby tylko kamień zechciał płonąć, mogłaby zrównać całe to przeklęte miejsce z ziemią.
Z roztrzaskanych bram wypełzały teraz kobiety. Niektóre oskórowane, inne z wyprutymi wnętrznościami, jeszcze inne pozbawione rąk, nóg, nagie, śmiertelnie blade, okrwawione, z rdzawymi smugami zaschniętymi na udach. Jedna z nich, wyjątkowo wielka i tłusta miała brzuch rozorany i pozszywany na nowo, pomiędzy nogami dyndały jej ochłapy gnijącego mięsa, a w plecach i obłych ramionach twkiły metalowe pręty, gwoździe i druty. Skóra z jej twarzy i głowy została zdjęta i teraz zwisała z tyłu, jak kaptur żołnierskiej kurty. Kroczyła pośród zmaltretowanych dwórek, jak zwalisty wół i jak taki wół ryczała. Nie trudno było ją trafić płonącą strzałą, ale mimo, że płonęła, nie przestawała iść. Kapiący z sadła tłuszcz pozostawiał za nią ognistą ścieżkę.
Irgun wraz ze swoimi podtrzymywała resztki zewnętrznych bram i biła co się dało. Płonące zwłoki nadwyrężały jednak coraz bardziej chwiejną konstrukcję i wkrótce bramy padły, wypuszczając pełznącą hordę.na zewnątrz. Mewa musiała się wycofać. Ale gdzie? Gdzie uciekać przed czymś takim? Na morze? Czy te potwory potrafiły pływać? Może unosiły się, jak nadęte trupy topielców? A może brodziły po dnie, czepiały się kotwicy i ściągały statki w otchłań?
Nie dane było jej się przekonać. Ziemia zadudniła pod ciężarem Wieprza.
Urósł od kiedy ostatnio go widziała. Przeskoczył nad nią i jej oddziałem, rozpościerając swoje niesymetryczne skrzydła. Nie potrafił latać, ale przez chwilę wyglądał jakby miał się wzbić w powietrze. Po chwili runął jednak tuż przed nimi, zamiatając ogonem i przewalając kilku z ludzi Mewy. Przetrącone ręce, czy nogi były pewne. Bestia nie zdawała sobie chyba sprawy ze swego rozmiaru i siły. Albo nie przejmowała się zwyczajnie losem kilku nieznanych sobie marynarzy.
Donośny, przejmujący skrzek poniósł się szerokim echem wśród murów zamku Dreadfort.
Wieprz rozwarł paszczę. Świat zalał biały żar. Zimny pot, który zalał ciało Irgun wysechł. Przysłoniła twarz, bojąc się, że oczy ugotują jej się w czaszce. Gdy odważyła się ponownie spojrzeć.
Mury płonęły. Kamień topniał. Pył unosił się pod niebo czarną chmurą.
Kątem oka Mewa dostrzegła oddział Ducha, prowadzony przez Dinę. Piraci wpatrywali się w spektakl oniemiali. Smok tańczył na gruzach jednej z najpotężniejszych twierdz Północy.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
Stary 21-10-2013, 16:52   #123
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Siedziała nieruchomo, blada i milcząca, z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami, gdy w sądzie bożym lała się krew i padały kolejne trupy.
Nie kazała przerwać walk ani wtedy, gdy Cathill została ranna, ani gdy Yohn Royce zaczął krzyczeć o hańbie stawania przeciwko ledwie trzymającej się na nogach wojowniczce. Córka Mahra wiedziała, na co się pisze. A Spiżowy obecnie nie miał wiele do gadania, choć jego sprzeciw przynosił mu chlubę. Może i osąd starego rycerza o nieposzlakowanej opinii powstrzyma kolejnych chętnych do wyprucia flaków z nowej małżonki Waynwooda.
Nie zignorowała tylko Kota. Jego trudno było traktować obojętnie.
- Skończ to - mruknął jej cicho Reyne do ucha.
- Nie - pokręciła głową.\
- Dlaczego?
- A gdybyś ty bronił tego, kto jest dla ciebie wszystkim, pozwoliłbyś innym się mieszać? Przeszkadzać? Dałbyś się powstrzymać?

***

Margeary Tyrell.

Yrsa nigdy nie widziała Róży Wysogrodu na oczy. Łudziła się, że już nigdy o niej nie usłyszy. Że po tym, jak Domeric wyzionął ducha na jej cyckach arystokratka zamknie się w jakimś odosobnionym miejscu i zajmie się umieraniem ze wstydu... tymczasem okazało się, że Margeary wstydu nie miała wcale. Nie miała chyba w ogóle żadnych zahamowań, za to ambicją mogłaby obdzielić kilka rodów. Yrsa nie miała wątpliwości, że byli z młodym Boltonem piękną parą... po plecach szły jej ciary na samą myśl o tym, co tych dwoje mogłoby razem nawywijać.

Szczęśliwie, Margeary miała już tylko swoje ambicje. I to jednak wystarczyło, by Yrsę trafił jasny szlag. Margeary Tyrell najpierw ukradła jej męża, a teraz swoimi ekspansywnymi marzeniami mogła ubić jej kochanka. I to zanim jeszcze został kochankiem. Yrsa wypiła pół butelki podławego jabłkowego wina w ponurym milczeniu, pielęgnując kiełkującą nienawiść i wściekłość. Dopiero potem wysłała Ghzeba po Kocisko. Wolała usłyszeć jego zdanie. Była niemal pewna, że działał na różnych polach bez jej wiedzy, a ze swoich poczynań nawet nie myślał składać jej realcji... Podlec. Całkiem jak Yrsa.

- Patrzaj no - pomachała septonowi pergaminem przed twarzą - Patrzaj… Nie mogę wyjść z podziwu. Oto prawdziwe pijawki. Zawsze po stronie zwycięzców. Domeric upadł, a już przyssali się do silniejszego. Znaleźli sobie małą żyłkę i już ciągną krew… To jest jakiś rodzaj kurewstwa, nie sądzisz?
- Sądzę, że wybrali swój cel i wszystko podporządkowali jego osiągnięciu - odparł Kot. - Chcą mieć królową, jak nie taką, to inną.
- Po drodze ci z Tyrellami? - powachlowała się listem od Baneforta. - Czy tylko nie możesz sobie pozwolić na ignorowanie ich istnienia, he?

A może skrycie marzysz o otrzepaniu Róży z płatków, hm?
- Zależy gdzie idą - mruknął i podrapał się po szorstkim policzku. - Na razie wiemy tylko, że próbują zawiązać sojusz z Wiarą. Są silni, ich wojska prawie nietknięte przez konflikt. Jeżeli wierzyć raportom, to mają sto tysięcy wojów. W dodatku są dobrze zaopatrzeni na zimę. Podobno jeszcze wciąż obsiewają pola.

Na końcu języka miała już osąd. Znowu jesteś głupim kotem, Kocie. Skóra na twoim grzbiecie rośnie w cenę z każdym dniem, od kiedy opuściliśmy Przystań. I już jest dość warta, by znaleźli się tacy, co będą chcieli ją zedrzeć i rzucić sobie przed kominek. Albo przehandlować komuś, kto pragnie to zrobić. Zamiast tego zmęłła przekleństwo, bezgłośnie. Za bardzo obawiała się kolejnego wybuchu, po którym septon ruszy szparko do wyjścia, a ona znów będzie musiała błagać.
- Wiemy... - mruknęła zamiast tego. - Od jutra odkurzysz te swoje braavoskie brzytewki i będziemy się tłukli, Reyne. Żebra ci się już podgoiły, czas nabierać sił. I czas, żebyś nauczył się walczyć nie tylko w oparciu o to, co wiesz, ale i o to, co przeczuwasz. Powiem ci, co ja przeczuwam. Druga żonka mego męża przejechała się na związku z Boltonem jak na łysej kobyle, ona i jej ród. To wiemy. Teraz desperacko będą szukać sojuszników. Lannisterowie to wymarzony sojusznik. Z problemem w postaci starego Boltona okrakiem na ich ziemiach, z problemem w postaci zdetronizowanej królowej, i z całą masą innych problemów. Między innymi ostatnim z Reyne'ów, który nagle zaczął obrastać w piórka i tylko patrzeć, jak weźmie i przyjdzie walczyć o swoje! Tyrellowie potrzebują lwów, potrzebują wszystkich sojuszy, jakie mogą zawrzeć. Przytulają się do Wiary. A Wiara chce pokoju w królestwie. Jak sądzisz, jeśli Lannisterowie na boku zażądają twojej głowy na złotej tacy, jako rękojmi sojuszu, Tyrellowie im odmówią? Sądzisz, że komukolwiek w Przystani drgnie powieka? Nie, do cholery... uznają to za smutną, acz konieczną cenę za pokój. No, powiedz, że się mylę…
Kot szczęknął zębami.
- Nie mylisz się - westchnął.
- Widzisz sam. - mruknęła Yrsa i dotknęła palcem zaciśniętej pięści septona. - Zbyt słabi jeszcze jesteśmy. Za krótkie mamy ręce, by rozprawić się z tym samemu. Potrzebujemy siły, która stanie pomiędzy nami a tym ewentualnym sojuszem. Bo piękna Margeary może nam wbić nóż w plecy i nawet nie będziemy wiedzieli, kiedy… Takiej siły obecnie nie ma. Więc musimy ją naprędce ulepić. I to zanim pójdziemy za Przesmyk. Mamy dobry początek - postukała palcem w list od Baneforta. - Tak, oczywiście. Nic o Baneforcie nie wiemy. Ale mamy tylko jego. I przeczucie, rzecz jasna. Że może i będzie chciał wyrosnąć ponad lwie grzywy.
- Banefort to cwany lis w przebraniu lwiątka - pięść kota rozluźniła się pod dotykiem Yrsy, a ton złagodniał. Reine wziął list potencjalnego sojusznika do ręki i zmarszczył złote brwi i łypnął podejrzliwie - Nadobna duszko?
- Czyż nie jest uroczy? - Yrsa zaśmiała się swobodnie. - Właśnie dlatego uważam, że powinniśmy na niego postawić. On tymi dwoma słowami powiedział wszystko, czego nie napisał wprost. Rozmyślnie, Reyne… i był pewny, że to zrozumiem. A inni nie pojmą ni w ząb. No i miał rację… bo ty nie kumasz ani trochę, prawda?
Podejrzliwego spojrzenia nie zmazało zrozumienie. Pokręcił głową.
- On nas ostrzegł. Przed tym, co może się zdarzyć, jeśli lwy dogadają się z różami. To jest… poetyka targowiska. Nadobna duszko. Królu złoty, Władco świata. Kupuj, co mam, a mam tu rzeczy nie z tej ziemi. On nam napisał, Reyne, że właśnie trwają targi o skórę lwa. Że Lannisterowie chcą się sprzedać. A ponieważ zmierza za Boltonem… sądzę, że chce pokazać, że on też ma coś do sprzedania. I że wolałby, żeby decyzje o przyszłości Zachodu zapadły pod Fosą Cailin, nad trupem Roose’a. Nie w Przystani. Dlatego też jedzie. Nie mam racji?
Reyne przysłonił oczy dłonią, ale usta zdradzały jego rozbawienie. Prychnął i padł na posłanie, obejmując Yrsę w pasie.
- Czy aby, moja królowa nie przykładała zbyt dużej wagi do dwóch słów nabazgranych w pośpiechu przez błazna?
- Twoja królowa - odgryzła się - żyła sześć lat z człowiekiem, który w dwóch słowach potrafił zawrzeć więcej, niż inni w opasłej księdze. Twoja królowa poznaje styl.
- Hm - w krótkim dźwięku Lothar Reyne przekazał jej wszystkie swoje wątpliwości. Ramię zacisnęło się odrobinę mocniej - Jestem, zdaje się, na straconej pozycji. U mnie stylu za złamany grosz.
- Czy ja mówię, że wskakujemy z rozmachem Banefortowi do łóżka? - zirytowała się Yrsa. - Nie do cholery. Musimy zmieść Boltona. Zachód musi pozbyć się Boltona. To nie jest kwestia “czy to robimy”, tylko kwestia “jak to robimy”. Kwestia związania się z Banefortem jest otwarta. Jeśli zwyciężymy, obejrzymy go sobie. Wtedy podejmiemy decyzję. Jeśli okaże się odpowiedni, zrobimy to, co zrobiliśmy w Przystani. Zegniemy kark, żeby on mógł wleźć wyżej niż jest teraz. Stworzymy coś, co będzie chronić nas przez całą zimę. I ani Wiara, ani Tyrellowie nie będą mogli nawet pisnąć. Tyle że… zasygnalizujemy mu to już teraz. Zanim wsadzi dupę na siodło, Banefort musi coś wsadzić za pazuchę. Hy hy hy. Pergamin z lwem Lannisterów. Uprawniający do negocjacji pokojowych w imieniu Zachodu.
- Tak - mruknął kot - Ale czy siły Zachodu wystarczą nam jeżeli Tyrellowie sprzymierzą się z Wiarą? Dlaczego Banefort miałby woleć dziki zagon od całego różanego ogrodu?
- Kiedy wspinałeś się na górę po karku dzikiego zagonu, to nie patrzyłeś, że jest dziki i brudny, i że coś paskudnego może ci się przykleić do podeszwy - parsknęła Yrsa. - Nie sądzę, żeby Banefort miał więcej obiekcji niż ty. Po drugie… dlatego że może mieć i to, i to.
- Eh - westchnął - Ja wolę babrać się w kartoflisku - kocia łapa głaskała Yrsę po wystających żebrach - Przynajmniej nie muszę uważać na ukryte kolce.
- Mam nowy nóż, bardzo ostry - uśmiechnęła się Yrsa, ale nie sięgnęła za pazuchę. Zamiast tego położyła ręce na ramionach septona i zajrzała mu poważnie w oczy. - Ale nóż nie wystarczy, żebyś był bezpieczny. Potrzebujemy tarczy. Papier świadczący o pokoju, zawartym między Zachodem a Północą, z Doliną Arynnów i Dorzeczem jako świadkami i sygnatariuszami paktu, z twoim nazwiskiem… będzie dobrą tarczą. I wyszarpię taki. Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić.
Reyne patrzył i milczał. Kurze łapki wokół jego oczu mamiły obietnicą uśmiechu. Prawa ręka nie porzuciła swojego miejsca, a lewa sięgnęła twarzy Yrsy i powoli spoczęła na jej karku.
- Hm - Lothar Reyne głeboko się nad czymś zastanawiał - Mówisz, że masz nowy nóż?
- A jakże - zachichotała. - Wielki i ostry. Morton mi dał. Wspaniały mężczyzna. Wie, jak się wkupić w łaski.
Kot prychnął, zjeżył się i rzucił do przodu, obalając ją w barłóg.
- Wspaniały mężczyzna? - teraz Yrsa leżała na plecach w skotłowanych futrach.
- Jak nie jak tak? - zapytała poważnie. - Kiedy wspaniały? No, Reyne… jeśli mi powiesz, że im nie zazdrościsz chociaż trochę, Mortonowi i Cathil, tego, co mają… to jakiś dziwny jesteś, hm?
Pochylił się, niżej, tak blisko, że mogłaby odgryźć mu nos.
- Zazdroszczę - mruknął - Jestem w ogóle bardzo zadrosny.
- E? - sapnęła i poruszyła się niemrawo. - No nie mów, że… O bogowie. Zasadzałeś się na Cathil? I wepchałeś jej w ramiona Mortona mimo to? Słabo mi się zrobiło...
Kocie rysy wykrzywiła konsternacja, irytacja, a na koniec rozbawienie. Roześmiał się i przykrył ją swoim ciałem. Czuła jak trzęsie się ze śmiechu, czuła jego ciepły oddech na karku.

Już go chciała do siebie przycisnąć, chociaż właściwie nie powinna. Tyle się nauczyła po swoim krótkim małżeństwa, że mężczyzna powinien mieć poczucie, że każdego dnia musi wydzierać swoje pazurami. Tyle że zrobiło się jej bezwładnie ciepło i ciężko. Już przymykała oczy. Potem zaś Reyne postanowił otworzyć gębę.

- Jesteś albo głupia, albo okrutna.

Pchnęła silnie zwieszające się nad nią ramię i wywinęła się jak piskorz na górę. Z rozmachem usiadła na biodrach mężczyzny, złapała za nadgarstki Kocie ręce i łupnęła nimi o posłanie. I jeszcze raz, żeby złapać oddech.
- Ty – wycedziła cicho, nachylając głowę – ty jesteś teraz głupi. Ty jesteś okrutny. Ja nie muszę mieć wszystkich rzeczy... których pragnę.
Uśmiech, którym ją obdarzył był jakiś krzywy i nieprzekonujący. Za dużo znaczeń dało się wyczytać z jej słów.
- Czego pragniesz? - niemal wstrzymał oddech, szukając w jej oczach czegoś, co dałoby choć promyk nadziei.

Grzmotnęła jeszcze raz unieruchomionymi w swoich rękami Kota o posłanie.
- Nie bać się. Nigdy nie czuć już strachu. Mówiłam ci, widziałam ciebie na Wyspie Twarzy. Jakby słońce wstało w środku nocy. Ale jesteś moim przyjacielem. Chcę, żebyś miał taką kobietę, jaką Morton znalazł w Cathil. Kogoś, dla kogo będziesz całym światem. A nie kogoś, kto pragnie cię dlatego, że boi się ciemności. Dlatego teraz... sobie pójdę.

Rozluźniła pomału chwyt i zsunęła się z posłania. Stanęła jak posąg z opuszczonymi rękami.
- Do diabła – wyszeptała słabym głosem. - Ale to mój namiot. Ty wychodzisz.

Reyne usiadł. Spojrzał żałośnie pustym wzrokiem. Podniósł się ciężko z posłania. Westchnął ciężko i uśmiechnął się, ledwo zauważalnie, kącikiem ust. Wychodząc położył łapę na ramieniu Yrsy i ścisnął delikatnie. Ze zwieszonym łbem opuścił namiot bez słowa.

Yrsę zatkało tak szczelnie, że nie wydusiła ani słowa. Kiedy puścił ją szok, nadal stała nieruchomo i wisiała nierozumiejącym wzrokiem na kołyszczącej się płachcie u wejścia do namiotu.

Po raz pierwszy w życiu jej się zdarzyło, że mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł w siną dal po tym, jak wyraziła chociaż cień ochoty na igraszki. Powinien walnąć pięścią w stół, kazać jej przestać pieprzyć głupoty, bo to zabiera czas, który można przeznaczyć na pieprzenie siebie nawzajem. Zamiast tego wyszedł.

Yrsa Wull nawet nie próbowała zrozumieć. Wpadła w ponury nastrój i usiadła do resztki jabłkowego sikacza. Zanim zaostrzyła pióro i zaczęła pisać doszła do wniosku, że najlepsze lata młodości straciła z Boltonem i pod Boltonem, a teraz nieodwołalnie zaczęła się starzeć. Znalezienie chętnego na więdnące wdzięki będzie coraz i coraz trudniejsze. Niestety.

Postukała piórem w pergamin.

Cytat:
Do Lorda Eagrama Baneforta

Nadobny duszku
...
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 21-10-2013 o 17:00.
Asenat jest offline  
Stary 22-10-2013, 10:49   #124
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Sytuacja robiła się coraz bardziej beznadziejna. W końcu Rosa będzie musiała wyjść z ukrycia i stanąć przed nimi, w całym swoim wstydzie. Już widziała ich rozczarowane miny, słyszała jak ją besztają i czuła, jak zaciągają ją z powrotem do tego przesiąkniętego wonią krwi pokoju.
Właściwie już czuła jak ciągną ją do tyłu... !?

- Już dobrze - syknął Gael, gdy próbowała się wyrwać - Już jestem.

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami i zanim pomyślała, przytuliła się do tego zupełnie obcego mężczyzny. Tak bardzo nie chciała wracać do starego świata! Tak bardzo chciała posmakować wolności, nawet jeśli miała spłynąć w jej gardło kroplami goryczy.

- Chodźmy stąd - poprosiła cichutko.

Skinął głową i cofnął się w cienie. Za kramami znajdowało się wąskie, w pewnych miejscach niemal zastawione skrzyniami, albo zarzucone śmieciami przejście. Śmierdziało moczem i gnijącymi resztkami jedzenia. Gael szedł szybko, nie oglądając się na nią.

Rosa starała się nadążyć i nie zgubić swego przewodnika. Czuła, że każdy krok oddała ją od dawnego życia. Więzi rwały się jak pajęcze nici. Była wolna. Jeszcze przez chwilę słyszała za plecami nawoływania strażników, ale to już nie był jej świat.

Torba na ramieniu ciążyła coraz bardziej. Różyczka nie była przyzwyczajona do dźwigania własnego bagażu, ani do dźwigania w ogóle, a chodziła raczej na niezobowiązujące spacery niż na piesze wycieczki, a już z pewnością nie brała nigdy udziału w prawdziwej wyprawie. A więc męczyła się. W dodatku każda kolejna mijana uliczka była mroczniejsza, bardziej zaniedbana i zamieszkana przez bardziej przerażających ludzi niż poprzednia. Oddalali się coraz bardziej od serca Lannisportu, a mimo to miasto zdawało się nie mieć końca. Robiło się tylko coraz ściślej zabudowane i brudniejsze.



Mgła. która dawała się od rana we znaki, a od kilku dni pojawiała się nad miastem kilka razy dziennie, by uprzykrzyć mieszkańcom życie, robiła się coraz gęstsza. Rosa ledwo nadążała za swoim długonogim przewodnikiem, ale teraz zaczynała się bać, że go zgubi. Nagle ktoś ją potrącił. Zachwiała się, a impet obrócił ją wokół własnej osi. Tuż przed własnym nosem zobaczyła ponurą twarz, przytwierdzoną jak maska do ponurej sylwetki.
Kobieta wyglądała jakby pod skorupą zobojętnienia bulgotała w niej wściekłość i nienawiść.



- Wszyscy tu pomrzemy - oznajmiła i zataczając się, odeszła w mgłę. Jej niegdyś świetna suknia, teraz postrzępiona i brudna, ciągnęła się po błocie, zbierając ludzkie odpady niczym sieć. Jeszcze przez chwilę dało się słyszeć chlupiące, miarowe kroki.

Rosa Lannister poczuła na ramieniu silny uścisk.

- Trzymaj się blisko - syknął Gael, krzywiąc się niechętnie - Ona próbuje nas zatrzymać w mieście. Myli ścieżki i budzi mgłę.

Dziewczyna zdobyła się na resztki odwagi i palcami wczepiła w płaszcz mężczyzny.

- Więc nie daj mi się zgubić.

To miało być wzywanie, jednak zabrzmiało jak prośba przestraszonego dziecka.

Różyczka przymknęła powieki. Chciała stąd uciec. To... nie był jej świat. Jednak w umyśle zabrzęczało pytanie “A gdzie jest twój świat”? Przed oczyma wyobraźni pojawiła się kałuża krwi, powiększająca się z każdą chwilą - świadectwo jej przemocy, ponura ozdoba własnej komnaty. Rosa Lannister nie miała już domu, a jeśli chciała go odnaleźć, musiała przeć naprzód.

Wciągnęła do płuc zimne powietrze. Musi iść. Będzie iść dalej.
W tej części miasta było dziwnie cicho. A z pewnością wciąż znajdowali się w mieście, bo Rosa czuła pod stopami bruk, a z mgły co chwilę wyłaniały się niewielkie połacie muru. Teren był zabudowany, pora dość wczesna, jednak od spotkania z szaloną kobietą nie widziała, ani nie słyszała człowieka.
Mgła, przez którą kroczyli zrobiła się jeszcze gęstsza i nabrała nieprzyjemnej szarej barwy. Rosa czuła jak unoszący się w powietrzu pył osadza się na jej twarzy i ubraniu. Coraz ciężej było oddychać, jakby to mgła kradła każdy jej oddech.



Dziewczyna złapała mocniej płaszcza Gaela.

- Czy tu... zawsze... tak jest - formowała słowa z trudem łapiąc powietrze.
- Nie - stanął w miejscu i pokręcił głową. Jego głos zrobił się zimny i pusty, jak echo w opuszczonej sepcie - To Danice, próbuje nas zatrzymać.

Rosa niemal czuła, jak wokół nich zaciska się niewidzialna pętla.

- Jest w powietrzu… Wpływa na ludzi i wywołuje szaleństwo. To co widzisz teraz to tylko iluzja, którą za jej sprawą tworzy twój umysł.

Mimo racjonalnych słów Gael nie ruszył dalej. Stał z marsową miną, piorunując wzrokiem otoczenie.

- Nie sadziłem, że jest tak potężna.

Kimkolwiek była ta kobieta, zaczynała irytować Rosę. A nikt nie zadziera z Lannisterami bez konsekwencji!
“Nie drażnij lwa, wiedźmo.” - myśli dziewczyny uformowały się w przekaz dla tej, która chciała ich ograniczyć.
“Nie ze mną masz porachunki, więc nie wchodź mi w drogę.”

Odpowiedziało jej milczenie. Może jednak nie chodziło o nią, a o Gaela? Dlaczego w ogóle sądziła, że w oczach nieśmiertelnej wiedźmy jest czymś więcej niż okruchem, pyłkiem na wietrze, kurzem, który należało zdmuchnąć? Skąd przyszło jej do głowy, że przedstawia sobą taką wartość? Z zewnątrz może była lwem, jej ciało nadawało się do wielu ciekawych, perwersyjnych zabaw. Ale dusza? Umysł? Równie dobrze mogła być pustą skorupą. Tak byłoby dla wszystkich lepiej. Rosa wciągnęła powietrze. Czy to było jej zwątpienie, czy... ta siła z zewnątrz napierała znów na jej umysł.

Dziewczyna zdobyła się na odwagę i stanęła obok Gaela. Choć nawet go nie lubiła, chwyciła jego dłoń. Gest nadzwyczaj śmiały jak na szlachciankę. Delikatnie zacisnęła drobne palce na jego, jakby to miało dać jakieś oparcie.

- Chodźmy. - rzekła cicho - Moja niania mówiła mi kiedyś, że przed magicznymi istotami nie wolno uciekać, nie wolno się denerwować, bo od razu Cię znajdą. Trzeba po prostu odejść - najspokojniej i najbardziej obojętnie, jak to możliwe. Wtedy stają się ślepe.

Gael spojrzał na nią, zaskoczony jej słowami. Grymas na jego twarzy przerodził się w subtelny uśmiech, który rósł i rósł, aż mężczyzna wybuchnął śmiechem. Nie puszczając Rosy pociągnął ją za sobą. Ruszyli energicznym krokiem przez mgłę, która nagle przestała być tak przytłaczająca.
Po kilku chwilach szybkiego marszu Różyczka przestała czuć pod stopami bruk. Weszli na miękki trakt. Mgła powoli się unosiła, jeszcze nie było widać wiele, ale już można było dostrzec pokryte kolorowymi, jesiennymi liśćmi gałęzie w miejsce ponurych murów.

Rosa zdążyła odetchnąć z ulgą, gdy nagle poczuła, jak coś zimnego chwyta ją za rękę i ciągnie z powrotem w stronę miasta.
Krzyknęła przestraszona i obejrzała się za siebie.



- Stój! - głos rozbrzmiewał skrzeczącym echem w głowie Rosy - Jesteś moja!

Dziewczyna stanęła jak wryta, opierając się ze wszystkich sił. Znów ktoś próbował nią rządzić, mówić jej co ma robić... nie! Już nigdy więcej. Zapłaciła cudzym życiem za wybór, jakiego dokonała. Porzuciła własne, bezpieczne miejsce i zostawiła bliskich. Nie odda wolnej woli, którą dzięki temu uzyskała. Nie odda jej już nikomu.

- Jestem wolna. - odparła z dumą. - Nie masz nade mną władzy, wiedźmo.
- Jesteś moja!
- wrzask przeszył duszę Rosy, jednak młoda lwica wyczuła w nim nutę desperacji. Rosnąca w jej sercu duma stawała się niemal namacalna. Jej głos był rykiem bestii, a oczy wyraźnie widziały drogę, którą ma dalej kroczyć. Rozczochrana zjawa jęknęła przenikliwie i znikła we mgle, jak odepchnięta niewidzialną siłą.

Puszczona, Różyczka zatoczyła się do tyłu i byłaby upadła gdyby nie refleks Gaela. Mężczyzna podtrzymał dziewczynę. Dyszał ciężko i wydawał się widocznie osłabiony. Nagle pochwycił nadgarstek, który przed chwilą tkwił w żelaznym uścisku martwej kobiety. Czerwony, zaogniony ślad już zaczynał czernieć. Rosa syknęła z bólu. Siniak był pokaźny i wyraźnie odzwierciedlał odcisk dłoni. Dotknięta przez wiedźmę skóra błyskawicznie pokryła się bąblami, jak przy oparzeniu.
Albo odmrożeniu.
Wpatrywała się w ranę jak zahipnotyzowana.

- Ona jest prawdziwa... - mówiła nie wiadomo czy do towarzysza, czy do siebie - Prawdziwa... i mówi że należę do niej... już nigdy nie będę do nikogo należeć... nigdy... choćbym miała stracić rękę.

Podniosła pełne furii spojrzenie na Gaela, jakby rzucając mu wyzwanie czy i on wątpi w jej niezależność.

Mężczyzna spojrzał na nią, a jego wzrok wydał się przenikać ciało dziewczyny aż do gołej kości. Stał blisko, bardzo blisko, a jego dłonie znalazły się nagle na jej rozgrzanych wściekłością policzkach. Długie palce zanurzyły się w złotych włosach. Pochylił się i zawisł jak sokół nad zdobyczą.

- Do nikogo? - słowa łaskotały skórę Rosy.

Podniosła na niego spojrzenie. Choć policzki jej płonęły, rzekła ze spokojem:

- Nikogo.

Uśmiechnął się. W kącikach oczu pojawiły się drobne zmarszczki.

- Masz w sobie siłę - powiedział z dumą - Długo się opierałaś.

Nie była przyzwyczajona do tego rodzaju pochwał. Spuściła wzrok.

- Możemy już iść? - wymamrotała pod nosem.

Uśmiechnął się i złożył pocałunek na jej czole.

- Chodźmy i nie patrzmy za siebie. Lannisport jest stracony.

Te słowa wstrząsnęły nią. Zamierzała tu przecież wrócić. Rodzice, wuj Alan, septa, jej niedoszły małżonek... nie życzyła im śmierci. Chciała żeby żyli tutaj, mierżąc się nawzajem swoim widokiem. A jednak poczuła, że Geal mówi prawdę.

Westchnęła. Podjęła już decyzję. Ruszyła za przewodnikiem. W końcu... jak miała ocalić cały ród? Ona - jedna, mała różyczka, która choć piękna, nie posiadała nawet kolców.



Choć starała się zagłuszyć wyrzuty sumienia, Rosa Lannister słyszała za plecami syk ognia i trzask palonych mostów.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 23-10-2013, 09:27   #125
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Spiżowy Yohn Royce górował nad nimi wiekiem i doświadczeniem... i aż dziw brał, że przy jego latach wciąż był krzepki i w pełni sił.
Pewnie by ich przegadał, tym bardziej, że Yrsa darzyła starca dogłębnym szacunkiem, dogłębnym szacunkiem darzyła tego samego króla. Była gotowa popuścić Royce'owi w wielu kwestiach. Jednak przedtem odbyła długą rozmowę z Lotharem i trzymała się twardo jej ustaleń, póki i septon się trzymał. Pomiędzy stanowisko głosu klanów a głosu Wiary nie dałoby się wbić ostrza noża. Rycerz wodził spojrzeniem pomiędzy twarzą Yrsy a najwyższego septona Doliny Arrynów i godził się niemal na wszystko. Był rozumnym człekiem... ale coś udało mu się wyszarpać.

- Nie podoba mi się. A klanom też się nie spodoba - burczała Yrsa w drodze powrotnej do swojego namiotu, gdzie zamierzała spłukać obficie winem gorycz, jaką zostawiły jej na języku składane obietnice.
- To czemu się zgodziłaś?
- Ponieważ, Lotharze... to dobry pomysł. Tylko że mi się nie podoba.
Próbował poklepać ją po ramieniu, ale syknęła wściekle i uciekła przed czułym gestem.

***

Zdawali się nierozłączni, kaleki mężczyzna i kaleka dziewczynka, córka kobiety, która odebrała mu władzę w nodze. Czy ktoś widział kiedy dziwaczniejszą parę? A jednak Yrsa mało czego była tak pewna jak stałości więzi, która łączyła tych dwoje. Yezzar dla Thalee zabiłby i dałby się zabić. W kwestii dobra córki Tuathy jemu jednemu mogła bezgranicznie ufać. Przyglądała się z oddali, jak delikatnie obmywa niemowlę mokrą szmatką, a potem nuci pieśń w dziwnym, nieznanym języku… pieśń budzącą trwogę i niepokój w Yrsie, ale ślepej dziewuszce najwyraźniej się podobała. Dziewczynka gruchała i śmiała się w głos.

Yrsa obawiała się Yezzara, dokładnie tak samo jak obawiali się go klanowcy. Ich pogarda i agresja rodziła się głównie ze strachu. Yrsę wychowanie w Winterfell ugładziło na tyle, że nie częstowała kaleki kopniakami… jednak czuła irracjonalną ulgę, gdy Yezzar schodził jej z oczu. Wiedziała, że nie zatęskni za nim ani chwili, gdy się rozstaną. Thalee jednak… Thalee była dla niej namiastką tych wszystkich dzieci, których nie urodziła, bo Roose jej zabronił, a ona była bardzo posłuszną kochanką i nigdy nie walczyła wprost ze swym panem i bożyszczem. Teraz żałowała. Gdy tuliła do siebie ciepłe małe ciałko żałowała po stokroć tej decyzji i tego posłuszeństwa. Thalee była słodkim dzieckiem i choć na te kilka tygodni pomogła ukoić tę pustkę. A teraz Yrsa miała ją oddać.

Musnęła palcem delikatne włoski i uśmiechnęła się niepewnie do Yezzara.
- Niebawem pewnie się rozstaniemy. Jadę na Mur, Mur to nie miejsce dla niemowląt. A ty musisz opiekować się Thalee.
Yezzar skinął głową, dość nieobecnie.
- Pamiętaj, żeby palić – ozwał się, gdy już myślała, że nie dotarło do niego ani jedno jej słowo.
Yrsa miała ochotę spalić wiele rzeczy. Pierwsze było Dreadfort…
- Co palić?
- Trupy, chodzące trupy, a jak, jakimś cudem przeżyjesz pierwsze sekundy spotkania, to i Innych. I pamiętaj, żeby zawsze mieć ognisko rozpalone, a jak trafi ci się w ręce smocze szkło, to nie wyrzucaj, tylko trzymaj na Innych. Szkoda, że smoka nie masz… ani tęczowej stali…

Odłożył Thalee na bok, a potem się rozgadał, jakby ktoś rozpruł worek ze słowami. Zawsze był gadatliwy, ale teraz ledwie sam nadążał za własnym słowotokiem, jakby się bał, że nie zdąży, zanim Yrsa każe mu wracać w góry.

- Zawsze jak się robi zimniej, to magii jest więcej… znaczy zima będzie sroga, Inni się budzą… Ale czasem jak Tuatha ratowała ludzi magią i jej się nie udało, to kazała palić ciała…
- Magia też może ożywić trupa? - Yrsa zmarszczyła twarz. – To pech. Chciałam, żebyśmy znowu ustawili końskie upiory. Na Boltona. Bo trzeba uniknąć wyrzynki, a jego śmierć dużo by uprościła. Ale, cholera, naprawdę nie chcę ryzykować, że Roose potem wstanie.
Yezzar spojrzał na nią z ukosa i wybuchnął śmiechem.
- W końskich upiorach nie ma magii. Jest tylko wierzenie.
- Nie ma? Czyli… nie ubiłam męża. Jakoś mi nie ulżyło. Ciekawe, co ubiło Domerika… a zresztą. Niewiele mnie to już obchodzi.
Kaleka westchnął i położył jej rękę na ramieniu, w ramach emocjonalnego wsparcia.
- A nawet jeśli… Czy bez niego nie jest ci lepiej?
- Lepiej - przyznała. - Z każdym dniem lepiej. Co sądzisz o Spiżowym Royce’ie?
- Rycerz, z tych szlachetnych, ale niezupełnie głupi.
- I jest starej wiary. Kot napędził mu popleczników wśród szlachty z Doliny. Ja mówiłam już z trzema wodzami. Poprą go. Będzie lordem Doliny, przynajmniej na czas zimy. To najlepszy z możliwych… ale nie o to chodzi. Co myślisz o nim, jako o człeku. Pytam ciebie, bo ty zawsze wiedziałeś, co jest najlepsze dla córki Tuathy.
- A, to takie buty - zafrasował się.
- Takie - przyznała. - Rozważam oddanie mu jej pod opiekę. Razem z tobą. Nie jako zakładnika, choć wielu będzie tak to traktować i to wzmocni pokój. Ale jeśli powiesz nie, z jakiegokolwiek powodu, nawet mu o tym nie wspomnę. Jeśli zaś ma ją przyjąć, to jako wychowankę. Przybraną córkę, nie jeńca.
Yezzar podrapał się po głowie.
- Lepiej wychowywać dziecko pod dachem i w kamiennych murach niż w ziemiance - mruknął - Zwłaszcza Zimą.
- Lepiej. Ale ty nie odstąpisz jej na krok. Żeby ją uczyć, kim się urodziła. Bo nie urodziła się na szlachetną damę.
- Hah… końmi mnie od niej nie oderwą.
- Dobrze - uścisnęła ramię kaleki. - Ale zanim pójdziemy do Royce’a, zrobisz coś jeszcze. Pogadasz z naszymi o zimie. Royce wysyła ludzi na północ, by walczyli z Innymi. W imię wierności Starkowi. Pod którego chorągwiami i my jakby stoimy, a jeszcze nie spłaciliśmy długu. Byłoby zaiste potwarzą, żebyśmy dali się wyprzedzić rycerstwu w bitce i honorowej sprawie.
- Ja? - zdziwił się - Myślisz że mnie posłuchają? - zaśmiał się - Dla nich jestem gorzej jak mamka.
- Może i tak. Ale każdy boi się twoich oczu, he? Poza tym, jak już wlezę na pień i zacznę krzyczeć, wszyscy będą już wiedzieli, o co mi chodzi. To mi zaoszczędzi trochę śliny.
- Masz ci los… nie dość, że mamka, to jeszcze ciura najgorszy…
- Ciesz się, inni mają gorzej. Zawsze mogłam wystawić cię na strzał, jak Kota, he?
- A on ci jeszcze łydki wyświeca, tak ci wokół nóg szura - pokręcił z politowaniem głową - Nei wiem, czym ty go karmisz, że jeszcze ci nie pokazał pazurów.
- Nie wiem, czym mam, żeby wreszcie pokazał - burknęła rozeźlona.
Yezzar łypnął na nią zdziwiony.
- A! To takie miłowanie?
- Nie będzie miłowania, jak jaj brak - wzruszyła ramionami. - A tu brak najwyraźniej. Jakbym mu zasadziła w gębę przy świadkach też by się pewnie podkulił i poszedł. Ot co. Chyba im tam w tych zakonach Siedmiu coś ucinają.
- Jak ucinają, to chyba nie to, co ci się wydaje - prychnął Yezzar - Jaja ma na miejscu. I resztę też. Wiem, widziałem, niestety. Musi inny powód wstrzemięźliwości być. Nic nie próbował?
- Ta. Prawie zamieszkał w moim barłogu. A jak w końcu mu powiedziałam, że dobrze by było, żeby został, i jeszcze delikatnie to zrobiłam… to wziął i poszedł. Nie wiem, co ty widziałeś, Yezzar, ale ja jaj nie zobaczyłam na pewno. I raczej już nie zobaczę.
- Łe… jak tylko o to chodzi, to ci mogę powiedzieć gdzie się twój Kot wylizuje - zaśmiał się głośno.
- Aaaa - Yrsa miała ochotę dokończyć, że do diabła, ale ciekawość zwyciężyła - a gdzie?
- A tu niedaleko - Yezzar uśmiechnął się z przekąsem - Tam płynie strumyk, a w strumyku Kot moczy jajka. A moczy je codziennie. Koty są bardzo czyste.

***

Spiżowy Yohn obrzucił wzrokiem dziwaczny orszak, smutną Yrsę na czele, kalekiego łysego mężczyznę z dzieckiem w nosidle na piersi i dwie młode, smukłe wojowniczki o wymalowanych twarzach, uszykowane jak do dalekiej drogi.
- Czym mogę służyć? - rycerz wskazał dłonią miejsce przy swoim ognisku. Yrsa targnęła głową i nie usiadła. Stała sztywna jak kij i wyduszała z siebie słowo po słowie.
- To jest Thalee - wskazała na niemowlę. - Córka Tuathy, szamanki ludzi z Gór Księżycowych. Kiedy dorośnie, będzie kolejną szamanką. Yezzar jest jej opiekunem. Niamh i Sheba jej strażniczkami. Przyjmiesz Thalee pod swój dach. Nie jako zakładnika. Jako przybraną córkę i najmilszego gościa. Dołączą do niej inni. Wodzowie sami będą chcieli, by ich dzieci chowały się z przyszłą szamanką... jak i szlachta pójdzie za twoim synem, który dołączy do klanów. Ale nie będziesz ich potrzebował. Chroń Thalee jak własną krew, a będziesz miał zawsze szacunek w klanach. Dopuść, by stała się jej krzywda, a zobaczysz w Dolinie wojnę, jakiej nawet Bolton nie był w stanie rozpętać. Dopóki nie stanie się dorosła, wszystkie decyzje dotyczące jej przyszłości będziesz podejmował tylko za zgodą Yezzara - położyła rękę na ramieniu kulawca. - To warunek niezbędny. Jeśli się zgadzasz, panie, jutro rano ogłosisz to razem ze mną. I jeszcze jedno. Dziewczynka ma przyjaźń Oberyna Martella z Dorne. To człek żyjący od kaprysu do kaprysu, niemniej nie sądzę, by zapomniał o tym, że to klany dały mu upragnioną zemstę za przelaną krew. Pamiętaj i o nim, panie... gdy będziesz szukał przyjaciół. I gdy nie będziesz chciał mnożyć wrogów.

