Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-10-2013, 09:27   #125
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Spiżowy Yohn Royce górował nad nimi wiekiem i doświadczeniem... i aż dziw brał, że przy jego latach wciąż był krzepki i w pełni sił.
Pewnie by ich przegadał, tym bardziej, że Yrsa darzyła starca dogłębnym szacunkiem, dogłębnym szacunkiem darzyła tego samego króla. Była gotowa popuścić Royce'owi w wielu kwestiach. Jednak przedtem odbyła długą rozmowę z Lotharem i trzymała się twardo jej ustaleń, póki i septon się trzymał. Pomiędzy stanowisko głosu klanów a głosu Wiary nie dałoby się wbić ostrza noża. Rycerz wodził spojrzeniem pomiędzy twarzą Yrsy a najwyższego septona Doliny Arrynów i godził się niemal na wszystko. Był rozumnym człekiem... ale coś udało mu się wyszarpać.

- Nie podoba mi się. A klanom też się nie spodoba - burczała Yrsa w drodze powrotnej do swojego namiotu, gdzie zamierzała spłukać obficie winem gorycz, jaką zostawiły jej na języku składane obietnice.
- To czemu się zgodziłaś?
- Ponieważ, Lotharze... to dobry pomysł. Tylko że mi się nie podoba.
Próbował poklepać ją po ramieniu, ale syknęła wściekle i uciekła przed czułym gestem.

***

Zdawali się nierozłączni, kaleki mężczyzna i kaleka dziewczynka, córka kobiety, która odebrała mu władzę w nodze. Czy ktoś widział kiedy dziwaczniejszą parę? A jednak Yrsa mało czego była tak pewna jak stałości więzi, która łączyła tych dwoje. Yezzar dla Thalee zabiłby i dałby się zabić. W kwestii dobra córki Tuathy jemu jednemu mogła bezgranicznie ufać. Przyglądała się z oddali, jak delikatnie obmywa niemowlę mokrą szmatką, a potem nuci pieśń w dziwnym, nieznanym języku… pieśń budzącą trwogę i niepokój w Yrsie, ale ślepej dziewuszce najwyraźniej się podobała. Dziewczynka gruchała i śmiała się w głos.

Yrsa obawiała się Yezzara, dokładnie tak samo jak obawiali się go klanowcy. Ich pogarda i agresja rodziła się głównie ze strachu. Yrsę wychowanie w Winterfell ugładziło na tyle, że nie częstowała kaleki kopniakami… jednak czuła irracjonalną ulgę, gdy Yezzar schodził jej z oczu. Wiedziała, że nie zatęskni za nim ani chwili, gdy się rozstaną. Thalee jednak… Thalee była dla niej namiastką tych wszystkich dzieci, których nie urodziła, bo Roose jej zabronił, a ona była bardzo posłuszną kochanką i nigdy nie walczyła wprost ze swym panem i bożyszczem. Teraz żałowała. Gdy tuliła do siebie ciepłe małe ciałko żałowała po stokroć tej decyzji i tego posłuszeństwa. Thalee była słodkim dzieckiem i choć na te kilka tygodni pomogła ukoić tę pustkę. A teraz Yrsa miała ją oddać.

Musnęła palcem delikatne włoski i uśmiechnęła się niepewnie do Yezzara.
- Niebawem pewnie się rozstaniemy. Jadę na Mur, Mur to nie miejsce dla niemowląt. A ty musisz opiekować się Thalee.
Yezzar skinął głową, dość nieobecnie.
- Pamiętaj, żeby palić – ozwał się, gdy już myślała, że nie dotarło do niego ani jedno jej słowo.
Yrsa miała ochotę spalić wiele rzeczy. Pierwsze było Dreadfort…
- Co palić?
- Trupy, chodzące trupy, a jak, jakimś cudem przeżyjesz pierwsze sekundy spotkania, to i Innych. I pamiętaj, żeby zawsze mieć ognisko rozpalone, a jak trafi ci się w ręce smocze szkło, to nie wyrzucaj, tylko trzymaj na Innych. Szkoda, że smoka nie masz… ani tęczowej stali…

Odłożył Thalee na bok, a potem się rozgadał, jakby ktoś rozpruł worek ze słowami. Zawsze był gadatliwy, ale teraz ledwie sam nadążał za własnym słowotokiem, jakby się bał, że nie zdąży, zanim Yrsa każe mu wracać w góry.

- Zawsze jak się robi zimniej, to magii jest więcej… znaczy zima będzie sroga, Inni się budzą… Ale czasem jak Tuatha ratowała ludzi magią i jej się nie udało, to kazała palić ciała…
- Magia też może ożywić trupa? - Yrsa zmarszczyła twarz. – To pech. Chciałam, żebyśmy znowu ustawili końskie upiory. Na Boltona. Bo trzeba uniknąć wyrzynki, a jego śmierć dużo by uprościła. Ale, cholera, naprawdę nie chcę ryzykować, że Roose potem wstanie.
Yezzar spojrzał na nią z ukosa i wybuchnął śmiechem.
- W końskich upiorach nie ma magii. Jest tylko wierzenie.
- Nie ma? Czyli… nie ubiłam męża. Jakoś mi nie ulżyło. Ciekawe, co ubiło Domerika… a zresztą. Niewiele mnie to już obchodzi.
Kaleka westchnął i położył jej rękę na ramieniu, w ramach emocjonalnego wsparcia.
- A nawet jeśli… Czy bez niego nie jest ci lepiej?
- Lepiej - przyznała. - Z każdym dniem lepiej. Co sądzisz o Spiżowym Royce’ie?
- Rycerz, z tych szlachetnych, ale niezupełnie głupi.
- I jest starej wiary. Kot napędził mu popleczników wśród szlachty z Doliny. Ja mówiłam już z trzema wodzami. Poprą go. Będzie lordem Doliny, przynajmniej na czas zimy. To najlepszy z możliwych… ale nie o to chodzi. Co myślisz o nim, jako o człeku. Pytam ciebie, bo ty zawsze wiedziałeś, co jest najlepsze dla córki Tuathy.
- A, to takie buty - zafrasował się.
- Takie - przyznała. - Rozważam oddanie mu jej pod opiekę. Razem z tobą. Nie jako zakładnika, choć wielu będzie tak to traktować i to wzmocni pokój. Ale jeśli powiesz nie, z jakiegokolwiek powodu, nawet mu o tym nie wspomnę. Jeśli zaś ma ją przyjąć, to jako wychowankę. Przybraną córkę, nie jeńca.
Yezzar podrapał się po głowie.
- Lepiej wychowywać dziecko pod dachem i w kamiennych murach niż w ziemiance - mruknął - Zwłaszcza Zimą.
- Lepiej. Ale ty nie odstąpisz jej na krok. Żeby ją uczyć, kim się urodziła. Bo nie urodziła się na szlachetną damę.
- Hah… końmi mnie od niej nie oderwą.
- Dobrze - uścisnęła ramię kaleki. - Ale zanim pójdziemy do Royce’a, zrobisz coś jeszcze. Pogadasz z naszymi o zimie. Royce wysyła ludzi na północ, by walczyli z Innymi. W imię wierności Starkowi. Pod którego chorągwiami i my jakby stoimy, a jeszcze nie spłaciliśmy długu. Byłoby zaiste potwarzą, żebyśmy dali się wyprzedzić rycerstwu w bitce i honorowej sprawie.
- Ja? - zdziwił się - Myślisz że mnie posłuchają? - zaśmiał się - Dla nich jestem gorzej jak mamka.
- Może i tak. Ale każdy boi się twoich oczu, he? Poza tym, jak już wlezę na pień i zacznę krzyczeć, wszyscy będą już wiedzieli, o co mi chodzi. To mi zaoszczędzi trochę śliny.
- Masz ci los… nie dość, że mamka, to jeszcze ciura najgorszy…
- Ciesz się, inni mają gorzej. Zawsze mogłam wystawić cię na strzał, jak Kota, he?
- A on ci jeszcze łydki wyświeca, tak ci wokół nóg szura - pokręcił z politowaniem głową - Nei wiem, czym ty go karmisz, że jeszcze ci nie pokazał pazurów.
- Nie wiem, czym mam, żeby wreszcie pokazał - burknęła rozeźlona.
Yezzar łypnął na nią zdziwiony.
- A! To takie miłowanie?
- Nie będzie miłowania, jak jaj brak - wzruszyła ramionami. - A tu brak najwyraźniej. Jakbym mu zasadziła w gębę przy świadkach też by się pewnie podkulił i poszedł. Ot co. Chyba im tam w tych zakonach Siedmiu coś ucinają.
- Jak ucinają, to chyba nie to, co ci się wydaje - prychnął Yezzar - Jaja ma na miejscu. I resztę też. Wiem, widziałem, niestety. Musi inny powód wstrzemięźliwości być. Nic nie próbował?
- Ta. Prawie zamieszkał w moim barłogu. A jak w końcu mu powiedziałam, że dobrze by było, żeby został, i jeszcze delikatnie to zrobiłam… to wziął i poszedł. Nie wiem, co ty widziałeś, Yezzar, ale ja jaj nie zobaczyłam na pewno. I raczej już nie zobaczę.
- Łe… jak tylko o to chodzi, to ci mogę powiedzieć gdzie się twój Kot wylizuje - zaśmiał się głośno.
- Aaaa - Yrsa miała ochotę dokończyć, że do diabła, ale ciekawość zwyciężyła - a gdzie?
- A tu niedaleko - Yezzar uśmiechnął się z przekąsem - Tam płynie strumyk, a w strumyku Kot moczy jajka. A moczy je codziennie. Koty są bardzo czyste.

***

Spiżowy Yohn obrzucił wzrokiem dziwaczny orszak, smutną Yrsę na czele, kalekiego łysego mężczyznę z dzieckiem w nosidle na piersi i dwie młode, smukłe wojowniczki o wymalowanych twarzach, uszykowane jak do dalekiej drogi.
- Czym mogę służyć? - rycerz wskazał dłonią miejsce przy swoim ognisku. Yrsa targnęła głową i nie usiadła. Stała sztywna jak kij i wyduszała z siebie słowo po słowie.
- To jest Thalee - wskazała na niemowlę. - Córka Tuathy, szamanki ludzi z Gór Księżycowych. Kiedy dorośnie, będzie kolejną szamanką. Yezzar jest jej opiekunem. Niamh i Sheba jej strażniczkami. Przyjmiesz Thalee pod swój dach. Nie jako zakładnika. Jako przybraną córkę i najmilszego gościa. Dołączą do niej inni. Wodzowie sami będą chcieli, by ich dzieci chowały się z przyszłą szamanką... jak i szlachta pójdzie za twoim synem, który dołączy do klanów. Ale nie będziesz ich potrzebował. Chroń Thalee jak własną krew, a będziesz miał zawsze szacunek w klanach. Dopuść, by stała się jej krzywda, a zobaczysz w Dolinie wojnę, jakiej nawet Bolton nie był w stanie rozpętać. Dopóki nie stanie się dorosła, wszystkie decyzje dotyczące jej przyszłości będziesz podejmował tylko za zgodą Yezzara - położyła rękę na ramieniu kulawca. - To warunek niezbędny. Jeśli się zgadzasz, panie, jutro rano ogłosisz to razem ze mną. I jeszcze jedno. Dziewczynka ma przyjaźń Oberyna Martella z Dorne. To człek żyjący od kaprysu do kaprysu, niemniej nie sądzę, by zapomniał o tym, że to klany dały mu upragnioną zemstę za przelaną krew. Pamiętaj i o nim, panie... gdy będziesz szukał przyjaciół. I gdy nie będziesz chciał mnożyć wrogów.

Przeciągnęła palcami po czole śpiącego dziecka i wyszła, połykając łzy. Runestone Royce'ów było dobrym miejscem. Thalee byłaby tam bezpieczna i otoczona opieką. Ciągnięcie tak małego dziecka pod Mur byłoby zabójstwem. Obiecała szamance, że jej córka wróci w góry. Choć tej jednej obietnicy dotrzyma.

