Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-11-2013, 14:16   #4
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Okryta jego kurtką siedziała w zatłoczonej kabinie helikoptera i trzęsła się. Wiało. Z każdym metrem nabieranej wysokości coraz bardziej. Ale wiatr bynajmniej nie był zimny.

Krayden zwolnił stanowisko działonowego ocierającemu łzy żołnierzowi. Nic nie powiedział. Wielki karabin pokładowy nadal był ciepły. Ocaleni w milczeniu spoglądali to na niego to na centrum medyczne i kłębiący się od zarażonych nieruchomy stos tych, którzy musieli zginąć by oni przeżyli. Niektórzy zakrywali uszy od huku karabinu, silników i wrzasków, inni usta w niemym geście negacji rzeczywistości, jeszcze inni, a z nimi uratowana dziewczynka, tak jak strzelec płakali.
Krayden opadł na podłogę i schował twarz między kolanami. Łatwo opanował drżenie rąk. Jeszcze łatwiej galopadę myśli. Sztuczka polega na tym by w takich chwilach wyjść z siebie i spojrzeć na siebie z góry. Jak teraz z perspektywy helikoptera, który przelatywał właśnie nad malutkimi podmiejskimi willami. Im większa odległość tym przejrzystszy wybór. Tym łatwiej o właściwą decyzję, która z bliskiej odległości wcale nie jest taka widoczna. A przecież fakty, czy z bliska, czy z daleka pozostają takie same. Czyli takie, że rozstrzelał przed chwilą z karabinu pokładowego przynajmniej dwadzieścioro ludzi. Mężczyzn, kobiety… gdzieś mu nawet twarz jakiegoś chłopaka, którego nie zabrał helikopter mignęła.
Jak na ironię sam M240 zajmował tyle miejsce, że jeszcze przynajmniej dwie osoby mogliby stamtąd uratować…

W końcu po kilku chwilach spojrzał znów na Shoshanę. Lot miał trochę potrwać. Mieli więc czas i byli względnie bezpieczni. A ona pierwszy raz od tych kilku dni nie wyciągnęła swojego pada i nie studiowała zawzięcie danych, które dostali od doktora z CDC.

***

Helikopterem zarzuciło na boki. Zajarzyły się kontrolki ostrzegawcze. Zawyły alarmy. Wirnik wyłączył się nagle i włączył ponownie. Silniki zarzęziły, a Black Hawk w akompaniamencie krzyków pasażerów i załogi runął między drzewa.
Krayden objął Shoshanę i pochylił jej głowę mocno w dół.
- Nie podnoś się - powiedział jej do ucha wyglądając na krajobraz mającej nadejść katastrofy…

Huk zderzenia, trzask giętych i przebijanych blach. Wrzaski przerażonych i umierających.
Przeżyli…

***

Puścił jej rękę gdy dotknęła butami ziemi i kazał oddalić się od wraku. Potem wrócił się do przewieszonego przez pokładowy karabin ciała zabitego strzelca i zabrał to co jemu już się nie przyda. Sig Sauer 228 z zapasową amunicją i nóż lotniczy ASEK. Uniwersalne cudo będące klinem, młotkiem, śrubokrętem, izolatorem i co najważniejsze również nożem… W głowie mu dudniło. Bark bolał od uderzenia w ścianę kabiny transportowej… Nie tracił więcej czasu. Wyskoczył na zewnątrz. Oczywiście nie oddaliła się.
Nadal w szoku patrzyła na wrak, ocalałych i okolicę. Objął ją i odprowadził na wzniesienie między drzewa. Bacznie przyjrzał się dobrze widocznej stąd farmie.
- Potrzebujemy środka transportu - powiedział wskazując głową farmę - Wiele osób się pewnie ewakuowało. Nie zdążyli zabrać wszystkiego.
Zatrzymała go. Proste pytanie.
- Zrzucili bombę jądrową. Chcieli mieć pewność, że się nie rozszerzy…
Patrzyła przez pewien czas na słup dymu, a potem jak i inni odwróciła się w stronę helikoptera, z którego zaczęły dobiegać krzyki dziecka. Kilku mężczyzn rzuciło się by pomóc maleństwu. To zabawne. Musieli sami być zaskoczeni ile w nich altruizmu. Bo jednocześnie bardzo łatwo każdemu z nich, z Kraydenem włącznie, kilka minut temu przyszło wypychanie z helikoptera innych kobiet i dzieciaków. A teraz rzucili się do wraku umyć ręce. Miał szczerą nadzieję, że podróż z nimi nie okaże się wymuszoną koniecznością.
- Pomogą mu. Chodź. Nic tam po nas.
Shoshana pokręciła głową.
- Chcieli mieć pewność, że się nie rozszerzy... - powtórzyła półgłośno jego słowa i ruszyła w stronę wraku.
Odwrócił głowę.
- Kurwa mać - zaklął cicho.

***

Kowboje umywszy ręce zabierali z helikoptera śmieci ozdobione drogocenną naszywką służb lotniczych amerykańskiej gwardii narodowej. Shoshana podała jednemu z ocalałych chusteczkę i podeszła niemal pod sam wrak. Patrzyła na ciało wyrzuconego przez jednego z kowboi martwego pilota. I powiedziała coś co mówiła mu już kilkakrotnie gdy ukrywali się w ośrodkach Lermana.
Westchnął ciężko i podbiegł na drugą stronę helikoptera skąd można było dostać się do kabiny pilotów. Po chwili był z powrotem z pistoletem na race i trzema nabojami do niego. Jeden załadował.
- Ile czasu? - zapytał.
- Pięć minut. Może trochę więcej... - szepnęła.
- Odsuńcie się. Jeszcze. Jeszcze dalej - powiedział do stojących wokoło ocalałych, a potem krzyknął do kowboi w helikopterze - Za minutę podpalam wrak! Wychodźcie.
Odsunął się i wycelował racę w rozlane paliwo. Wszystkie ciała były w zasięgu. Na górze właśnie stanął gitowiec klepiący się po zatkniętym za pas M9…
Nie zamierzał czekać choćby sekundę dłużej.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline