Mężczyzna z kwaśną miną przycisnął twarz do zaparowanej szyby. To chyba tu. Wycieraczki pracowały z największym wysiłkiem aby zgarniać z szyby hektolitry wody, które gęste chmury wciąż zrzucały z siebie. Zatrzymał pojazd tuż przy krawężniku przed posesją Princeton Ave 54. Budynek prezentował się sympatycznie i w jakiś magiczny sposób pasował do głosu właścicielki.
Belizario chwilę jeszcze wpatrywał się w odległość dzielącą go od ganku. Kilka długich metrów obficie zalanych wodą. Teraz szybko. Wziął głęboki oddech, jakby planował zanurzyć się morską toń. Otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Kluczyki, zamek... że też w krytycznej chwili te nigdy nie trafiają celu. Zły na siebie ruszył w stronę drzwi. Zdumiony przyznał że dopiero teraz – stojąc pod okapem – wypuścił powietrze. Że też nie przestaje padać? Ciemne spodnie nie ujawniały wilgoci. Gorzej zamszowe mokasyny. Pstrokata marynarka i lekko wygnieciona koszula białej barwy. Przeczesał włosy, poczym nacisnął przycisk tuż przy drzwiach, który odpowiedział dźwięcznym „bim-bom”.
__________________ To nie lada sztuka pobudzać ludzkie emocje pocierając końskim włosiem po baraniej kiszce. |