***

Słońce zachodziło za koronami drzew. Ostatnie, słabe promienie oświetlały kamienisty brzeg strumienia. Nie była to polana, a raczej niewielki prześwit między drzewami w miejscu, gdzie strumień zakręcał łagodnie i wżerał się w las, odkrywając po cienką warstwą ziemi skały i korzenie wysokich sosen. Tuż przy wodzie rosły rozłożyste krzaki jałowca. Yrsa już straciła nadzieję i zaczęła podejrzewać, że Yezzar ją oszukał, gdy pośród żółknącej zieleni dostrzegła złote kocie futro. Lothar Reyne lazł przez las jak poirytowany niedźwiedź, depcząc mchy, rozkopując opadające liście i łamiąc gałęzie. Nietrudno byłoby go wyśledzić.

Rozbierał się już w drodze do wody. Zrzucał skóry, koszule i szmaty, które padały w zielony jałowiec. Szybko został w samych gaciach, a i te bez żenady rozwiązał i strząsnął w trawę. Stał tak przez chwilę, brodząc w wodzie po kostki i oglądając blizny na żebrach. Wyginał się, przeciągał i zwijał. Macał, pocierał i skrobał strupy. Wciąż się trochę krzywił, gdy położył łapsko na ranie. Nic dziwnego, ślady były jeszcze czerwone, a dookoła widniały blednące sińce i krwiaki.
Jednak Yrsę ciekawiło bardziej to, co ukrywał w spodniach, a czego pilnował bardziej niż Lannisterowie swoich kopalni złota. Musiała się odrobinę wychylić, by zajrzeć za osłonę jałowca, ale gdy już dostrzegła to, w czego istnienie wątpiła, musiała przygryźć język żeby nie pisnąć jak jakiś podlotek.
Musiała przyznać, że kot miał jaja jak lew i ogon do tego. A było zimno.
Reyne parsknął, prychnął, przestąpił z nogi na nogę i chroniąc swoje drogocenne klejnoty wstąpił w strumyk, który parę metrów od brzegu robił się wyraźnie głębszy. Stojąc w wodzie po pas, mężczyzna pochylił się i zanurzył swoje złociste loki w wodzie. Po chwili wyprostował się i potrząsnął łbem, jak pies, a następnie zabrał się do szorowania ciała szorstką szmatą umoczoną w wodzie.

Siedziała za jałowcem jeszcze dość długo, ciesząc oczy widokami ciakwymi i niecodziennymi, i pozwalając się Rene’owi wymyć, skoro już był takim czyścioszkiem. Kiedy zaczął nucić hymn pochwalny, jakim w septach sławiono Dziewicę, uznała, że mu jednak wystarczy, bo się jeszcze za bardzo wczuje. Wychynęła zza jałowczyka i stanęła na brzegu, podpierając się pod boki jak przekupka w Królewskiej Przystani.
- Nie zimno aby? Jeszcze ci odmarźnie, odpadnie i popłynie do morza. Ale co ci to w sumie za strata. I tak nie używasz...
Kot parsknął, zachwiał się, przeklnął i stracił grunt pod nogami. Woda nakryła go po czubek wody. Rzucił się i chlapiąc na wszystkie strony wyrwał się z objęć Utopionego i stanął na powrót na własnych nogach. Złote włosy przykleiły mu się do gęby, a pierś unosiła się i opadała gwałtownie, jakby topił się w odmętach Wąskiego Morza, a nie w strumyku po pas.
- Yrsa - łypnął złowieszczo niebieskim okiem między mokrymi pasmami.
- Ja - potwierdziła stanowczo. - A kogo się spodziewałeś?
Z szerokim uśmiechem zgarnęła z jałowca porzucone gacie i zwinęła je razem giezłem i skórami w poręczny pakunek, który umieściła sobie pod prawą pachą. Pod lewą trzymała już obydwa fikuśne, braavoskie mieczyki. Schyliła się jeszcze po buty.
- Coś ty taki czerwony na pysku? - zagruchała troskliwie. - Może ty chory? Pomóc ci jakoś? Jako twoja… najdroższa przyjaciółka? - ostatnie słowo ociekało jadem.
Ponure spojrzenie spode łba było jej jedyną odpowiedzią. Lothar Reyne parował w leniwie zapadającym zmroku. Szemrzący strumyk opływał jego zarumienione od szorowania ciało. Coś tam się pod tymi złotymi kędziorami burzyło, bo para szła, jak z pralni.
Pierwszy krok wykonał z akompaniamentem wywarczanego słowa, które mogło być imieniem jego drogiej przyjaciółki, a mogło być przekleństwem. Yrsa nie mogła mieć pewności, bo już sposobiła się do ucieczki, już odwijała się w miejscu, już z chrzęstem pokonywała kolejne metry. Ryk, który usłyszała za plecami zaskoczył ją i pognał do przodu. Ciężkie kroki miażdżące poszycie świadczyły, że ofiara żartu gnała za nią na złamanie karku.


Yrsa aż pisnęła z uciechy. Obawiała się już doprawdy, że Reyne jest tym mało ciekawym rodzajem kota, co to poleguje na jedwabnych poduszkach, zżera tylko cynaderki podane wprost do mordy, a jedyną jego aktywnością jest łaskawe przewalenie się brzuchem do góry, by wielbicielki mogły posmyrać go po futerku. Tymczasem okazał się mieć mało wspólnego z dworskim pieszczoszkiem. Cisnął w Yrsę grubym słowem i dognał ją już parę chwil później, gdy pięła się na wysoki brzeg strumienia. Złapał za kostkę i szarpnął w dół. Yrsa zjechała twarzą po suchym listowiu, wyswobodziła raźnym wierzgnięciem i uznała, że w tej sytuacji nie ma co dawać forów i pozwolić się dogonić bez walki. Wybuchnęła krótkim śmieszkiem i zaczęła uciekać naprawdę, aż wysiłek wycisnął z niej charkotliwy, urywany oddech. Nawet wtedy nie przestawała zanosić się śmiechem. Reyne, wybudzony z letargu, czy może po prostu zmęczony nadstawianiem karku nigdy nie wiedząc, czy zostanie pogłaskany, czy obity rzucił się za nią wściekły, jak ranny ryś. Sadził przez krzaki i ciernie, nie zważając na smagnięcia gałęzi, zadrapania i poranione stopy. Krzyczał coś przy tym w gniewie, niemal niezrozumiale, tak że Yrsie zdawało się, że wyzywa ją w jakimś uczonym języku. Choć nie posądzała go o świetną kondycję, ani szybkość, to nie dość, że nie dawał za wygraną, a jeszcze zbliżał się z każdym susem do swej ofiary.

Kiedy już stało się dla niej jasne, że uciec się nie da, przystanęła gwałtownie i nagłym skrętem ciała cisnęła ścigającemu w twarz trzymanym zawiniątkiem przyodziewy. Potem wyszczerzyła zęby i sięgnęła za pasek na plecach. Po nóż. Za dekoltem też co prawda nosiła jeden… ale głównie jako wabik na koty. Z tego miejsca akurat piekielnie trudno wyciągało się ten przydatny przedmiot. Kot wściekle odrzucił porzucone przez złodziejaszka gacie i bez zastanowienia rzucił się na Yrsę, jakby nie widział kozika w jej dłoni. Warknęła i machnęła szeroko ostrzem, tuż przed oczami przeciwnika.
- No chodź, chodź - wykonała zachęcający gest i rozwarła zapraszająco ramiona.

Chyba zbyt zapraszająco, bo chwilę później leżała już jak długa, obalona z bara na ziemię. Yrsa wierzgała jak całe stado koni, klęła obrzydliwie, a gdy z wykręconej ręki wypadł jej sztylet, wbiła Kotu zęby w ramię i ugryzła do żywego mięsa. Z niekłamaną satysfakcją próbowała też kopnąć przeciwnika tam, gdzie mężczyzn najbardziej boli. Trzymał ją ciągle, więc oklapła bezwładnie i zwiotczała w uścisku.
- I co teraz? - wydyszała ciężko, ale nie bez ciekawości.
- Teraz? - wychrypiał, szczerząc białe ząbki. Krew ściekała mu z ramienia, kapiąc na pierś Yrsy, a wszędzie na jego ciele widać było większe i mniejsze zadrapania. Jej uległość wcale nie ukoiła kociej wściekłości - Teraz dostaniesz to czego chciałaś.
Puścił jej ręce, lecz nim zdążyła zrobić z nich jakikolwiek użytek Reyne szarpnął i rozerwał jej koszulę. Yrsę aż zatkało z zachwytu. Chwilę siedziała ze zdumieniem wypisanym na twarzy, zasłaniając rękami chuderlawe wdzięki wyglądające przez rozerwaną koszulę.
- Wszystko? - upewniła się na wszelki wypadek i otarła się policzkiem o jego szyję, by przygryźć przygryźć delikatnie płatek ucha. - Wszystko, czego chciałam? - wymruczała, pozbywając się strzępów giezła.
Nie odpowiedział, pchnął ją tylko na wilgotny mech zaczął zrywać z niej resztę odzienia. Nie miał jednak nawet krzyny cierpliwości w zmaganiach ze spodniami. Od razu chwycił nóż, nie zważając, że Yrsa będzie musiała wracać do obozu nie tylko z cyckami na wierzchu, ale i z gołą dupą. Może chciał ją upokorzyć, może tylko nie dbał już o nic więcej poza żądzą, którą obok czerwonej wściekłości można było łatwo wyczytać w jego spojrzeniu.
Yrsa mogła tylko patrzeć, jak pozbawia ją kolejnych warstw ubrania. Gdy była już naga, przyczaił się na ułamek sekundy między jej długimi nogami i patrzył… i się uśmiechał. W świetle księżyca, jego oczy lśniły, jak rozgwieżdżone niebo za jego plecami. Przez chwilę Yrsa myślała, że weźmie ją tak po prostu, gwałtownie i dziko, w wieczornej rosie - czuła na swym łonie gorące świadectwo tego, że był już na to gotowy, ale kot miał widocznie bardziej okrutny plan. Pochwycił jej uda i pociągnął do góry, opierając je sobie na barkach. Rozgrzana biegiem i oczekiwaniem, poczuła nagle jego ciepły oddech pomiędzy nogami i więcej, o wiele więcej.

***

Modrzew czekał pod jej namiotem, mieszając drewniana łyżką kaszę w kociołku. Zawsze czekał. Od dwunastu lat nie kładł się, póki ona się nie położyła. Nie jadł, póki ona nie zjadła. Szedł za nią w każdą zawieruchę... chyba najbardziej wierny ze wszystkich mężczyzn w Yrsowym życiu. Teraz łypnął spod słomianych włosów i zaśmiał się swawolnie, poklepując się z uciechy po udach.
- A tobie co się stało? - wskazał palcem na wiszące w strzępach ubranie Yrsy.
- Nie chodź sam się wysikać, bo cię jeszcze spotka to samo. W tym lesie są dzikie zwierzęta - ostrzegła go.
- Tym? - upewnił się dziki, obkręcając głowę, by oszacować rzadkawe drzewa, czy nagle nie zamieniły się w mroczny bór za Murem, w jakim wychowywał się jako dziecko.
- Przecie mówię, że tym...

Jeszcze długo słyszała przez ścianę namiotu, jak Modrzew podśmiewuje się sam do siebie. Popatrzyła po rozgrzebanych, pourywanych w połowie listach. Rozpłakała się nad kolejnym, który zaczęła i nie mogła skończyć. Potem wyszła do Modrzewia z bukłakiem miodu i też zaczęła się śmiać, tylko z początku przez ściśnięte gardło, wymuszenie i fałszywie, byle tylko zagłuszyć głos sumienia, przypominający o złamanych obietnicach.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 27-10-2013 o 11:00.
Asenat jest offline