Przeciągnęła palcami po czole śpiącego dziecka i wyszła, połykając łzy. Runestone Royce'ów było dobrym miejscem. Thalee byłaby tam bezpieczna i otoczona opieką. Ciągnięcie tak małego dziecka pod Mur byłoby zabójstwem. Obiecała szamance, że jej córka wróci w góry. Choć tej jednej obietnicy dotrzyma.

***

Słońce zachodziło za koronami drzew. Ostatnie, słabe promienie oświetlały kamienisty brzeg strumienia. Nie była to polana, a raczej niewielki prześwit między drzewami w miejscu, gdzie strumień zakręcał łagodnie i wżerał się w las, odkrywając po cienką warstwą ziemi skały i korzenie wysokich sosen. Tuż przy wodzie rosły rozłożyste krzaki jałowca. Yrsa już straciła nadzieję i zaczęła podejrzewać, że Yezzar ją oszukał, gdy pośród żółknącej zieleni dostrzegła złote kocie futro. Lothar Reyne lazł przez las jak poirytowany niedźwiedź, depcząc mchy, rozkopując opadające liście i łamiąc gałęzie. Nietrudno byłoby go wyśledzić.

Rozbierał się już w drodze do wody. Zrzucał skóry, koszule i szmaty, które padały w zielony jałowiec. Szybko został w samych gaciach, a i te bez żenady rozwiązał i strząsnął w trawę. Stał tak przez chwilę, brodząc w wodzie po kostki i oglądając blizny na żebrach. Wyginał się, przeciągał i zwijał. Macał, pocierał i skrobał strupy. Wciąż się trochę krzywił, gdy położył łapsko na ranie. Nic dziwnego, ślady były jeszcze czerwone, a dookoła widniały blednące sińce i krwiaki.
Jednak Yrsę ciekawiło bardziej to, co ukrywał w spodniach, a czego pilnował bardziej niż Lannisterowie swoich kopalni złota. Musiała się odrobinę wychylić, by zajrzeć za osłonę jałowca, ale gdy już dostrzegła to, w czego istnienie wątpiła, musiała przygryźć język żeby nie pisnąć jak jakiś podlotek.
Musiała przyznać, że kot miał jaja jak lew i ogon do tego. A było zimno.
Reyne parsknął, prychnął, przestąpił z nogi na nogę i chroniąc swoje drogocenne klejnoty wstąpił w strumyk, który parę metrów od brzegu robił się wyraźnie głębszy. Stojąc w wodzie po pas, mężczyzna pochylił się i zanurzył swoje złociste loki w wodzie. Po chwili wyprostował się i potrząsnął łbem, jak pies, a następnie zabrał się do szorowania ciała szorstką szmatą umoczoną w wodzie.

Siedziała za jałowcem jeszcze dość długo, ciesząc oczy widokami ciakwymi i niecodziennymi, i pozwalając się Rene’owi wymyć, skoro już był takim czyścioszkiem. Kiedy zaczął nucić hymn pochwalny, jakim w septach sławiono Dziewicę, uznała, że mu jednak wystarczy, bo się jeszcze za bardzo wczuje. Wychynęła zza jałowczyka i stanęła na brzegu, podpierając się pod boki jak przekupka w Królewskiej Przystani.
- Nie zimno aby? Jeszcze ci odmarźnie, odpadnie i popłynie do morza. Ale co ci to w sumie za strata. I tak nie używasz...
Kot parsknął, zachwiał się, przeklnął i stracił grunt pod nogami. Woda nakryła go po czubek wody. Rzucił się i chlapiąc na wszystkie strony wyrwał się z objęć Utopionego i stanął na powrót na własnych nogach. Złote włosy przykleiły mu się do gęby, a pierś unosiła się i opadała gwałtownie, jakby topił się w odmętach Wąskiego Morza, a nie w strumyku po pas.
- Yrsa - łypnął złowieszczo niebieskim okiem między mokrymi pasmami.
- Ja - potwierdziła stanowczo. - A kogo się spodziewałeś?
Z szerokim uśmiechem zgarnęła z jałowca porzucone gacie i zwinęła je razem giezłem i skórami w poręczny pakunek, który umieściła sobie pod prawą pachą. Pod lewą trzymała już obydwa fikuśne, braavoskie mieczyki. Schyliła się jeszcze po buty.
- Coś ty taki czerwony na pysku? - zagruchała troskliwie. - Może ty chory? Pomóc ci jakoś? Jako twoja… najdroższa przyjaciółka? - ostatnie słowo ociekało jadem.
Ponure spojrzenie spode łba było jej jedyną odpowiedzią. Lothar Reyne parował w leniwie zapadającym zmroku. Szemrzący strumyk opływał jego zarumienione od szorowania ciało. Coś tam się pod tymi złotymi kędziorami burzyło, bo para szła, jak z pralni.
Pierwszy krok wykonał z akompaniamentem wywarczanego słowa, które mogło być imieniem jego drogiej przyjaciółki, a mogło być przekleństwem. Yrsa nie mogła mieć pewności, bo już sposobiła się do ucieczki, już odwijała się w miejscu, już z chrzęstem pokonywała kolejne metry. Ryk, który usłyszała za plecami zaskoczył ją i pognał do przodu. Ciężkie kroki miażdżące poszycie świadczyły, że ofiara żartu gnała za nią na złamanie karku.


Yrsa aż pisnęła z uciechy. Obawiała się już doprawdy, że Reyne jest tym mało ciekawym rodzajem kota, co to poleguje na jedwabnych poduszkach, zżera tylko cynaderki podane wprost do mordy, a jedyną jego aktywnością jest łaskawe przewalenie się brzuchem do góry, by wielbicielki mogły posmyrać go po futerku. Tymczasem okazał się mieć mało wspólnego z dworskim pieszczoszkiem. Cisnął w Yrsę grubym słowem i dognał ją już parę chwil później, gdy pięła się na wysoki brzeg strumienia. Złapał za kostkę i szarpnął w dół. Yrsa zjechała twarzą po suchym listowiu, wyswobodziła raźnym wierzgnięciem i uznała, że w tej sytuacji nie ma co dawać forów i pozwolić się dogonić bez walki. Wybuchnęła krótkim śmieszkiem i zaczęła uciekać naprawdę, aż wysiłek wycisnął z niej charkotliwy, urywany oddech. Nawet wtedy nie przestawała zanosić się śmiechem. Reyne, wybudzony z letargu, czy może po prostu zmęczony nadstawianiem karku nigdy nie wiedząc, czy zostanie pogłaskany, czy obity rzucił się za nią wściekły, jak ranny ryś. Sadził przez krzaki i ciernie, nie zważając na smagnięcia gałęzi, zadrapania i poranione stopy. Krzyczał coś przy tym w gniewie, niemal niezrozumiale, tak że Yrsie zdawało się, że wyzywa ją w jakimś uczonym języku. Choć nie posądzała go o świetną kondycję, ani szybkość, to nie dość, że nie dawał za wygraną, a jeszcze zbliżał się z każdym susem do swej ofiary.

Kiedy już stało się dla niej jasne, że uciec się nie da, przystanęła gwałtownie i nagłym skrętem ciała cisnęła ścigającemu w twarz trzymanym zawiniątkiem przyodziewy. Potem wyszczerzyła zęby i sięgnęła za pasek na plecach. Po nóż. Za dekoltem też co prawda nosiła jeden… ale głównie jako wabik na koty. Z tego miejsca akurat piekielnie trudno wyciągało się ten przydatny przedmiot. Kot wściekle odrzucił porzucone przez złodziejaszka gacie i bez zastanowienia rzucił się na Yrsę, jakby nie widział kozika w jej dłoni. Warknęła i machnęła szeroko ostrzem, tuż przed oczami przeciwnika.
- No chodź, chodź - wykonała zachęcający gest i rozwarła zapraszająco ramiona.

Chyba zbyt zapraszająco, bo chwilę później leżała już jak długa, obalona z bara na ziemię. Yrsa wierzgała jak całe stado koni, klęła obrzydliwie, a gdy z wykręconej ręki wypadł jej sztylet, wbiła Kotu zęby w ramię i ugryzła do żywego mięsa. Z niekłamaną satysfakcją próbowała też kopnąć przeciwnika tam, gdzie mężczyzn najbardziej boli. Trzymał ją ciągle, więc oklapła bezwładnie i zwiotczała w uścisku.
- I co teraz? - wydyszała ciężko, ale nie bez ciekawości.
- Teraz? - wychrypiał, szczerząc białe ząbki. Krew ściekała mu z ramienia, kapiąc na pierś Yrsy, a wszędzie na jego ciele widać było większe i mniejsze zadrapania. Jej uległość wcale nie ukoiła kociej wściekłości - Teraz dostaniesz to czego chciałaś.
Puścił jej ręce, lecz nim zdążyła zrobić z nich jakikolwiek użytek Reyne szarpnął i rozerwał jej koszulę. Yrsę aż zatkało z zachwytu. Chwilę siedziała ze zdumieniem wypisanym na twarzy, zasłaniając rękami chuderlawe wdzięki wyglądające przez rozerwaną koszulę.
- Wszystko? - upewniła się na wszelki wypadek i otarła się policzkiem o jego szyję, by przygryźć przygryźć delikatnie płatek ucha. - Wszystko, czego chciałam? - wymruczała, pozbywając się strzępów giezła.
Nie odpowiedział, pchnął ją tylko na wilgotny mech zaczął zrywać z niej resztę odzienia. Nie miał jednak nawet krzyny cierpliwości w zmaganiach ze spodniami. Od razu chwycił nóż, nie zważając, że Yrsa będzie musiała wracać do obozu nie tylko z cyckami na wierzchu, ale i z gołą dupą. Może chciał ją upokorzyć, może tylko nie dbał już o nic więcej poza żądzą, którą obok czerwonej wściekłości można było łatwo wyczytać w jego spojrzeniu.
Yrsa mogła tylko patrzeć, jak pozbawia ją kolejnych warstw ubrania. Gdy była już naga, przyczaił się na ułamek sekundy między jej długimi nogami i patrzył… i się uśmiechał. W świetle księżyca, jego oczy lśniły, jak rozgwieżdżone niebo za jego plecami. Przez chwilę Yrsa myślała, że weźmie ją tak po prostu, gwałtownie i dziko, w wieczornej rosie - czuła na swym łonie gorące świadectwo tego, że był już na to gotowy, ale kot miał widocznie bardziej okrutny plan. Pochwycił jej uda i pociągnął do góry, opierając je sobie na barkach. Rozgrzana biegiem i oczekiwaniem, poczuła nagle jego ciepły oddech pomiędzy nogami i więcej, o wiele więcej.

***

Modrzew czekał pod jej namiotem, mieszając drewniana łyżką kaszę w kociołku. Zawsze czekał. Od dwunastu lat nie kładł się, póki ona się nie położyła. Nie jadł, póki ona nie zjadła. Szedł za nią w każdą zawieruchę... chyba najbardziej wierny ze wszystkich mężczyzn w Yrsowym życiu. Teraz łypnął spod słomianych włosów i zaśmiał się swawolnie, poklepując się z uciechy po udach.
- A tobie co się stało? - wskazał palcem na wiszące w strzępach ubranie Yrsy.
- Nie chodź sam się wysikać, bo cię jeszcze spotka to samo. W tym lesie są dzikie zwierzęta - ostrzegła go.
- Tym? - upewnił się dziki, obkręcając głowę, by oszacować rzadkawe drzewa, czy nagle nie zamieniły się w mroczny bór za Murem, w jakim wychowywał się jako dziecko.
- Przecie mówię, że tym...

Jeszcze długo słyszała przez ścianę namiotu, jak Modrzew podśmiewuje się sam do siebie. Popatrzyła po rozgrzebanych, pourywanych w połowie listach. Rozpłakała się nad kolejnym, który zaczęła i nie mogła skończyć. Potem wyszła do Modrzewia z bukłakiem miodu i też zaczęła się śmiać, tylko z początku przez ściśnięte gardło, wymuszenie i fałszywie, byle tylko zagłuszyć głos sumienia, przypominający o złamanych obietnicach.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 27-10-2013 o 11:00.
Asenat jest offline  
Stary 30-10-2013, 13:48   #126
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Thalee czuła, że woń Yrsy się oddala. Wysłużone skóry, ledwo wyczuwalna krew, stara i nowa, żelazo, ostre i niemal nie do rozróżnienia od krwi, końska sierść i pot, i dużo, dużo smutku, strachu i gniewu, dużo, dużo smutku.
Thalee jeszcze nie potrafiła mówić, choć podejrzewała, że mogłaby już zacząć. Zamiast tego wyciągnęła jednak ręce i bezoką twarz w stronę znikającej za sosnami Yrsy i pożegnała ją milczeniem.
- Nie martw się - Yezzar otulił ją pledem. Dobrze, bo robiło się chłodno. Obawiała się, że nadchodzi jedna z Wielkich Zim - Nic jej nie będzie.
Westchnęła i wtuliła się w jego ciepłe serce. Musiała dużo spać, by szybko urosnąć. Zima nie była dobrym czasem dla małych dziewczynek.

~"~

Gael wydawał się wcale nie męczyć. Kroczył wyprostowany traktem, w ciemności i za dnia. Gdy tylko Rosa otworzyła usta by zaproponować chwilę odpoczynku przerwał jej, stwierdzając, że jeszcze nie są bezpieczni.
Szli więc dalej, choć dziewczynie coraz trudniej było nadążać. Zmęczenie dawało o sobie znać. Stopy bolały, choć była przekonana, że buty, które wybrała były wygodne. Otarcia, opuchlizna, bąble i niesamowita senność. Rosa miała ochotę przysiąść na skraju drogi i choć chwilkę odetchnąć. Gale poderwał ją za ramię zostawiając siniaki.
Musieli iść dalej.

~"~

Kot dopadał Yrsę w najmniej spodziewanych momentach, od razu uciszając jej protesty ustami, tak że przez chwilę zapomniała, że stoi na beczce płonącego dziegciu. Zapominała, że jest Królową Wojny, że jej zapętlona polityka może nagle napiąć się, jak zbyt ścisły węzeł i trzasnąć jej w rękach. Zapominała, że oddała dziedziców Eyre klanom Gór Księżycowych, a dzikich potomków swych pogańskich braci na wychowanie w skalnych domach, pobudowanych na niedostępnych klifach. Zapominała, że Yezzar i Thalee opuścili ją, że musi zabić Roose’a Boltona, że położyła się do łoża Lannisterami, że z Północy wieje zimny wiatr i niesie śmierć.
Że kończy się jesień.

~"~

Wreszcie się zatrzymali. Las był tak gesty, a mgła tak nieprzenikniona, że Rosa przestała się orientować, czy jest dzień, czy noc. Oczy miała zresztą tak zmęczone, że ledwo na nie widziała.
Gael rozpalił ognisko, a jej kazał nazbierać niebieskich kwiatów, wciąż wzbraniając jej odpoczynku. Gdy powróciła do obozowsika z naręczem błękitnego ziela, woda już się gotowała. Gael, który sam nie mial przy sobie nic prócz broni i grubego trzosa, musiał wyciągnąć kociołek z jej torby. Tak, ubrania Rosy leżały porozrzucane wkoło skórzanych juków.
Dziewczyna była zbyt słaba by protestować, albo coś z tym zrobić. Usiadła w milczeniu przy ciepłym ogniu i spuściła brodę na pierś. Nie spała nawet sekundy. Ostry trzask, ból i pieczenie policzka nagle obudziły jej krew. Wściekłość oswobadzała jej członki z uścisku zmęczenia. Jednak nie dane było Rosie dać upustu wzbierającym uczuciom. Gael wepchnął jej w dłonie kubek z wonnym naparem i kazał pić.
Zapach zahipnotyzował Rosę. Niebieskie kwiaty pachniały czyś nieuchwytnym, cudownym, a jednocześnie okrutnym i gwałtownym. Wychyliła całą czarkę od razu, nie bacząc na to że płyn parzy język.
- Teraz odpoczniesz, a jutro pójdziemy dalej - rzekła Gael gdy wyciągnęła do niego ręce po więcej. Mężczyzna pokręcił tylko głową i odebrał jej kubek. Chciała protestować, żądać, wrzeszczeć, ale sen przyszedł szybciej.

~"~

Spiżowy Royce przybył w sile. Dużo było gadania. Wojska Doliny pójdą ramię w ramię z klanami. Ramię w ramię będą ginęły w walce na Fosie Cailin i przy biciu wojsk Północy, pod dowództwem Roose’a Boltona. A potem się zobaczy. Dużo było gadania, a Yrsa nie była w stanie wyciągnąć od Royce’a obietnicy, że pójdzie dalej na Północ, pod Mur. A jeżeli nie mogła tej obietnicy wyciągnąć od Royce’a, to i wielcy wodzowie z Gór Księzycowych przestali obiecywać i bić się we włochate piersi. Dużo było gadania, a Lothar Reyne też tam był. Też dużo gadał i czasem… spoglądał na nią tak, że wiedziała, że nie dotrze tego wieczora do swego namiotu. Wiedziała, że porwie ją gdzieś w cień i będzie wielbił z większym żarem niż kiedykolwiek wielbił swych bogów.

~"~

Ciepłe promienie słońca i świeża woń lasu zaserwowały Rosie miłe przebudzenie. Mgła gdzieś się rozwiała, ognisko przygasało, a w powietrzu unosiło się babie lato. Rosa przymrużyła oczy i obserwowała przysłaniającą błekitne niebo pomarańczową koronkę liści. Słyszała kwilenie małych leśnych ptaszków i odległe wołanie gęsi. Szumiały drzewa i chyba strumień.
Mięśnie już jej nie bolały, a odciski chyba się jakoś wchłonęły przez noc. Nogi miała gołe, a ciało okryte tylko cienką warstwą lnu. Mimo to było jej ciepło. Gael musiał ją rozebrać. Przechyliła głowę na bok, szukając go wzrokiem.
Siedział po drugiej stronie ogniska na pniu i rozmawiał z… Rosa podniosła się gwałtownie.
- A - jej towarzysz wyglądał jakby dopiero co sobie o niej przypomniał - Obudziłaś się. Rosa - wskazał swego małego rowmówcę - Poznaj Kuropatwę, ona zaprowadzi nas pod Mur…
Jego słowa prawie do niej nie docierały. Widziała tylko te duże, stare, złote oczy w małym pomarszczonym ciele.
- Będziemy szli Drugą Drogą - słowa Kuropatwy zadźwięczały w umyśle Rosy, jak krople deszczu.

~"~

Yrsa wróciła do swego namiotu tuż przed świtem. Noce były ciepłe, mogli je spędzać razem pod rozgwieżdżonym niebem. Nie chciała jednak by wszyscy wiedzieli z kim dzieli chwile uniesienia. Gdy przecknęła się nad ranem, zebrała się po cichutku z jego ramion i przemknęła przez śpiący obóz do swego starego posłania. Jej podarta i pocerowana koszulina ponownie domagała się uwagi, niezasznurowane spodnie zsuwały się z wąstkich bioder, a ledwo naciągnięte buty klapały pośród ciszy.
Gdy opadła klapa namiotu, zrzuciła ciężar ze stóp i przeciągnęła się rozkosznie. Koszula rozsunęła się, odsłaniając skromne piersi, spodnie opadły do połowy uda, ukazując blizny po Harrenhal.
- Warto było czekać - mruknął nienzany męski głos z ciemności. Włos zjerzył się na skórze Yrsy z Wullów. Usłyszała trask krzesiwa i blask ognia przegnał cienie. Mężczyzna siedział na zydlu pod przeciwną ścianą namiotu. Był łysy, o szerokim karku wojownika, ale z przymglonym spojrzeniem skryby i tajemniczym uśmiechem wytrawnego błazna. Odziany w bury płaszcz, przy pasie miał jedynie sztylet ze zdobioną w złote lwy rękojeścią - Pomyślałem, że osobiście odpowiem mojej nadobnej duszce.
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 11-11-2013 o 12:26.
F.leja jest offline  
Stary 04-11-2013, 00:00   #127
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację




Żar płonącego zamku udzielił się również sercu i duszy Mewy. Groza, jaką niedawno przeżyła, była niczym w porównaniu z falą radości z tryumfu, jaka zalała jej zmęczone ciało. Twierdza padła, wrogowie byli martwi...na zawsze. Piraci byli głupcami; mając w ręku taką potęgę jak Wieprz, ona, Mewa z Żelaznych Wysp, bez trudu zmiażdżyłaby każdego, kto ośmieliłby się jej przeciwstawić. Położyła w gruzach każde miasto! Upijała się tą myślą jak winem. Sięgnęła by po zaszczyty, chwałę i...tron?

Wspaniały nastrój nagle prysł. Przypomniała sobie Starka, jego strach, jego ucieczkę, jego niemoc. A przecież był wielkim królem i wielkim wojownikiem. Nie, na stare lata tylko tego jej brakowało, żeby odbijać sobie rzyć na metalowym stolcu, będąc dręczoną przez upiory zdrady, intrygi i szaleństwa paranoi. Splunęła na ziemię; ślina niemal parowała w żarze. Podnieciła się jak młodzik, co pierwszy raz złapał w żagle sztormowy wiatr; durny nie wiedział, że choć łódź gna jak ptak, na końcu tego szalonego rajdu zawsze czeka okrutna śmierć na ostrych skałach…

I znów była Mewą, prostą kapitan, która bywała równie okrutna, jak ostrożna i cwana. Nie marzyła już o nieskończonych podbojach. Właściwie najbardziej pragnęła teraz zalać się do nieprzytomności, żeby wyrzucić z pamięci obrazy poruszających się, zbezczeszczonych zwłok i mordowanych przez nie wojowników.

Podeszła mocnym krokiem do oddziału Ducha; rzuciła szybkim okiem na jego samego i jego ludzi; choć byli przerażeni, przeciwnik ich nie zdziesiątkował; przynajmniej oni mieli szczęście. Niespodziewanie dla samej siebie, wyciągnęła rękę i objęła Dinę, przegniatając ją do twardej zbroi.

- Żyjesz, dziecko. Utopiony miał cię w opiece… - westchnęła z ulgą, gładząc dziewczynę po włosach. Spojrzała zezem na kapitana i rzuciła twardszym, zmęczonym tonem - Trza nam pogadać, Duchu. Z Wilkiem też i z Czarnym. I z kapitanami. - głos miała ochrypły i zdarty od wywrzaskiwania rozkazów - Co dalej czynić, i w ogóle...Poważnie i długo. I z nielichą ilością gorzały…

Pirat wyglądał na zadowolonego, właściwie ciężko było sobie przypomnieć kiedy na takiego nie wyglądał. Z dumą spoglądał na efekty ataku Wieprza. Parę minut i zamek budowany latami zniknął, jakby był tylko snem, odległym marzeniem - pomyślał kapitan.

- Musimy - zgodził się Donnchad. - Zdobyliśmy Dreadfort z nawiązką, zasłużyliśmy na odpoczynek. I na łupy - dodał Beendrod z szelmowskim uśmiechem. - Stark jeszcze tu nie dotarł? Chłopcze - pirat zwrócił się do jednego ze swoich - pośpiesz Wilfgreya. Niech król ma możliwość ogrzania się w resztkach Dreadfort. Echelu znajdź Krwawobrodego, opatrzcie rannych. Tych, którzy stoją jeszcze na nogach, przygotuj do wymarszu. Trzeba sprawdzić czy w całości wypleniliśmy te plugastwo - Duch splunął i ponownie spojrzał na Mewę. - Jak wam poszło?

- Jak widzisz - sarknęła Mewa. Miała ochotę zetrzeć kułakiem kapitanowi z pyska ten zadowolony uśmieszek, ale była zbyt zmęczona, by chciało jej się podnosić rękę - Potraciliśmy siła ludzi, ci, co żyją są zestrachani tak, że po gaciach srają, te ognicho na pięćset mil widać, rabować można co najwyżej gorące cegły, poruchać nie ma czego i gorzała się kończy…Poza tym, zaiste wspaniałe i bez kłopotów to zwycięstwo - obrzuciła Ducha ciężkim spojrzeniem - Drugiej takiej bitwy nie przetrwamy, kapitanie…
- Sądzisz, że jest ich więcej? Właściwie to skąd się to wzięło? Nas na dole po prostu zaatakowały. Jakby obudziły się z jakiegoś letargu.
Mewa nie odpowiedziała od razu. Zapatrzyła się w płonące ruiny, a dopiero po chwili odezwała się ostrożnie:
- To jakieś czary są...bogów sprawy, albo i magów czy inszych wiedźm. Nie z naszego świata. Magię tylko magią zniszczysz, albo wiarą...A jak raz się takie szkaradne pojawiło, to pewniakiem cała armia Oskórowanych tera tak wygląda. Wiadomo, że to są plugawe matkojebce nie od dziś...może się z jakim złym pokumali?
- Bękart miał być w środku - Duch starał się łączyć fakty - czyli stał się jednym z nich? Czy gówniarz nas oszukał?
Mewa wzruszyła ramionami.
- Jak tam był, to tera na pewno jest już trupem...po skończenie świata. Żaden z umarlaków się nie przedstawił - zażartowała cierpko - ale nie wyglądało, jakby mieli dowódcę. Ani plan; po prostu głodne, bezmyślne bestie. Naszych trzeba spalić; tylko tego braknie, żeby sami się na takich potworów obrócili…
- Zgoda. Pozostaje czekać na Starka - pirat obserwował przez chwilę leniwie posuwającą się kolumnę żołnierzy. - Zobaczmy, czy smok nam coś zostawił.

Beendrod obrócił się na pięcie, nie czekając na reakcję Żelaznej. Ruszył ku swoim, ku żarzącym się jeszcze kamieniom fortecy. Donnchad chodzi więc po ruinach i dobija to, co niedobite. Smok przysiadł w ogniu i się grzeje. Łypie okiem na grzebiących w truchłach piratów. Ciężka to i ponura robota. Ludzie Irgun są niezadowoleni. Nie podoba im się to co tu miało miejsce. Pewnikiem myślami są na Żelaznych Wyspach.

Eddard Stark przybył wraz ze swymi ludźmi i pod eskortą najemników. Był blady i ponury. Przywiało go jak mróz.
- Co tu zaszło? - zapytał z dezaprobatą omiatając wzrokiem pogorzelisko.
Mewa już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymała się i splunęła tylko na ziemię. Wskazała ręką Ducha, jakby pokazując “Ty z nim gadaj” i westchnęła:
- Musimy tu sterczyć? Rzygać mi się chce, jak patrze na te gruzy i se przypominam, co tu zaszło… - powtórzyła słowa mężczyzny - Chodźmy gdzie indziej…
Stark skinął głową i odwrócił się na pięcie, jego ludzie przed nim, za nim i po bokach, jak żywa tarcza. Król skierował swe kroki w stronę rzeki, gdzie zacumowane były statki. Niedługo ogień zasłoniły drzewa i na niebie widać było jedynie czerwoną łunę, którą można by było pomylić z zachodem słońca, gdyby prawdziwy nie rozlewał się złotem nieco bardziej na prawo.
Duch splunął i przerwał narastającą ciszę.
- I jak ci się podoba nowe Dreadfort? Boltonowie z północy już ci nie zagrożą. Jeśli będziesz nalegał, mogę odszukać kości samego Ramsaya. Z pewnością będą dobrze wyglądać nad kominkiem.
Eddard Stark zachował kamienną twarz, jego zimne spojrzenie padło na Irgun. Zdawał się oceniać trudy jakim została poddana, czytać wersy jej pieśni z brudu i zmęczenia na twarzy kapitan.
- Dlaczego spaliliście zamek? - zapytał beznamiętnym tonem - Wraz z kobietami, dziećmi, jeńcami?
- Kim? - Mewa ciężko przysiadła na jakimś uciętym pniaku i bez krępacji zaczęła się rozdziewać z płaszcza, zbroi i broni, rzucając wokół siebie niepotrzebne już części ekwipunku - Pierdolone zapięcie… - mruknęła przez zęby, siłując się z jakimś wyjątkowo opornym troczkiem - Tam były tylko opętane głodem draugi, Wilku. Demony spragnione ciepłego, ludzkiego mięsa i krwi. Kobiety...i dzieci też, a jakże... - wzdrygnęła się, odpinając pancerz; spocona koszula lepiła się jej do ciała - Niektóre...pofastrygowane. Z innych, mniejszych ciał. Uwierz, wolałbyś tego nie oglądać…. - splunęła i zrobiła gest chroniący od złego - Śmierć to najlepsze, co mogliśmy im dać. Jeśli wiedzieli, co ich czeka w lochach Boltona, zapewne się o nią modlili do wszystkich bogów starych i nowych, nim spotkał ich ten los...
- Chciałeś dać nauczkę Boltonom - wtrącił pirat. - Teraz nie mają już nawet po co wracać na północ.
Stark słuchał z rosnącą grozą, której wszak nie dało się dojrzeć na twarzy, a jedynie wyczuć w subtelnej zmianie postawy. Wilk najeżył się i ostro wciągnął powietrze.
- A więc jednak… Tego się obawiałem - odparł - Muszę wrócić do Winterfell. Jeżeli Siedmiu da, to jeszcze stoi tam kamień na kamieniu, a moi synowie nie stali się monstrami…
- Taka duża armia będzie poruszać się wolno...i przyciągać uwagę - Mewa ściągnęła koszulę przez głowę i potrząsnęła rozczochranymi włosami. Została tylko w opiętym kubrakczku i spodniach. Jej skóra aż parowała w chłodnym powietrzu, kiedy zaczęła się starannie wycierać z potu i krwi - Trza mniejszego oddziału, co się śliźnie między wrogiem, jak ci na czasie zależy, Wilku. A reszta wojska może w spokoju podbijać kolejne twierdze - zakaszlała - Uhhh...Konie jakoweś by trzeba...chyba że na tym monstrze można polatywać - wyszczerzyła zęby do Ducha
Beendrod odwzajemnił uśmiech, który po chwili przerodził się w lekki grymas.
- Wątpię, by Wieprz miał zamiar gdziekolwiek się ruszać - pirat zmierzył wzrokiem Starka. - I ja nie mam na to ochoty. Za sam atak na Dolinę obiecałeś nam tytuły i Smoczą Skałę. Teraz zdobyliśmy dla ciebie kolejną fortecę, rozprawiliśmy się z paskudztwami zza muru. Nie wiem jak Żelaźni, ale piraci nie wspomagają wojen królów z czystej dobroci serca - Donnchad zlustrował oblicze mężczyzny, próbując wyczytać emocje na kamiennej twarzy.
Stark westchnął.
- Cóż… Na poczatek zamierzałem oddać wam Dreadfort i przyległe ziemie, ale teraz…
- Ehh - Mewa rzuciła zakrwawioną koszulę na ziemię i przeciągnęła się, aż strzeliły stawy - U nas ludzie mówią “nie dziel sadła z wieloryba, póki ten jeszcze pływa”. Weź se to do serca, Duchu. Jedna bitwa nie czyni cię jeszcze zwycięzcą. Niech ci Wilk napisze jakiś papier, skoro wy, ludzie z lądu tak cenicie nabazgrane słowa...ale do Winterfell daleko jeszcze. A zanim tam nie staniemy, to nie mamy nawet o czym gadać - poparła Starka.
Duch uśmiechnął się półgębkiem w stronę Mewy.
- Nie miałem na myśli Winterfell. Tym zajmiemy się później. Oczekuję zapłaty za dotychczasową pomoc. Sowitej zapłaty.
- Cóż mogę ci dać? - Stark rozłożył puste ręce - Dreadfort leży w ruinie, a jego umęczeni mieszkańcy kroczą środ żywych, jak pachołkowie śmierci. Chcesz tej ziemi? Bierz. To dobre lenno… i lepszy będzie z Ciebie pan niż z Boltona.
- Obyś tak samo nie skończył - Mewa przekręciła zupełnie po ptasiemu głowę, przyglądają się Starkowi - A jak chcesz się dostać do Winterfell, Wilku? Mam dość zdobywania fortec jak na ten raz… - splunęła - Z chęcią zobaczę stolicę Północy. A i Duch będzie pewniej się czuł, wiedząc, że tak sam nie jedziesz...królu - wyszczerzyła zęby, jakby był to najlepszy żart - Decydujmy się na coś, bo nam tyłki tu do ziemi przymarzną.
- Mówię poważnie - kontynuował Donnchad. - Moi ludzie nie zgodzą się na kolejną taką bitwę. Na pewno nie za darmo. Na południu czeka na nas Smocza Skała, po co nam zimne pustkowie? W dodatku nawiedzone…
- Czego więc ode mnie oczekujesz, mości Duchu? Jakie obietnice przekonają cię do mojej sprawy? Jak widzisz w kieszeniach mam ledwo garść piasku. Nie oczekuj więc, że wyszarpnę nagle zza pazuchy garniec złotych smoków.
- Winterfell - pirat błysnął zębami. - W Winterfell z pewnością znajdziesz coś, co mnie zadowoli. Do tego czasu wystarczą obietnice i - kapitan przerwał na dłuższą chwilę zbierając myśli. - Resztę przedyskutujemy później, na osobności.
- Od mielenia ozorem jeszcze żadnej bitwy się nie wygrało - kapitan pozbierała wszystkie swoje graty i wytarła nos w palce - Rozważ moje słowa, Wilku. Jak ci spieszno do dziatek i stolicy, mogę cię tam zabrać...Mi też tam po drodze. A ty, szczawiku - wyciągnęła sękaty palec w kierunku Ducha - nie zapomnij, że to ja tą twierdzę rozłupałam, kiedyś ty gdzieś się pod ziemią włóczył. I jak o zapłacie mowa, to ona mi bardziej należy - uśmiechnęła się krzywo - Nie jestem chciwa. Potrzebuję zapasów, koni, ubrań...I kogoś, kto się na sokolnictwie zna. Masz może takiego człeka? Albo ty, w swoim orszaku, Wilku?
- Raczej uciekłaś z twierdzy, a nie ją zdobyłaś - zauważył Duch. - I nie mam nikogo takiego.

Być może w innych okolicznościach kapitan puściłaby to mimo uszu. Jednak taki zarzut padł w obecności Starka, a to zmieniało postać rzeczy. Żelaźni nigdy nie będą gorsi od ludzi z północy. Cisnęła graty na ziemię i podeszła zdecydowanie za blisko Ducha. Jej twarz wykrzywiła się we wściekłym grymasie.

- Możesz to powtórzyć, chłystku? - warknęła - To ja poprowadziłam ten atak. I dzięki temu jeszcze niebo oglądasz nad sobą. Wielki generał Donnchad! - zakpiła - Tak spieprzałeś z podziemi, żeby się schować pod maminą spódnicą, że nawet nie zdążyłeś skrwawić miecza - splunęła Duchowi po nogi - A teraz ty mnie wyzywasz od tchórzy?
Pirat uśmiechał się tylko przebiegle, nie odrywając wzroku od twarzy kobiety.
- Nie masz pojęcia - mruknął tak cicho, że pomimo niewielkiego dystansu Mewa ledwie mogła go usłyszeć - co działo się na dole.
Beendrod odwrócił się na pięcie i oddalił się od Żelaznej na bardziej komfortowy dystans.
- Wyruszamy o świcie, ludzie muszą odpocząć. Co spodziewasz się zastać w Winterfell, Wilku? Ilu ludzi mogę zostawić z flotą?
- Dość! - z ust Mewy wydobył się ni to ryk, ni to warknięcie. Duch usłyszał szczęk stali, a potem chłodne ostrze długiego miecza dotknęło z tyłu jego szyi.
- Odszczekasz to co powiedziałeś, synu szczura i pijawki - Mewa starała się mówić spokojnie, ale grały w nim złowrogie nuty - i dasz mi moją część łupów. Albo sama ją sobie wezmę. A potem każde z nas uda się w swoją stronę. Zważ, że to tylko moje dobre serce; zwykle nikt, kto nazywa Żelaznych Ludzi tchórzami nie pożył jeszcze wystarczająco długo, żeby powtórzyć to kłamstwo drugi raz.
Pirat zaśmiał się gorzko.
- I co zrobisz? Przelejesz krew wśród swoich? To Dornijczycy słyną z zabijania bezbronnych, z wsadzania sztyletów w plecy - Duch poruszył delikatnie głową, jakby nagie ostrze zaczęło mu przeszkadzać. - Myślałem, że mieliśmy coś do załatwienia.
- Równie dobrze mogę ci wypruć flaki, patrząc ci w oczy - Mewa obeszła pirata, opuszczając miecz, ale nie chowając go na powrót - Co sobie myślałeś? Że bezpiecznie przesiedzisz cały ten burdel w kazamatach, a prosta baba odwali za ciebie całą robotę? A teraz puszysz się, jakbyś miał jakikolwiek udział w zwycięstwie? I paktujesz za plecami swoich ludzi ze Starkiem? - ostrze znów podjechało do góry, na wysokość grdyki pirata - Nie wiem, jak sobie dobierasz sojuszników, Wilku, ale ta śliska gadzina gotowa jest wydymac cię w rzyć i jeszcze ogłosić to swoim tryumfem, skoro nie waha się nazwać tchórzem kogoś, kto nadstawia za niego karku. I to nie pierwszy raz - szczęki Irgun zgrzytnęły, kiedy dla podkreślenia swoich słów poruszyła mieczem w górę i w dół - To nam dajesz, kapitanie? Kawał zamarzniętej ziemi, ożywione zwłoki i bezsensowną śmierć najlepszych ludzi, żebyś mógł posadzić swój szlachetny tyłek na ciepłych podusiach, w gronie przyklaskujących ci możnych? Nie sądzisz, że to nieco zbyt słona cena dla tych biednych chłopców?
Duch splunął.
- Ile stworów zabiłaś? Ilu twoich ludzi straciło życie na tej eskapadzie? Piraci walczyli zarówno na górze, jak i na dole. Twoje zasługi w tej bitwie są mniejsze niż żadne. Gdyby nie Maegor, wszyscy byśmy umarli - Duch uśmiechnął się zadziornie. - I to nie moja obecność jest tu co najmniej dziwna. Co robią Żelaźni po niewłaściwej stronie lądu? Wielu nazwałoby was zdrajcami, wasi bracia przelewają krew ludzi północy od lat. Nawet teraz.
- Zdrajcami? - mina Mewy zastygła w dziwnym wyrazie, jakby kapitan nie potrafiła przyjąć do wiadomości tego, co właśnie usłyszała. Twarz zaczęła nabierać koloru purpury. Ręce powoli jej opadły, i zrezygnowanym gestem wsunęła miecz do pochwy.
- Szkoda dobrej stali na taką kłamliwą gnidę - skrzywiła usta - I dlatego gołymi rękami cię zatłukę!! - wydarła się jak szalona i skoczyła z pięściami na Ducha.

Tego się pirat nie koniecznie spodziewał, nic więc dziwnego, że zarobiwszy fangę w nos, poleciał do tyłu i ledwo utrzymał się na nogach. Miał wrażenie, że dostał tryka od rozsierdzonego buhaja. W uszach rozszalały mu się dzwony świątynne. Przed oczami pojawiły się kolorowe blaski, a ze złamanego nosa trysnęła obficie czerwona jucha.

Mewa nie czekała na to, żeby dać przeciwnikowi szansę honorowej walki. Podbiegła ten krótki dystans i korzystając z siły rozpędu popchnęła Ducha na ziemię, jednocześnie usiłując przestawić mu szczękę łokciem.
Duch spróbował się zaprzeć, lecz jedyne co udało mu się osiągnąć to zamortyzować upadek. Bolący nos i zalane krwią oczy skutecznie rozwścieczyły pirata. Zebrał w sobie resztkę sił, błyskawicznie osłaniając twarz przed kolejnymi ciosami. Wierzgał przy tym nogami, jak małe dzieci bawiące się w wojowników. Kapitan robił to jednak celowo, za wszelką cenę próbując odepchnąć przeciwnika.

Kiedy obydwoje znaleźli się w parterze, Mewa nawet nie marnowała czasu na przebicie się przez zasłonę pirata. Lewą rękę oparła na jego mostku, dociskając go do ziemi, przycisnęła udami jego biodra i kilka razy walnęła zaciśniętą piąchą w nery mężczyzny, poprawiając na koniec z łokcia w brzuch. Pot lał się z niej strumieniami, pryskając wokół, a rozwichrzone włosy kleiły się do jej odsłoniętych ramion. Na szyi wyszły grube żyły; czarne oczy kobiety zwęziły się i na pirata popatrywały dwa ptasie paciorki, głębokie jak studnie, w których tańczył płomień wściekłości i furii.

Duch bronił się równie zaciekle jak Mewa atakowała. W bok wbijała mu się jednak broń, a skórzana zbroja blokowała ruchy.
I równie nagle, jak się rozpoczęła, bitka się skończyła. Ciężar Irgi zniknął, a ciosy przestały sięgać.

- Dość - Wilk nie krzyczał, nie wściekał się. Wydawał się być jedynie rozczarowany, może trochę poirytowany. Wziął Mewę pod pachy i uwięził jej głowę w niedźwiedziej dźwigni. Jego poważny, zimny głos przebijał się przez jej gorącą furię. Rzucała się, jak dzika kotka, ale ręce miała zablokowane, a nogi zgięły się pod nią, gdy Stark kopnął ją pod kolanem. Ból wrócił Żelaznej świadomość i zmęczenie.
- Dość, Irgun - kolejne słowa zadźwięczały w uszach Mewy - Prędzej ręce sobie rozbijesz, niż jego zbroję.
Mewa oklapła w uścisku mężczyzny, ale po chwili szarpnęła się wściekle; dogorywały w niej ostatnie akordy złości. Wstała, odchodząc od leżącego pirata, i tylko dla dokończenia sprawy splunęła na Ducha gęstą śliną.
- Niech to będzie dla ciebie nauczką - warknęła - Następnym razem, zanim powiesz o mnie, albo o kimkolwiek z moich ludzi tchórz albo zdrajca, wyrwę ci ten kłamliwy język i wepchnę w gardło, aż ci dupą wyjdzie!
Rzuciła Starkowi kose spojrzenie, ale jej usta uśmiechnęły się lekko. Mężczyzna był silny i odważny; pakując się w środek bitki i uspakajając ją swoim zdecydowanym działaniem, zasłużył na szacunek kapitan. Otarła dłonią pot z twarzy, i odgarnęła zlepione włosy z czoła.
- Jak dojdziesz do siebie, “kapitanie” - tym razem w ustach Mewy zabrzmiało to jak jadowita kpina - to zwołamy radę wszystkich dowódców. Im się wytłumaczysz z tego gówna - pozbierała swoje rzeczy, i pobrzękując gratami, odmaszerowała, rzucając jeszcze przez ramię - I z tego, że kobieta cię leje, jak chce, miękka pizdo!
Pirat podniósł się ociężale. Wytarł twarz o przetarty materiał na rękawie. Delikatnie sprawdził nos, następnie stan uzębienia. Uśmiechnął się krzywo, uznając chyba że wszystko jest w porządku.
- Gdyby nie fakt, że ja, w odróżnieniu do ciebie - mężczyzna splunął krwią - walczyłem na dole z pieprzonymi upiorami to inaczej byś teraz szczekała.
- Niczego się nie nauczyłeś, chłopcze - powiedziała Mewa niespodziewanie miękko i łagodnie - Niczego. Chyba mówiłam za mało wyraźnie...
Upuściła gwałtownie rzeczy i złapała za topór na długim stylisku, odwracając się do Ducha; kilkoma długimi susami pokonała dzielącą ich odległość, od razu wyprowadzając niski cios styliskiem i tępą stroną ostrza, celując w nogi i kolana mężczyzny.

Pirat najwidoczniej spodziewał się takiej reakcji. Z zawadiackim uśmiechem oczekiwał szarży przeciwnika, by uskoczyć w ostatnim możliwym momencie.
Udało się, choć o włos. Mimo że próbował tego nie okazywać był niemal równie zmęczony, jak Mewa. Jego członki protestowały, obita gęba dawała o sobie znać w bardzo irytujący sposób.

Żelazna też nie miała już prawie sił. Najpierw długa walka z trupami, potem gwałtowny pojedynek na pięści, a teraz jeszcze ganianie z siekierą za wyszczerzonym piratem.

Eddard Stark też miał najwidoczniej dość. Błysnął mieczem pomiędzy walczącymi. Zafurkotało powietrze, a w oczach błysnęły tęczowe barwy valyriańskiej stali. Lód stanął na drodze dalszych swarów.

- Powiedziałem dość - oznajmił Wilk.
Mewa oparła się na toporze, dysząc ciężko. Splunęła na trawę i rzuciła Starkowi krzywe spojrzenie.
- Dość? Łatwo ci się rządzić, jak o nie twoje idzie, Wilku. A gdyby ktoś tak o tobie powiedział? Zostawiłbyś jego słowa bez pomsty?
- Słowa rzucone bez udziału myśli zwykłem puszczać mimo uszu - rzekł Pan Północy, spoglądając na Donchada.
- Słowa? Patrząc na to, co ten zelig wyprawia, nie tylko to odbywa się u niego bez udziału rozumu…No, ale jak kto pierdoli takie coś, co trzyma na swoim statku, to nic dziwnego że jajami myśli, a nie łbem, choć do tego przeznaczony…
- Powtórz to przy nim - pirat uśmiechnął się, jakby właśnie wymienił się przyjacielskimi docinkami. - Maegor już teraz ma was pewnie dość, z pewnością skorzysta z okazji.
- Czym mi grozisz? - Mewa podjęła ten ton - Mocą, która nie należy nawet do ciebie? Dzikuska, której tylko słucha monstrum, znudzić się może w każdej chwili twoją gębą, Duchu. Albo kiedy w łożnicy nie wydolisz i zostaniesz bez niej i bez potwora, jak z opuszczonymi gaciami na mrozie - wyszczerzyła do Ducha podpiłowane zęby - Nie masz nic do pokazania; nie umiesz walczyć, skoro stara baba cię leje - przeczesała palcami włosy, wśród których błyskały nitki siwizny - Jesteś mądry tylko mądrością innych, tych, którzy prowadzili rajdy i statki, kiedy cię jeszcze na świecie nie było...a i tego nie umisz docenić i szanować. Nic dziwnego, królu - pozwoliła sobie na złośliwość w kierunku Starka - że Twój tron i rządy padły, skoro na takich “solidnych” sojusznikach go oparłeś...Znasz zasady morza, Duchu. Tylko silni mogą przewodzić. A twoja buta i durnota sprowadziła na nas śmierć, i nie przyniosła żadnych łupów. I to nie pierwszy raz. Będziesz miał się z czego tłumaczyć głodnym wilkom - wyprostowała się - i życzę ci mimo wszystko, żebyś miał czym ich nakarmić. Ja sama zaś nie czuję już zobowiązania, żeby za ciebie dalej kark nadstawiać - zakończyła splunięciem tą przydługą tyradę.

Kapitan uśmiechnął się tylko i spojrzał na wyraźnie zmęczonego całą tą sytuacją króla. Po chwili pirat skierował pełen pożałowania wzrok na Mewę i westchnął.

- Nasze drogi niebawem się rozejdą, z pewnością będziesz tęsknić. Życzę ci powodzenia wśród swoich. Przy odrobinie szczęścia nie opuści cię twoja załoga, gdy wszyscy mieszkańcy Żelaznych Wysp zechcą powiesić cię za zmianę stron w trakcie wojny - Duch obrócił się na pięcie i ruszył ku swoim.

***


Mewa odeszła spod okrętów z chłodniejszą głową, ale w jej duszy szalał sztorm. Emocje po bitwie, kpiny Ducha i jego docinki, cholerny Stark, który wciął się w najmniej odpowiednim momencie...

Gniew i jakiś nienazwany żal, a może zazdrość, zacięły się w niej jak grot strzały w ranie, i kiedy wróciła do obozu, czuła jakby wcale nie opuściła bitwy, jakby walka nadal trwała. Jej słowa nadal brzmiały jak rozkazy, kiedy kazała się zająć rannymi, rozdać resztę zapasów, podzielić łupy...

Storm na próżno starał się ją uspokoić czy obrócić wszystko w żart. Mewa miała po prostu dość. Ostatnie nitki łączące ją z odległymi wyspami rwały się niczym pajęcze nici babiego lata na jesiennym wietrze. Gdzieś pomiędzy Smoczą Skałą a śmiercią Marielli umarła też ze spokojem i w zapomnieniu solidna oficer żelaznej floty, ustępując miejsca uśpionej, ale od zawsze obecnej piratce, grabieżcy i bandycie. Misja, układy, polityka...ich nigdy nie było, poszły w zapomnienie, nie mogąc konkurować z pragnieniem łupów, sławy, przygody...z rządzą krwi i rządzą życia. Duch chyba nie zdawał sobie sprawy, że obudził demona, który kiedyś został pogrzebany pod obowiązkami matki i żony, i skrępowany twardymi łańcuchami niepisanych praw, obowiązków i powinności, jakie surowa kultura nakładała na wysoko urodzonych.

Z marszu, nie zastanawiając się głębiej nad tym, jakie jej decyzje będą miały konsekwencje, rozesłała wici i języki po obozie. Nie była wprawnym politykiem, nigdy nie zajmowały jej dworskie plotki i intrygi. Ale choć wolała rozwiązywać problemy mieczem, zdawała sobie sprawę, że słowa potrafią ciąć tak samo głęboko i celnie.

Nie żałowała złota i wódki z ostatnich zapasów; musiała mieć pewność, że jej słowom nada się odpowiednią wagę...i dobrze zapamięta.

Złamane obietnice, nazwał was tchórzami, niepotrzebna śmierć, nie ma siły, kuma się ze Starkiem...gdzie łupy, złoto, kobiety...zima, trupy, horror...

Słowa, jak strzały wymierzone w Ducha, bijące jedno za drugim w chętnie słuchające uszy kapitanów i zwykłych żołnierzy. Prawda pomieszana z fikcją, pobożne życzenia z twardymi faktami...nie, Mewa nie cofnęła się przed niczym. Mówiła to, czego ludzie pragnęli usłyszeć, obiecywała i zadawała niewygodne pytania. I wdziała, jak jej słowa rozchodzą się niczym kręgi na wodzie: z początku małe, nic nie znaczące falki...ale wystarczy wrzucić wystarczająca ilość kamieni, by fale w końcu nabrały mocy i rozpędu zdolnego powalać ludzi.

Nie wystarczy wygrać - brzmiało stare żelazne powodzenie - wrogowie jeszcze muszą poczuć porażkę

I zamierzała się tego trzymać aż do końca. Niezależnie od tego, jaki by nie był.

***

A w nocy przyszedł do niej Hurg.

Był olbrzymim mężczyną, a na jego umięśnionym ciele, które z wiekiem nabrało tłuszczu, pomiędzy gęstymi włosami jak u niedźwiedzia, różowiły się blizny. Moje śmierci - mówił o nich z czułością, kiedy Mewa przejeżdżała po którejś z nich palcami, zbierając z nich śliską warstewkę potu, przesyconego zmieszanym zapachem ich miłości.

To śmierć od miecza, dawno temu, z ręki mojego najlepszego przyjaciela. Ta od strzały, gdzieś na północnych wybrzeżach. Tu spadłem z konia...tą wyszarpał mors, kiedy myślałem, że już się nie ruszy...

Każda mogła być śmiertelna. Ale nie była, i zdobiły jego ciało niczym trofea z wielu bitew, które wygrał ze śmiercią.

Ale kiedy przyszedł do niej we śnie, każda z tych dawno zasklepionych ran była otwarta; lała się z niej czarna krew zmieszana z żółtawą ropą, a jego oczy były tylko białkami szaleńczo świecącymi w pustej, odczłowieczonej twarzy. Wiedziała, że jej pragnie, pragnie jak dawniej...pragnie jej ciepłego, soczystego, żywego ciała, by ją posiąść, pożreć, zaciągnąć w chłód i mrok grobu, z którego sam wyszedł.

- Umarłeś! - krzyczała we śnie, a on nie słuchał; napierał na nią gnijącym ciałem, zimną skórą, przypominającą w dotyku napuchnięte rybie brzuchy - Odszedłeś do Utopionego! - odpychała go rękami i nogami, bezskutecznie, a on oplatał ją jak wodorosty wciągające topielca, aż światło znikło zupełnie i Mewa zaczęła staczać się w bezdenną otchłań głębin morza, gdzie nie było nic prócz zimnych dłoni, chciwie wyciągniętych w jej stronę.

- Chodź do nas. Chodź! - szeptały głosy i trupie twarze, a każda była jej znana - Należysz do nas...wszyscy nie żyjemy, czekamy, czekamy tylko na ciebie! - krzyczały, a Irgun rwała się w górę, wbrew przytłaczającym ją masom zimnej, oślizgłej wody.

Nie, jeszcze nie czas, nie czas...jeszcze tyle mam do zrobienia...tyle do przeżycia...nie...nie...NIE!

- Cc-cco...? - Dina, leżąca na posłaniu obok, podniosła zaspaną, rozczochraną głowę znad posłania; Mewa najwyraźniej znów krzyczała przez sen.

Irgun nie odpowiedziała. Usiadła na posłaniu i zapatrzyła się w ścianę namiotu, zza której słychać było wołanie wart i widać było pomarańczowe blaski strażniczego ogniska.

Hurg...Mariella...

Ludzie oczekiwali że ich poprowadzi. Była wszak kapitanem, dowódcą, rzuciła w twarz Duchowi wyzwanie na walkę o władzę. Miała zaufanie i los części z żołnierzy w swoim ręku. Miała być ich obrońcą i podporą.

Tylko kto podeprze ją, kiedy wreszcie wszystko dobiegnie końca...?
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 09-11-2013, 12:06   #128
 
Sir_Michal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodze
Powrót do obozu nie okazał się końcem problemów.
- Duchu, Żelazna tu była - poinformował go podrostek z Morskiego Potwora. - Zebrała ludzi i twierdziła, że wykorzystujesz ich dla Starka. Próbowała nas przekonać...
- Dość. Wiem, czego próbowała. Zbierz ludzi nad rzeką. Kapitan pragnie z nimi pomówić.


Donnchad miał prawo do optymizmu. Irgun nie znała tych ludzi nawet w połowie tak dobrze jak on. I musiała być bezsprzecznie głupia, jeśli sądziła, że piraci podążą za nią by ponownie połączyć swe życie z królestwem, frakcjami i walką dla kolejnego króla. Tym razem dla króla alg i wodorostów. Nie, ci ludzie podjęli już decyzję. Za wolność zapłacą choćby ceną krwi.

