Administrator | - Wziąłbym jeszcze ten pas - powiedział Argaen. - Działa, prawda? - Uśmiechnął się uprzejmie. - I jest tak dobry, jak zapewniacie?
- Ależ wielmożny panie! - Sprzedawca zdawał się być kwintesencją oburzenia. - Dajemy gwarancję na sprzedawane przez nas wyroby. Dożywotnią gwarancję. O ile przedmiot nie zostanie zniszczony mechanicznie lub magicznie.
Dożywotnią... Pewnie dlatego że klient nie dożyje chwili, gdy będzie mógł przybiec z pretensjami, Argaen uśmiechnął się z lekką ironią.
Stos platynowych i stalowych monet zmienił właściciela.
Charakterystyczny budynek gospody Ivy rzucał się w oczy z daleka. Żadna inna budowla nie była tak porośnięta bluszczem, który obrastał gospodę od parteru po dach. A tych, co nie wierzyli opisom, był w stanie przekonać zielono-biały szyld z napisem Ivy.
Argaen musiał przyznać, że wszystko dobre, co mówiono o Ivy spełniło się w stu procentach - dobre jedzenie, miła obsługa, wygodne i (przede wszystkim) czyste łóżka - wszystko to było. No i towarzystwo pozwalające na spokojne spędzenie tak dnia, jak i nocy.
Z tym że, nie da się ukryć, Argaen miał powoli dosyć spokoju. Siedział już w Haven od dobrego miesiąca i powolutku zaczynał się nudzić. Tak to już bywa - gdy się człek włóczy po pustkowiach, to tęskni za solidnym dachem nad głową i tym, by mu kto szykował jedzenie. A gdy ma ten dach, to mu nagle zaczyna brakować szerokich przestrzeni. I przygód.
- Ktoś pana szukał, panie Storm. - Barman przywołał Argaena ledwo ten przekroczył próg gospody. - Jakiś kender. Powiedział, że ma coś, co należy do pana.
Argaen odruchowo sprawdził, czy ma sakiewkę i zaczął się zastanawiać, który z przedstawicieli wspomnianej rasy mógł coś od niego "pożyczyć" i kiedy.
- A powiedział może, co to jest? - spytał, nie bardzo wierząc w potwierdzajacą odpowiedź.
- To pismo. - Barman podał złożony na czworo i zalakowany kawał pergaminu, noszący wyraźne ślady nieudolnej próby otwarcia. - Powiedział, że takie już dostał - stwierdził.
Argaen złamał pieczęć i szybko przejrzał treść dokumentu. Zaczynając od końca, czyli od podpisu.
Gdy skończył, schował pismo za pazuchę. Przez moment zastanawiał się, czy nie spytać o innych, co ruszyliby w tamtym kierunku, ale po chwili zrezygnował z tego pomysłu. Co prawda Reinferie nie prosił o zachowanie tajemnicy, ale im mniej osób o tym wiedziało, tym lepiej.
***
Wyruszył w drogę skoro świt. Im wcześniej, tym lepiej. Mniejszy tłok, mniej się kurzy, można przywitać wschodzące słońce, pooddychać świeżym powietrzem.
Mimo wszystko i tak kilka osób już było na szlaku, chociaż ten - nie da się ukryć - aż tak uczęszczany nie był. Najwyraźniej poziom wymiany handlowej nie był zbyt wysoki. Idącego zakurzonym traktem Argaena minęły raptem dwa dwa wozy i paru konnych. A w miejscu, gdzie była wymarzona wprost okazja na postój - polanka tuż przy drodze, strumyk, lasek zapewniający drewno na ognisko - nie było nikogo.
Potrawka z królika (którą to kolację w znacznej mierze zawdzięczał kucharzowi z Ivy) powoli zaczynała nabierać odpowiedniej temperatury, gdy z mroku wyłonił się zapóźniony wędrowiec.
- Niech Shinare będzie z tobą - Argaen usłyszał znajomy głos.
Obrócił się w stronę na granicy światła i cienia sylwetki.
- I z tobą, Esther - odpowiedział.
***
- Poczęstujesz mnie? - spytała, siadając przy ognisku. - Smakowicie pachnie. Zrobiłeś postępy od ostatniego razu.
- Masz stale dobry apetyt? - spytał Argaen.
- Dziękuję, nie narzekam - odparła wyciągając z plecaka miskę. I własne zapasy. Aż taka bezczelna nie była.
- Idziesz tam - wskazała na Solance - czy tam? - pokazała w kierunku Haven.
- Tam. Czyli do Solance.
- To dobrze. Przyda mi się dobry kucharz po drodze - zażartowała.
- Jeśli obiecasz, że będziesz zmywać. - Argaen uniósł brwi. - Opowiedz mi jeszcze, co porabiałaś przez te trzy lata. I jak się ma “koźla morda”. |