Vindieri miał źle. Bardzo źle. Gorzej niż inni, ale tylko trochę. Rzucony przezeń sztylet zawirował, błysnął i zniknął gdzieś między pozostałościami po chacie, mijając cel o kilkanaście cali. Najemnik zmełł przekleństwo i spróbował walki w zwarciu, do której nadawał się o wiele lepiej niż do rzucania ostrymi rzeczami, ale i tutaj Fortuna poskąpiła mu szczęścia. Mastegnejczyk skoczył z uniesionym wysoko mieczem, z bojowym okrzykiem na ustach. Okrzykiem, który prędko zmienił ton i miast zapalczywości, zabrzmiał w nim ból. Vindieri czuł, jak z szerokiej rany na brzuchu zaczyna lecieć krew, jak strach ściska mu trzewia. Desperacko spróbował odwinąć się zbirowi, ale było z nim źle. Jego własne nogi odmówiły mu posłuszeństwa, poplątały się i zmusiły Vina do spotkania z ziemią.
Powstała przy spotkaniu chmura popiołu przysłoniła mu przez chwilę świat i widział tylko ciemność.
* * *
Szczylowaty strzelec wychylił się zza winkla i wyraźnie pobladł na widok porażki swych towarzyszy. Cofnął się do tyłu, rozdygotaną dłonią sięgając po kolejną strzałę i jakoś zdołał strzelić. Ale Madyassowi, który tym razem był tarczą strzelniczą, było wszystko jedno. Pocisk świsnął gdzieś po jego prawicy i Ellyrian nawet nie zwolnił. Przemknął obok strzelca niczym wicher i, świst!, młodziak był na klęczkach, trzymając się za rozszarpany bark. Kolejny świst, tym razem beornowej strzały, i leżał nieruchomo z twarzą ku ziemi.
Ten z mieczem, którego szarża Calyeriego ominęła, skoczył w stronę Ghrarra, ale na nic to się zdało. Narsain miał wystarczająco dużo czasu by spokojnie wymierzyć i z podziwu godną precyzją umieścić strzałę tuż pod mostkiem. Madyass zniknął mu gdzieś z oczu, ale słyszał tętent kopyt w równoległej alejce. Żołnierz najwyraźniej postanowił z nieznanych przyczyn okrążyć plac.
Beorn zbliżył się do swojego rasowego kuzyna powoli, z dłońmi uniesionymi w uniwersalnym geście dobrych intencji. Zatrzymał się jednak i mimowolnie warknął. "Gładkoskóry" - tak zwykło się określać Narsainów bez klanowych symboli na ciele. Brak symboli zawsze oznaczał brak klanu, ale nie to było najgorsze. To mieszana krew w ghrarrowych żyłach sprawiła, że Beorn zatrzymał się w miejscu.
Napięcie stało się wyczuwalne.
* * *
Złotowłosa Elva. Ładna, młoda, zgrabna. Nawet to, że buziulkę miała umorusaną popiołem, a dłonie czerwone od krwi, nie umniejszało jej urody. Blond nieład na głowie przypominał lśniącą aureolę, a sama pannica - boginię wojny.
Vindieri potrząsnął głową, by przegonić natrętne myśli i ciemność formującą się gdzieś w kącikach oczu. Trzeźwość, adrenalina i ubytek krwi były dla niego nową mieszanką, której zalet i wad jak na razie sobie nie spisał. Myśli były przytępione bólem promieniującym z dwóch miejsc: ramienia i rany na brzuchu, którą kurczowo ściskał w próbie ograniczenia krwawienia. Mógł przysiąc, że czuje na karku oddech śmierci.
Gdyby nie Elva, pewnie dołączyłby do reszty bezimiennych trupów, które walały się po Podlesiu. Soennyrka wykorzystała moment, w którym zbir zachwiał się na zranionej nodze; skoczyła jak drapieżnik, wbijając jeden nóż tuż pod żebra, a drugi w tchawicę. Zbój tylko zaświstał parę razy i po chwili dołączył do swojego brata.
* * *
Atak nadszedł znienacka, przerywając niezręczne milczenie pomiędzy Narsainami. Jedynym ostrzeżeniem był świst, ale nawet ich wrodzona ponadprzeciętna szybkość nic by tu nie zdziałała. Beorn najpierw poczuł ból w łopatce, a w chwilę później - ciepłe strużki krwi na plecach. Poleciał do przodu, krzywiąc się przy kontakcie kolana z ziemią, ale zdołał chwycić się brzegu studni i utrzymać we względnym pionie.
Ghrarr miał nieco więcej szczęścia. Chociaż w sumie szczęście niewiele w obecnej sytuacji znaczyło. Bardziej fakt że ciśnięty nóż jest o wiele wolniejszy od świszczącego bełtu pozwolił mu na unik. Zebrawszy się z ziemi, doskoczył do Beorna i pomógł mu się wyprostować. Pocisk sterczący z jego pleców zwyczajnie chwycił i wyrwał bez słowa ostrzeżenia, czym zarobił sobie na nienawistne spojrzenie poprzedzone syknięciem.
Mimowolnie cofnęli się o krok na widok napastnika. Wysoki na dwa metry czarnowłosy wyglądał na niebezpiecznego, w przeciwieństwie do swojej bandy. Bo co do tego, że to on był szefem zarżniętej zgrai, nie było wątpliwości. Kiedyś mógł być przystojny, mógł łamać dziewczęce serduszka i sprawiać, że matrony stawały się podlotkami. Kiedyś.
Teraz gębę szpeciły blizny - jedna biegła od skroni do szczęki, druga przez nos, a trzecia wystawała spod kołnierza. Czwartą widzieli na bicepsie, bo w skórzni brakowało rękawów. Czy była to kwestia osobistych preferencji, czy niechęć na wystawianie materiału na próbę - nie wiedzieli i nie chcieli nawet dociekać. W silnej łapie trzymał kuszę, ale tą zaraz zastąpił miecz.
-
No, mordeczki... - Mężczyzna splunął i wywinął młyńca orężem. -
To który pierwszy? * * *
-
Powoli, powoli... - Elva pomogła Vindieriemu wstać i zaoferowała oparcie. -
Kurwy przebrzydłe, niech ich piekła pochłoną. Dobra, spokojnie, bez pośpiechu. Znajdziemy innych, usiądziesz i poczekasz. Polecimy po Pedrusa, on cię zszyje, poskłada. Będzie dobrze.
Dziewczyna najwyraźniej przejęła się losem Mastegnejczyka, bo non-stop dodawała mu otuchy. Powoli, krok za krokiem, wracali na placyk.
-
Napiłbym się. - Oznajmił Vin, na co Elva przewróciła oczami.