- Słyszałem, że ta brudna suka podburza was przeciwko mnie. Ona wysyła swoich ludzi na śmierć za samą możliwość popatrzenia na Starka. Żelaźni walczą z północą od wieków, po której stronie ona stoi? Kim według was są? To zdrajcy i tchórze. Kto walczył dziś z trupami, a kto po prostu uciekał? Kto pomógł komu? Jej ludzie nie dostaną złamanego grosza od Starka. My weźmiemy skarbce Winterfell!

Tu i ówdzie dało się słyszeć głosy poparcia, ale pomiędzy nimi mieszały się pomruki niechęci.
- Ta… razem ze wszystkimi atrakcjami - ponury głos przebił się prze zgiełk - Jak te, które nam zafundował Bolton.

- Wtedy weźmiemy co nam się należy siłą. Król obiecał nam złoto i je dostaniemy. Nie ważne jak, macie na to moje słowo. Mam papier, który zobowiązuje Mur do oddania nam złota i zapasów. Pragniecie krwi? Ja i owszem! Ci co zostaną mogą plądrować do woli. Ci co pójdą ze mną nie będą gorsi. I obiecuję, że więcej walk z trupami nie będzie.
Piraci są wolni i zawsze będą wolni. Decyzje podejmujemy razem, tak było i będzie! Razem jesteśmy najsilniejsi. Część z nas popłynie na mur, część pójdzie ze mną po złoto Winterfell. Reszta zostanie z flotą i poczeka na nasz powrót. Wtedy zadecydujemy, gdzie uderzyć.
Jego słowa wyraźnie poprawiły morale wśród piratów, ale wciąż nie mógł liczyć na jednogłośne poparcie. Wspomnienie kroczących zwłok było zbyt świeże, by mogło zostać przyćmione przez obiecane góry złota.
 
Sir_Michal jest offline  
Stary 09-11-2013, 15:39   #129
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację


Irgun siedziała na kamieniu i patrzyła się głęboko w bursztynowe oczy, szukając w nich iskry zrozumienia. Ptak nastroszył się i zeskoczył z jej ręki; nie odleciał, jak jeszcze kilka dni temu bywało, ale wyraźnie ignorował jej wysiłki, wracając do metodycznego czyszczenia piór.

Mewa westchnęła; w głowie krążyły jej różne, nieuporządkowane myśli, nic dziwnego, że nie mogła się skupić. Wstała i rozejrzała się wokół siebie, zaciskając pod szyją ciepły, zimowy płaszcz. Jej niewielki oddział rozłożył się między kilkoma większymi drzewami, której już pozbyły się liści; trawa jednak była wciąż zielona i karmiła zmęczone konie.

Dziesięciu mężczyzn i dwie kobiety, obozujący gdzieś na niezmierzonych połaciach Północy. Nie przypominali już zupełnie żelaznych żołnierzy, może prócz akcentu : choć wszyscy solidnie uzbrojeni i porządnie ubrani, nie nosili żadnych rodowych znaków; nawet kapitan pozbyła się swojej tarczy, i teraz przy jej siodle kołysała się zwykła, niczym nie ozdobiona osłona.

Od kilku dni, które minęły od opuszczenia przez nich obozu piratów, nie spotkali nikogo na drodze; ani wojsk, ani trupów...ani chłopów. Co prawda z rozmysłem unikali większych ludzkich skupisk, ale sytuacja wydawała się niepokojąca.

Byli solidnie wyposażeni, nie brakowało im ani broni, ani zapasów, ani złota. Zebrane łupy i Śmigłego Mewa sprzedała za dobrą cenę, wystarczającą do wyposażenia tego małego oddzialiku. Krzywiła się oczywiście na to, w jaki sposób zdobyła te dobra; powinna je wyrwać żelazem z gardła zdradzieckiego Ducha, ale należało liczyć siły na zamiary; otwarty bunt w pirackiej flocie nie miał większych szans na powodzenie, a zginąć dla samej chwalebnej śmierci, było, choć heroiczną, to jednak głupotą.

Razem ze statkiem w obozie została też część jej ludzi, których przywiozła ze sobą z Wysp. Nie mieli zamiaru wracać do domów, widać zasmakowało im pirackie życie. Irgun nie miała do nich pretensji; sama zrobiłaby tak samo, gdyby nie to, co się stało między nią a kapitanem. Cóż, przegrała tą bitwę, i nie zostało jej wiele możliwości manewru. Trzeba było wracać do swoich.

Podeszła do juków i wyciągnęła z nich mapę; kierowali się w stronę Moat Cailin, mając nadzieję przeciąć kontynent w najwęższym miejscu; z tego co wiedziała Irgun, rajdy Żelaznych zapuszczały się dość daleko na zachodnie wybrzeża Północy, rosła więc szansa na spotkanie przyjaciół. Miała też nadzieję, aczkolwiek nikłą, że spotka gdzieś po drodze kręcącego się jak ptak przy padlinie, rakarza Nocnej Straży - często w czasie zawieruch wojennych jeździli po kraju, zbierając chętnych na Mur. Irgun nie bardzo orientowała się, o co chodzi w tym mitycznym bastionie Północy, i przed czym ma on chronić ludzi; informacje jednak, które usłyszała, wydawały jej się na tyle niepokojące, że warto było o tym poinformować Wrony...a na pewno warto było popsuć plany tej zdradzieckiej pirackiej kurwy.

Schowała papier i poklepała konia po szyi. Z dala od morza i bez pokładu pod stopami czuła się dziwnie niepewnie i nago; nie zmieniał nawet tego fakt, że miała przy sobie zaufanych ludzi...i Dinę, którą zabrała ze sobą jako ostatni łup z całej tej wyprawy. Wydawało się kapitan, że dziewczyna niechętnie przystała na tą szaloną, bądź co bądź, podróż. Na razie jednak nie protestowała zbyt głośno, a Irgun, uwolniona od zajmowania się wieloma okrętowymi sprawami, poświęcała jej sporo czasu, ucząc tego, co mogła nauczyć. Wiedziała, że traktuje młodą zbyt szorstko i z dystansem; nie mogła jednak znów pozwolić sobie na uczucia i przywiązanie, bo zbyt obawiała się kolejnych ran, jakie zada jej los, kiedy coś stanie się temu dzieciakowi...

No i był jeszcze ptak. Cena, jaką za niego zapłaciła jakiemuś piratowi, była naprawdę zabójcza, zwierzę jednak prezentowało się wspaniale: wielki, szaro-brązowy drapieżca o imponującym dziobie i szponach. Oddalili się od morza i Mewa nie mogła liczyć już na mewie oczy, a bez skrzydeł czuła się jeszcze bardziej bezbronna. Niestety, dotychczasowe doświadczenia z pierzastą zakałą nie były najlepsze; owszem, jego ptasi umysł poddał się wpływowi mocy, ale doświadczenie lotu i "bycia" tym ptakiem były tak diametralnie różne od tego, do czego Mewa była przyzwyczajona, że poważnie odchorowała pierwszą "przejażdżkę". Skrzydlata wredota usiłowała nawet uciekać; Irgun musiała z przykrością udowodnić mu, że to nie najlepszy pomysł, zmuszając go do akrobacji aż do całkowitego opadnięcia z sił. Od tamtej pory panowało między nimi swoiste "zawieszenie broni": Zakała nie usiłowała nawiać i była w miarę spokojna, Irgun zaś zaprzestała siłowego wpływania na umysł pierzaka. O gładkiej współpracy nie było jednak mowy. Jakby mało miała innych problemów...

A niedługo wiszące nad ziemią oczy mogą okazać się ich największym atutem w walce o przetrwanie na okrutnej Północy, która nie wybaczała żadnej nieostrożności. Z westchnieniem wygrzebała z woreczka kawałek suszonego mięsa, i wróciła z powrotem na kamień, usiłując dotrzeć do rozsądniejszej części ptasiego móżdżku...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 14-11-2013, 08:43   #130
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Ptak wciąż próbował się jej opierać. Przyzwyczajony do wolności w locie, agresywny z natury, nie chciał pogodzić się z tym, że wymagano od niego uległości. Znów leciał nie tam gdzie chciała. Zamiast poszybować nad bagna, a potem nad Fosę Cailin i szukać śladów żelaznych najeźdźców zwinął się w locie i poleciał nad przesiekę, którą minął dobre parę minut temu. Unosił się nad nią wysoko, ale mimo wszystko Mewa mogła przez jego źrenice widzieć wszystko, jak na dłoni. Świat był ostry i wyraźny, nasycony kolorem.
Nagłe poruszenie wśród wysokich, bagiennych traw przykuło jej uwagę. Odetchnęła, gdy okazało się, że to tylko królik, a nie skradające się w ich stronę oddziały błotniaków, albo co gorsza, boltonowych chłopiszków. Chwilę ulgi przypłaciła jednak utratą kontroli. Zakała tylko czekał na chwilę nieuwagi. Ptaszydło runęło w dół, jak śmierć z nieba. Mewa musiała przyznać, że to uczucie nie równało się z niczym czego doświadczyła wcześniej w swoich morskich ptaszkach. Uderzenie krwi do uszu, pełne skupienie, naprężenie. Czuła się jak żywa strzała. Wytężyła wzrok, chcąc dostrzec ofiarę.
To nie był królik.
Spróbowała poderwać ptaka do góry, ale zwierze było zbyt skoncentrowane, zbyt jednomyślne, zbyt skupione na polowaniu. Wpadli w sidła. Królicze futerko było tylko przynętą na głupiego drapieżnika. Mewa miotała się w ciele Zakały, a Zakała wplątywał się w panice w sieć. Po chwili oboje byli unieruchomieni. Irgun nie mogła za wczasu opuścić ciała ptaka, który szalał w panice. Mogłoby jej tak zostać. Mogłaby zabrać ze sobą część tej agresji, przerażenia i histerii. Nie, musiała poczekać, aż ptak ochłonie.
Czuła jak jego małe, parszywe serce kurczy się i rozkurcza w zatrważającym tępie, a żyły pompują krew do zmęczonych skrzydeł i nóg. Nagle coś Zakałę przestraszyło. Mężczyzna, ubrany w kolory tak bure, że gdy kucnął w bezruchu na tle brązowego, bagnistego lasu, wydawał się być jego dzieckiem. Na ramię miał zarzuconą kuszę, a w ustach źdźbło trawy. Był żylasty, a brązowa, nierówno poszarpana nożem czupryna opadała mu na oczy. Splunął w trawę i zaczął mówić. Przez chwilę Irgun nie rozumiała słów, chyba za bardzo stopiła się w jedno z ptakiem, gdy jednak udało jej się przypomnieć, że jednak jest człowiekiem, usłyszała coś ciekawego.
- Widzę cię już czwarty raz, wargu - mruczał młody mężczyzna, przesuwając źdźbło z jednego kącika ust do drugiego. Miał miły, chrapliwy głos, a jego słowa uspokajały Zakałę lepiej niż zamorskie hipnozy. Irgun czuła jego palce na swoim ciele - Masz nowego ptaka i jeszcze się z nim nie oswoiłeś. Od razu widać, jak wywija hołubce. Idziesz z Północy i jesteś coraz bliżej. Nie jesteś stąd, więc nie znajdziesz drogi przez bagna. Spotkamy się na północny-wschód od tego miejsca, przy załomie rzeki.
Pęta puściły, a Zakała wzbił się do lotu z rozpaczliwym skrzekiem.


Gdy wybudziła się z nieprzyjemnego koszmaru wciąż czuła smak żółci w ustach. Kolejne minuty nie poprawiły jej humoru.
- Irgun - w głosie Diny wyraźnie można było usłyszeć rozpacz i strach - Irgun, dobrze że już jesteś. Chłopak, chłopak z tych co zostali na morzu… Kona. Jechał tu na złamanie karku. Piraci zdradzili… wybili - łzy płynęły małej po gładkich, krągłych policzkach. Wielkie czarne oczy lśniły w ostatnich promieniach słońca - Wybili twoich ludzi.

~"~

Dni zlewały się w jedną długą, morderczą podróż. Duch znajdował coraz trudniejszym panowanie nad nieskoordynowaną, niedoświadczoną w tego typu przedsięwzięciach bandą piratów. Coraz częściej dawało się słyszeć głosy sprzeciwu, irytacji, a niektórz nawet zaczynali wspominać, że Irgun miała rację.
I Irgun miała trochę racji. Szli przez wyniszczony kraj, mijając spalone wioski i opuszczone pola. Zamki, które napotykali na swojej drodze były opuszczone i choć dawały całkiem zacny łup, niepokój w sercach narastał.
- Gdzie są wszyscy ludzie? - pytał ktoś.
- Przecież Bolton wszystkich nie zjadł - ktoś inny zanosił się śmiechem, który nagle zamierał mu w gardle - Prawda?
Bogowie wracali do łask wśród piratów. A jeden z nich był wyjątkowo popularny.
Wieprz pławił się w małych, puchatych zwierzątkach pochwyconych nieopodal traktu przez kłusujących piratów. Lubił przegryzać ich chrupkie kręgosłupy i pękate brzuszki. Straszliwy potwór stał się w oczach wielu opiekunem i strażnikiem. Wszyscy chyba widzieli, albo chociaż słyszeli, jak zmiótł z powierzchni ziemi zastępy Kroczących, a w tym niepokojącym terenie, takie wspomnienie uspokajało i pozwalało zasnąć po trudach całodziennego marszu.
Jedną z zapalonych wyznawczyń Maegora stała się Aria Stark. Niestety, było to kolejne w oczach jej ojca uchybienie ze strony Ducha. Stark przymykał oko na grabieże, przymykał oko na kiełkujący bunt, przymykał oko na smoka, ale już na fakt, że jego córka lubi siadać mu za uszami, albo bujać się na ogonie oka przymknąć nie chciał. Patrzył więc na Ducha wilkiem i szykował się do wyrażenia swej dezaprobaty, gdy wysłana na zwiad czujka powróciła.
- Kapitanie - zadyszany, żylasty chłopak ledwo łapał oddech, w jego oczach można było wyczytać, że zobaczył coś przerażającego - Jakieś pięć mil stąd, na równinie - przełknął ślinę - Całe pole ścierwa, jak okiem sięgnąć. Idą na nas.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172