Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2013, 19:00   #2
Hellian
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Ubrana była w ciężką, trochę na nią za dużą motocyklową kurtkę, dżinsowe spodnie i wiązane za kostką buty trekingowe. Nadgarstki miała szczelnie owinięte ciężkim kevlarowym materiałem. Podobne choć niewidoczne zabezpieczenia owijały jej łydki. Mankiety jedwabnej bluzki, które wystawały spod narękawników były nadal zdumiewająco białe. Nie do końca jeszcze starł się manicure z zadbanych dłoni.

Wybiegła z helikoptera w towarzystwie wysokiego mężczyzny. Obejmował ją ramieniem, gdy przyciskała do piersi wypchaną torbę ze skóry aligatora. Nie płakała, nie krzyczała. Wydawało się, że z katastrofy wyszła bez szwanku.
Mężczyzna odprowadził ją na niewielkie wzniesienie, kilkanaście metrów od wraku, uważnie zlustrował otoczenie, odłożył niewielki plecak i od razu ruszył w kierunku widocznych w oddali zabudowań. Zatrzymała go.
-Ten błysk? Co zrobili z Lexington?
Wiedziała, ale chciała to usłyszeć z czyichś ust.

Rozbity śmigłowiec wydawał się olbrzymi. Zastanawiała się ile osób zabrał. Tak niewielu wydostało się na zewnątrz. Wyraźnie słyszeli jęki, płaczące dziecko. Kilku mężczyzn zawróciło. Każde z nich zajęło w tym helikopterze miejsce dwojga czy trojga dzieci, teraz skwapliwie korzystali z możliwości udowodnienia swego człowieczeństwa. Shoshanna nie ruszyła się. Nie pamiętała żadnej twarzy, dzieci, innych kobiet, niczego z tego lotu. Pomyślała tylko, że jeśli maszyna nie wybuchnie, trzeba będzie wszystkim nieżywym roztrzaskać czaszki.

Wyciągnęła z kieszeni kurtki telefon. Wpatrywała się w niego z gorączkową niecierpliwością, eksplozja wyłączyła przecież elektronikę śmigłowca. Od dawna nie dała rady nigdzie się dodzwonić, niemniej uparcie wciąż próbowała, przez co Krayden taszczył w plecaku akumulator. Mapy czasem działały. I pogoda. W końcu na ekranie pojawiły się cyfry: 12.23. W samo południe – pomyślała. –W samo południe zdmuchnięte wybuchem termojądrowym Lexington przestało istnieć. Gary Cooper nie poleciałby tym śmigłowcem, nie ocalał żaden sprawiedliwych. Dobrze byłoby się rozpłakać. Poddać oczyszczającemu złudzeniu, że liczy się coś poza przetrwaniem. Poczuć słodki, naiwny ból, żałobę po tych tysiącach poukrywanych, czekających na cudowny ratunek. Jednym rozkazem zamienionych w parę wodną. Ale zamiast tego myślała o tym, że Lexington nie było zbyt ciekawym miasteczkiem. Wynajmowała w nim luksusowy apartament na 27 piętrze, ze stumetrowym zielonym patio i przyjeżdżała tylko w interesach. Zawsze szła na lody do Pabia. Czasem do kina na Avenue of Champions, tam gdzie pierwszy raz całowała się z chłopakiem. I znała w Lexington sporo osób, Lerman’s zatrudniał tu dobry zespół. A trzeba było słono płacić żeby ściągnąć do prowincjonalnego miasteczka prawdziwych fachowców. W budynku ze szkła i metalu, w którym nie otwierało się żadne okno, opracowywano formuły nowych pastylek na odchudzanie, czy przyrost masy. Laboratoria Lermana rzadko trwoniły pieniądze na badania nad prawdziwymi lekami. Chociaż miały na swoim koncie parę sukcesów i w tej dziedzinie, a ona od kilku lat konsekwentnie dążyła do tego, żeby było ich więcej. Uroczyste otwarcie nowego skrzydła Miejskiego Szpitala, było wynikiem długich i trudnych negocjacji z zarządem. Znakiem, że Lerman’s pomaga ludziom i jej osobistą zasługą. Bo przed Apokalipsą Shoshanna Lerman myślała, że jest dobrym człowiekiem.

