Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-10-2013, 03:56   #16
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Złote oko uważnie śledziło przemykające wśród chat kształty, otaksowało leniwie nowych przybyszy i zerknęło nawet na ciemne kształty na pobliskim wzgórzu. Uchylona okiennica pozwalała na spokojną obserwację, bez ryzyka na bycie zauważonym. Beorn otulił się szczelniej płaszczem, próbując przegonić chłód bijący od kamiennych ścian. Nie miał szczęścia do podróży, oj nie. Dostał edvinowy list i ruszył do Errden, ale wszystko działało przeciw niemu. Najpierw Arcyksiążę Amaric kopnął w kalendarz, później jego synowie skoczyli sobie do gardeł i podróż przez Azavert stała się kłopotliwa. Do granicy dotarł szczęśliwie, całe szczęście, lecz zaraz po jej przekroczeniu znowu zaczęły się kłopoty.

Miał zamiar zatrzymać się w Podlesiu, odetchnąć i następnie kontynuować dalej do Errden, ale ten plan szlag trafił. Nocowanie w spalonej wiosce nie stanowiło dla niego problemu, zwłaszcza że znalazł w miarę dobre miejsce. Sypialnia jakiegoś oficera była w sam raz, kiedy już wyciągnął trupa właściciela na zewnątrz i walnąłby się do wyrka, gdyby mógł. Ale nie mógł. Zbójecką bandę obserwował od momentu w którym tylko ich usłyszał. Zaczęli przetrząsać chaty i obdzierać zmarłych z kosztowności, ale całe szczęście żaden nie chciał przetrząsać posterunku, w którym przebywał Beorn. Tyle dobrego.

Drewniana okiennica wystukiwała rytm, dyktowany podmuchami wiatru i Narsain musiał ją przytrzymać, żeby porządnie obserwować przedstawienie. Zastanowił się, czy aby nie sięgnąć po swój łuk i nie zrobić z niego użytku. Miał wątpliwości, bo nowo-przybyli mogli okazać się większymi skurwielami niż zbójecka banda. Na chwilę obecną mógł tylko powiedzieć, że pewnikiem byli lepiej uzbrojeni.

Obserwował więc, a miał co...

* * *


Lina trzeszczała w proteście, a Ghrarr wyrzucał z siebie przekleństwa. W jego głowie cały plan był prosty - dotrzeć z punktu A do punktu B - ale rzeczywistość szybko skorygowała błędne przemyślenia. Ludzkie ciało miało niewiele miejsc, na których można było się podciągnąć czy przytrzymać. Odzież miała ich ciut więcej, ale istniało ryzyko że szwy nie wytrzymają pod ciężarem i amator wspinaczki rąbnie dupą o brukowany placyk.

Ghrarr posapał trochę, poprzeklinał, ale dał radę. Jakimś cudem dostał się z punktu A do punktu B, przycupnął na potężnej gałęzi. I zdębiał. Czuł pod palcami buzującą energię. Moc. Staruszek był Źródłem, albo przynajmniej z jednego czerpał. Magia płynęła w nim, jak w ludzkich żyłach. Tyle że było jej znacznie więcej, bo Narsain nigdy czegoś takiego nie czuł. W sumie nie znał się na takich sprawach, ale i tak był pod wrażeniem. Uczucie było niewiarygodne.

- Tam jest jeden! - Ghrarra z zamyślenia wyrwał okrzyk.

Na plac wpadła trójka zbójów. Jeden z nich przyuważył przycupniętego na gałęzi Narsaina. Jakiś szczyl, miał może z 16 wiosen na karku. Był chudy jak szczapa, skórzana kurta wisiała na nim, ale parę w rękach miał. I talent do strzelania. Strzała świsnęła w powietrzu i Ghrarr poczuł, jak grot muska jego biceps. Chwilę później strużka krwi zaczęła meandrować pod rękawem.

Narsain zdążył dobyć swego własnego łuku, zdążył też naciągnąć strzałę, ale odpłacić się gówniarzowi - już nie, bowiem ten hycnął z powrotem za winkiel. Jego dwaj towarzysze mieli przy sobie tylko broń białą; jeden ściskał w dłoni pordzewiały miecz, drugi - toporek. To ten pierwszy miał pecha, bo ghrarrowa strzała wbiła mu się w biodro. Walnął dupą o bruk i wyjąc wniebogłosy, próbował pozbyć się pocisku. Tylo wychynął się ze swej kryjówki i zmusił do postoju tego drugiego, z toporkiem. Pierwszy strzał rozszarpał mu bok, a drugi uderzył w obojczyk.

Chłopak o sokolim wzroku nie nacieszył się sukcesem długo. Zbliżające się kroki usłyszał za późno i zdradziecki atak sięgnął celu, zanim wiedział co się dzieje. Ostrze przejechało mu po plecach, rozrywając materiał płaszcza i koszuli, przecinając skórę i wypuszczając ciepłą krew. Tylo zatoczył się do przodu i odwrócił się, opierając jedną ręką o skrzynie. Wysoki i szczupły napastnik, o haczykowatym nosie, obdarzył go jedynie uśmiechem.

* * *


Vindieri zaklął. Stał na skrzyżowaniu dwóch alejek, niepewny kolejnego ruchu. Próba przyczajenia się w jakimś miejscu spełzła na niczym, bo nie znalazł żadnej dobrej kryjówki. Ruiny chałup teoretycznie powinny mieć chociaż jedno schronienie, ale żadnego nie zauważył. Był niezadowolony, zwłaszcza że złotowłosa Elva zniknęła mu z oczu i nigdzie jej nie widział.

A przydałaby mu się, bo i jego nie ominęły żadne atrakcje. Ba, mógł się poczuć zaszczycony, bo los hojnie obdarzył go dwiema, a nie jedną! Duet, który go dopadł, był chyba rodzeństwem. Jeden ewidentnie starszy od drugiego, ale z twarzy jacyś do siebie podobni. I nawet miecze mieli podobne.

Vindieri zdołał wystrzelić raz i, ku zdziwieniu, nawet celnie. Ten młodszy zmełł w ustach przekleństwo, gdy strzała posmyrała go w okolicach skroni. Nie zwolnił, nie zatrzymał się. Jeśli już, to rozochociło go to do zrobienia krzywdy mężczyźnie.

Starszy doskoczył pierwszy i uderzył. Parada Vindieriego była za wolna, śmiechu warta. Całe szczęście ostrze tylko go drasnęło; nie pozostając dłużnym, sieknął zbira po udzie i uśmiechnął się na widok strumienia krwi. Zadowolenie minęło szybko kiedy miecz młodszego zagłębił się w jego ramieniu. Chcąc, nie chcąc, Vindieri krzyknął z bólu i aż pociemniało mu w oczach. Mimo to widział, jak jakaś dłoń chwyta młodego za włosy. Widział, jak zrozumienie w jego oczach zmienia się w strach i jak jucha wyrywa się czerwonym wodospadem z otworzonej grdyki.

Elva zjawiła się w naprawdę dobrym momencie.

* * *


Na plac wpadł jeździec w pełnym galopie, z chmurą wirującego pyłu za plecami. Wbrew wcześniejszym obawom nie wróg, a przyjaciel. No, "przyjaciel" to trochę za dużo powiedziane. Sprzymierzeniec, towarzysz. Madyass był w swoim żywiole i jego obecność była mile widziana.

Rudy żołnierz śmignął przy Tylo i jego napastniku, najwyraźniej ich nie zauważając. Żołnierska szarża była wycelowana w jednego z podnoszących się zbirów. Miecz świsnął w powietrzu, wprawiony w ruch przez madyassowe mięśnie. Toporek na niewiele zdał się zbirowi, któremu cios rozpłatał chyba z pół twarzy. Drugi z rozbójników uskoczył przed rozpędzonym koniem, ale Calyeri był lepszym wojownikiem, niźli jeźdźcem i zatrzymał się dopiero po drugiej stronie placu.

* * *


Popiół wymieszał się z krwią, do smrodu spalenizny dołączył smród świeżych śmierci. Podlesie nie miało dzisiaj ani chwili wytchnienia, ale może zaraz się skończy. Może nadchodząca coraz większymi krokami noc będzie spokojniejsza. Może...
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 21-10-2013 o 03:58.
Aro jest offline