Laboratoria były doskonałą kryjówką przez kilka nocy. Przedostali się tam z Kraydenem, kiedy ochroniarz wydostał ją ze szpitala, po tym jak amerykański żołnierz z twarzą ukrytą za gumową maską, próbował ją zastrzelić. Maski przed niczym nie zabezpieczały, żołnierze nakładali je bez rozkazu, fałszywymi gestami uspokajając strach. Wojsko potraktowało wszystkich chorych jak zarażonych. A przecież, gdy zobaczyła podjeżdżającą pod budynek ciężarówkę armii USA prawie popłakała się z radości. Chciała do nich natychmiast wybiec. Na szczęście Krayden jej nie pozwolił. Nim się wydostali unieszkodliwił kilku marines, ale nikogo nie zabił. Za to Shoshannę siłą odciągał od żołnierza, który do niej mierzył, bo w amoku, ze wszystkich sił, kopała nieprzytomnego w brzuch. Potem nasłuchiwali komunikatów na zdobycznym sprzęcie, na wojskowych częstotliwościach, usiłując zrozumieć, kto jest wrogiem i czemu tamten mężczyzna w mundurze marynarki USA chciał nacisnąć spust karabinu. Krayden jak dziecku tłumaczył jej teorię mniejszego zła. Nie chciała słuchać. Nie była zbędnym ryzykiem, ani marginesem bezpieczeństwa, cyferką, którą można poświęcić. Nazywała się Shoshanna Lerman, lubiła amerykańskie malarstwo, spaghetti i Collina Farrela. Chciała żyć.
Dowiedzieli się, że Fort Knox padł, że ma się odbyć ewakuacja Lexington. Wtedy już od kilku dni błąkali się po mieście, bo światło i hałas zwabiły do laboratoriów trupy, dwie godziny, które tkwili bez ruchu w pomieszczeniu gospodarczym były najdłuższymi w jej życiu. I pierwszy raz widziała wśród zarażonych kogoś, kogo dobrze znała, analityka Lermans’a, Mirandę Richards, absolwentkę MIT, z tego samego, co Shoshanna rocznika, zatrudnioną przez pannę Lerman osobiście, bez połowy dłoni, z poharataną twarzą, w szpilkach Louboutine’a i garsonce Chanel. Teraz Miranda wracała do niej w snach.

Tym razem ochroniarz nie musiał jej wyjaśniać, co oznacza ewakuacja, sama domyśliła się, że spuszczą na miasto bombę. Odszukali patrol. Nikt do nich nie strzelał. Zostali na chwilę uratowani.

Cały czas próbowała zrozumieć. To był jej sposób na przetrwanie, w jakiś sposób poszukiwanie odpowiedzi trzymało ją na powierzchni. W szpitalu spotkali lekarza CDC. Był już ugryziony. Nie mogli mu pomóc. Zabrała umierającemu pendriva. Od tygodnia analizowała te dane. W Lerman’s Laboratories dalej szukała, w wirówkach, w komputerach, pod mikroskopem, jakby rozum mógł zwyciężyć Apokalipsę. Tajemniczy patogen pojawiał się w każdym zdaniu, które wypowiadała.

Teraz było jej gorąco. Potrząsnęła telefonem, jakby to mogło coś pomóc. Po raz pierwszy naprawdę potrzebna prognoza pogody nie załadowała się. Pozostawało mieć nadzieję, że dzień nadal będzie bezwietrzny. W miejscu gdzie teraz stała drzewa nie zasłaniały już Lexington. Ale unikała patrzenia w tamtą stronę, na olbrzymi słup dymu, który jeszcze przed chwilą musiał być atomowym grzybem. Mapa wyświetlała się powoli. Shoshanna rozglądała się, omijając wzrokiem jedynie północ. Łąki i pastwiska, w oddali farma, łagodna samotność amerykańskiej wsi. Utkwili w samym środku krainy z pejzażu Hoppera. 25 mil do najbliższej stacji benzynowej, nie licząc kierunku na Lexington, 20 mil od nieistniejącego miasta, 500 do Fortu Benning. Potrzebowali środka lokomocji.

Znowu spojrzała na zegarek. Minęło pięć minut. Jeśli będą mieli pecha po kwadransie nastąpią pierwsze przemiany. Wyjęła papierową chusteczkę i podzieliła ją na pół skręcając z papieru zbite walce. Gdzieś w torbie miał prawdziwe opatrunki, ale nie zdecydowała się jej otworzyć. Podeszła do mężczyzny w drogim garniturze.
-Głowa do góry i włóż to do nosa.

Siedem minut. Z wraku zaczęli wydostawać się ratownicy i uratowani. Usłyszała jak któryś powiedział, że śmigłowiec nie wybuchnie.
Shoshanna zaczerpnęła głęboko powietrza i wreszcie podeszła w stronę śmigłowca. Patrzyła na mężczyzn, którzy przed chwilą z narażeniem życia ratowali uwięzionych.
- Pierwsze przemiany następują po kwadransie od zgonu –powiedziała bardzo cicho, ale zaraz powtórzyła to samo zdanie głośniej –Pierwsze przemiany następują kwadrans od zgonu. Rozbiliśmy się osiem minut temu. –Znowu wzięła głęboki oddech - Impuls idzie z mózgu.

Miała nadzieję, że zrozumieją. Trzeba zabić nieżywych nim powstaną z martwych.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline